obraz

obraz

poniedziałek, 28 listopada 2011

Szybkie wspomnienie Stuttgartu i... raj na ziemi!

Z opisem ze Stuttgartu czekałam na zdjęcia od koleżanki. Ale kiedy już je mam, a jestem świeżo po podróży na Malediwy, to już z Niemiec nic nie pamiętam ;) Dlatego wrzucę tylko album ze zdjęciami do pooglądania. 





Ogólnie było bardzo miło, na miasto oprócz jeszcze dwóch dziewczyn wyszedł też pierwszy oficer. To chyba pierwszy jakoś w miarę wyglądający, młody pilot, spotkany po miesiącu latania. To taka odpowiedź do wszystkich, którzy mnie pytają, czy poznałam już jakiegoś przystojnego pilota. Otóż moi drodzy, 95% poznanych dotąd pilotów i pierwszych oficerów to żonaci faceci w przedziale wiekowym 40+, więc zupełnie poza moim kręgiem zainteresowania ;) Wracając do tematu, sporo zwiedzaliśmy, ale ponieważ była niedziela, wszystko tylko z zewnątrz, łącznie ze sklepami, więc portfel został ocalony. Ale za to można była spacerować z kufelkiem piwa :) Skończyliśmy zwiedzanie w Salsa Club ;)
Stuttgart, Niemcy 20-21.11.2011



A teraz coś na podrażnienie Waszych zmysłów – Malediwy.

Nie nastawiałam się na wiele. Sprawdziłam przed wyjazdem pogodę – 30 stopni, ale z deszczem w pakiecie. No trudno, zdarza się. Może kiedyś jeszcze raz tam polecę i trafię na słoneczną pogodę. Na briefingu okazało się, że w końcu trafiłam na wredną CS. Tak się nas czepiała, o takie szczegóły pytała i wymagała odpowiedzi niemalże słowo w słowo z podręcznika. Mało tego, myliła się co do jednej rzeczy! Dała mi pozycję R2 i zapytała jaka będzie moja strefa security check, czyli które rzędy muszę sprawdzić przed wejściem pasażerów. No to mówię, że 14-26 prawa i lewa strona. Odpowiedziałam pewnie, bo byłam pewna odpowiedzi. Przed każdym lotem sprawdzam strefy, bo są inne dla każdego rodzaju samolotu. Więc zadowolona po swojej odpowiedzi obdarzyłam CS z Tunezji ciepłym uśmiechem, a ona mi z kwaśną miną „Źle! Zapisz sobie jak nie wiesz, sprawdzasz rzędy 19-29.” Zgłupiałam, ale niech jej będzie, może coś mi się pomieszało z typami samolotów. Widocznie nie tylko mi, bo wszyscy zapytani o swoją strefę odpowiedzieli źle. Jak się później okazało, CS podawała nam rzędy do serwisu (posiłków, itp.), a nie do security check! Ale wystarczyło, żeby nas zestresowała. Przecież nie będę się z nią kłócić, bo po co sobie swoje akta „brudzić” niepotrzebnym konfliktem. Podczas lotu CS kilkakrotnie przychodziła do tyłu sprawdzić, czy się nie obijamy i czy toalety czyste. Na szczęście pasażerowie byli na tyle uprzejmi, że zostawiali po sobie porządek. W każdym razie nastawienie do wyjazdu miałam średnie.

Dotarliśmy na miejsce. Oprócz mnie jeszcze dwie dziewczyny i pierwszy oficer przylecieli tu po raz pierwszy, więc też chcieli zobaczyć jakieś wyspy. Jest ich tu ponad 1000. Więc umówiliśmy się na konkretną godzinę na recepcji, zapłaciliśmy niemało, bo 65 USD za samą podróż łodzią, która trwała 15 minut i ponad drugie tyle za wejście na wyspę. Ale kiedy dopłynęliśmy do Paradise Island, to dech w piersiach zaparło… Nazwa jak najbardziej na miejscu. Jeśli ktoś mnie kiedyś zapyta, czy byłam w raju, to powiem, że byłam... 




Pomimo chmur na niebie miejsce było niesamowite – turkusowa woda, w 100% przejrzysta, długi, drewniany pomost prowadzący na wyspę o białych piaskach i bujnej soczysto-zielonej roślinności. Mało tego, w ciągu kolejnej godziny przez chmury zaczęło przebijać się słońce, więc po jakimś czasie mieliśmy pogodę idealną. Naprawdę, żadne opisy, żadne zdjęcia w filmach nie są ani trochę przerysowane, to naprawdę tak wygląda. Ja byłam zachwycona. Szłam po plaży uśmiechnięta od ucha do ucha. Piasek jest zupełnie inny, niż na plażach, które widziałam dotychczas. Każde ziarenko jest osobno, a jednocześnie razem z innymi. Prawie tak jak odpowiednio ugotowany ryż ;) I jest biały. BIAŁY! Nie żółty, beżowy, białawy, tylko BIAŁY! Coś pięknego!


Spacerując po plaży, dotarliśmy do resortu Paradse Island Resort & Spa. Dwa rzędy domków na wodzie, tworzących bajeczny krajobraz, niczym tapeta Windowsa.



Kiedy przechadzaliśmy się pomostem, okazało się, że w jednym z domków akurat grasuje sprzątający Filipińczyk. Zrobiłyśmy z dziewczynami do niego śliczne oczka i pozwolił nam wejść zwiedzić domek. Niesamowite – jedna ściana cała ze szkła, dająca widok na turkusową wodę, wanna na zewnątrz, tuż przy niej schody, gdyby ktoś wolał słoną kąpiel. Nocleg w takim domku kosztuje 1200 USD za dobę. Rezerwacje są dostępne na bloking.com, gdyby ktoś był zainteresowany ;) 




Cała wyspa otoczona jest przez rafę, która chroni przed falami napływającymi z oceanu i przed dużymi rybami, takimi jak rekiny. Gołym okiem można było dostrzec granicę, bo tuż za końcem rafy woda stawała się ciemno granatowa.


Popływaliśmy trochę, zjedliśmy lunch i powygrzewaliśmy się na leżakach pod palmami. Ale z każdego raju trzeba kiedyś zejść na ziemię. W albumie ze zdjęciami na samym końcu zamieszczam krótki filmik z drogi powrotnej. Płynęliśmy najpierw powoli, ale kiedy przekroczyliśmy rafę i wypłynęliśmy na głębokie wody, kapitan dodał gazu. Łódź dosłownie podskakiwała na wzburzonych wodach, bo wiatr był spory tego wieczoru. Woda chlapała, pluskała, a w tle zachodzące słońce… Kolejny zapierający dech w piersiach zachód słońca, obok zachodu na Filipinach, zapisany w sercu…



Wróciliśmy więc do naszego hotelu o wdzięcznej nazwie Hulhule. Chciałam iść jeszcze sobie wybić lampkę wina nad oświetlonym basenem, ale nie dało rady, zmęczenie wygrywa. Następnego dnia, kiedy tylko weszliśmy na pokład samolotu i zaczęliśmy swoją pracę – zaczęło lać :) Już dawno się tak z deszczu nie cieszyłam. A raczej z tego, że przyszedł dzień później, niż zapowiadali. Podczas wejścia pasażerów na pokład CS włączyła tak niską temperaturę, że prawie tam zamarzłyśmy. Po 10 minutach ją podkręciła, ale to wystarczyło, żebym kichała przez cały lot. I tak oto wróciłam z Malediwów z czerwonym od słońca i zakatarzonym nosem.. :)


Album ze zdjęciami i filmami:
Malediwy, 26-27.11.2011

piątek, 25 listopada 2011

Mgła...


Zanim zrelacjonuję wizytę w Stuttgarcie (czekam cały czas na zdjęcia), opiszę kolejny lot – Amritsar, Indie, który powinien być lotem turnaround – lot do Indii, wymiana pasażerów i z powrotem do Doha. Tak to powinno wyglądać. Jednak w moim przypadku było zupełnie inaczej.

W dzień wylotu, kilka godzin przed wyjściem dostałam wiadomość, że mój lot jest przyspieszony o pół godziny, ze względu na warunki pogodowe. Ok., nie ma problemu, pojadę na lotnisko szybciej. Przed wejściem pasażerów na pokład kapitan i pierwszy oficer zawsze robią małe zebranko i przekazują podstawowe informacje, np. ile będzie trwał lot, czy spodziewane są po drodze turbulencje, itp. Tym razem kapitan powiedział, że ze względu na gęste mgły w Indiach może się okazać, że zostaniemy przekserowani na inne lotnisko, ale to się okaże podczas lotu. Sam lot był dość pracowity. Klasa ekonomiczna pełniusieńka, do tego, jak na indyjski lot przystało, whisky lała się strumieniami i to w przeróżnych postaciach. Nigdy bym nie pomyślała, że można do obiadu pić whisky zmieszaną z piwem. No ale klient nasz pan, skoro tak sobie życzy, to tak mu trzeba zaserwować. Wylądowaliśmy na lotnisku w Amritsarze, więc wszyscy byliśmy zadowoleni, że żadnych zmian nie ma. Jak tylko otworzyliśmy drzwi samolotu, to zaniemówiłam. Mgła była tak gęsta, że patrząc przez przednie drzwi ledwo było widać ogon samolotu. Jak myśmy wylądowali, to ja nie mam pojęcia.

Pasażerowie wysiedli, ekipa sprzątająca wyczyściła samolot, catering dostarczył nam śniadanie na drogę powrotną. Zaczynamy boarding, znowu kabina pełna, na 132 miejsca mamy 141 pasażerów, w związku z czym 9 szczęśliwców zostaje przeniesionych do biznes klasy, która tym razem była pusta. 15 minut po planowym czasie odlotu odzywa się kapitan. Przeprasza pasażerów i mówi, że ze względu na warunki pogodowe musimy jeszcze trochę poczekać na zezwolenie kontroli lotu na start. Może to potrwać do godziny. I tyle też trwało. Po godzinie kolejny komunikat, że jeszcze nic nie wiadomo. Nic dziwnego, mgła wcale się nie zmniejszyła od naszego przylotu, a nawet zgęstniała. W końcu dostaliśmy decyzję – pasażerowie out! A załoga – czeka w samolocie. Dla nas lepiej, bo mogliśmy się rozsiąść w klasie biznesowej i odpocząć. A czas leciał… aż w końcu okazało się, że owszem, mgła do dwóch godzin powinna zniknąć, bo zaczął się już dzień, ale nasz czas pracy nie pozwala nam lecieć. Musieliśmy zrobić przymusowe 12 godzin odpoczynku.

W oczekiwaniu na autobus, który miał nas zabrać do hotelu ucięłam sobie pogawędkę z pierwszym oficerem. Zapytałam jakim cudem wylądowaliśmy przy takiej mgle. A on na to, że mieliśmy kupę szczęścia, bo kiedy lądowaliśmy, lotnisko było jeszcze widoczne. W momencie kiedy dotknęliśmy pasa startowego – ten zniknął we mgle w ciągu kilku minut. Samolot Air India lecący za nami już nie dał rady, został przekierowany na inne lotnisko. My za to po wylądowaniu musieliśmy czekać na specjalnie oznakowany samochód pilotowy, który nas „zaprowadzi” na miejsce parkingowe. Jadąc za nim we mgle zgubiliśmy go dwa razy. Takich rzeczy pasażerowie nie są świadomi, bo przecież zawsze po wylądowaniu samolot robi rundkę po lotnisku.

Dotarliśmy do hotelu po dwugodzinnej przeprawie przez biura imigracyjne. Strasznie długo to wszystko trwało, więc wszyscy byli podenerwowani. Ja też, bo miałam wrócić do Doha o 6 rano, a tymczasem lot powrotny zaplanowali na wieczór, czyli w Katarze będę po 23. Wszystkie plany na ten dzień poszły się gonić. Do tego pomyślałam, że jeśli przez to opóźnienie nastąpi taka sama sytuacja, jak z anulowanym lotem do Kuala Lumpur (a tym razem kolejne na liście były Malediwy), to nie daruję. Na szczęście lot powrotny odbył się planowo (o ile 17 godzinne opóźnienie można nazwać planowym). 




Pasażerowie po wejściu na pokład witali nas „Witam ponownie, miło znów panią widzieć”. Kiedy częstowałyśmy słodyczami, tak jak to robimy przed każdym startem, jeden z pasażerów powiedział „Rano dałyście nam słodycze, a potem kazali nam opuścić samolot!”. Ale i tak byłam zaskoczona, bo jak na pasażerów czekających na lot cały dzień – a domyślam się, że kiedy w ciągu dnia widzieli, że mgła zniknęła, zastanawiali się, dlaczego nie możemy lecieć teraz? – to byli bardzo mili podczas lotu. Tuż po starcie, kiedy tylko samolot oderwał się od ziemi, zaczęli klaskać! A to się tu naprawdę nie zdarza. To tylko w Europie, w tanich liniach lotniczych nie wiedzieć czemu po wylądowaniu wszyscy klaszczą. Słyszałam nawet komentarze, że po awaryjnym lądowaniu Boeinga, które miało miejsce jakiś czas temu na Okęciu przynajmniej ten jeden raz oklaski byłyby uzasadnione ;) Ale wracając do mojego lotu – los chyba starał się wynagrodzić tą całą wpadkę z mgłą, bo po drodze mogliśmy oglądać niesamowite zjawisko – wyładowania atmosferyczne w chmurach obok. Błyskawice skakały pomiędzy chmurami pionowo, poziomo i w poprzek. Wszystko miało miejsce w nocy, więc widok niesamowity.

Teraz szykuję się do lotu na Malediwy, ale zapał trochę opadł, bo sprawdziłam sobie pogodę. Co prawda jest ponad 30 stopni, ale za to z deszczem. No nic, trzeba jechać przywieźć chociaż trochę tego białego piasku w buteleczce.

wtorek, 22 listopada 2011

Grudzień

No i pojawił się grafik na grudzień. Z 10 obstawianych lotów dostałam tym razem trzy, ale nie ma na co narzekać, pozostałe też mi się podobają :) Mam wszystkiego po trochu - trochę grudniowej Europy w Rzymie i Wiedniu, trochę egzotyki w Tanzanii i coś zupełnie nowego - chińskiego - Hong Kong!!!! I to w Święta!! To dopiero będzie odmiana ;) A sylwestrowe życzenia będę mogła złożyć pasażerom lotu powrotnego z Nepalu, bo o północy będę gdzieś tam wysoko :)

GRUDZIEŃ
01-02 - OFF
03-04 - Rzym, Włochy
05-08 - SBY
09 - Rijad, Arabia Saudyjska
10 - OFF
11 - Bahrajn (dwa razy, bo lot trwa tylko 20 min)
12-14 - OFF
15-16 - Wiedeń, Austria
17-19 - Kalkuta, Indie
20-21 - Dar Es Salaam, Tanzania
22-24 - OFF
25-27 - Hong Kong, Chiny
28 - Damaszek, Syria
29 - OFF
30-31 - Katmandu, Nepal


sobota, 19 listopada 2011

Kilka ostatnich lotów


A tak się ładnie stand by zapowiadał. Cztery dni pod rząd – jak nic szykuje się jakiś ładny layover, myślałam. A tu zonk! Najpierw zmienili mi ostatni dzień SBY na lot do Kuwejtu. Ok., to tylko godzina lotu, wstanę wcześnie rano, około południa będę w domu, nie jest źle. Jeszcze mogę coś ciekawego dostać. Ale kiedy wróciłam z Londynu i robiłam check out (trzeba przejechać kartą przez czytnik, żeby oznaczył się koniec pracy), na ekranie wyskoczył napis: „Masz nowe, niepotwierdzone zmiany w grafiku”. Zalogowałam się więc szybciutko, a tam: Medyna i Ahmadabad. No cóż, nie zawsze się dostaje to, czego się chce. A te loty też ktoś musi obsługiwać.

Generalnie loty do Arabii Saudyjskiej i Indii są uważane przez cabin crew jako jedne z trudniejszych pod względem pasażerów. Są bardzo wymagający, nawet podczas krótkich lotów potrafią wołać kilka razy o wodę, sok, ze trzy herbaty, no i kawa obowiązkowo. Do śniadania piwko. Jak reszta pasażerów usłyszy specyficzne psssstt z otwieranej puszki – nie ma przebacz. Oni też chcą coś z puszki. Już nie istotne czy jest to piwo, czy pepsi. I nie używają magicznego guziczka przeznaczonego do wezwania stewardessy, tylko czekają na „ofiarę”, która nieświadomie wybierze się do kabiny. Wtedy ręce idą w górę, jak przy przywoływaniu kelnera w restauracji, do tego towarzyszący okrzyk „water!!  Pepsi!! 7Up!!!” A ty człowieku zapamiętaj wszystkich zaczepiających: 16A – woda, 18C – pepsi, 22E – 2 herbaty, 27E – whisky z colą, 31A – kocyk, bo zimno, 33B – słuchawki nie działają. Później kolejka do toalet. Piwo i wino nie zawsze współgra z dopiero co zjedzonym śniadaniem i trzęsącym się samolotem, więc potrafią tak załatwić toaletę, że trzeba ją zablokować.
Jeśli chodzi o moje konkretne loty, to przebiegały następująco:

Medyna
Lot do Medyny był jak na razie moim najlepszym, tzn. najmniej pracowitym. 14 pasażerów w klasie ekonomicznej na 4 cabin crew. Do tego tacy grzeczni i cichutcy. Może jedna osoba raz skorzystała z toalety. Ale za to w drodze powrotnej – full. Równowaga musi być, więc skoro nie napracowałyśmy się w tamtą stronę, to z powrotem nam się to odbiło. Do tego miałyśmy jednego pasażera, który od początku sprawiał problemy. Leciał z Medyny do Casablanki, z przesiadką w Doha. Dość spory mężczyzna, około 60 lat, wyglądający jak szef włoskiej mafii. Miał bilet dla siebie z miejscem 26D i dla swojej żony 28A. Zażądał (nie poprosił, tylko zażądał) zmiany miejsca, żeby siedzieć ze swoją żoną. Zazwyczaj nie ma z tym problemu. Bardzo często się zdarza, że ludzie dostają miejsca oddalone od siebie i podczas lotu zamieniają się z pasażerami. Ale po wejściu pasażerów na pokład jest mało czasu do startu i panuje ogólne zamieszanie, ludzie chowają swoje bagaże do schowków nad głowami, a inni przeciskają się przez nich chcąc dojść do swojego siedzenia albo koniecznie skorzystać z toalety przed startem. Dlatego procedurę zmiany miejsca mamy taką, że prosimy pasażera, żeby zajął swoje miejsce na czas startu (zwłaszcza, kiedy wiemy, że mamy komplet i znalezienie pustego miejsca będzie niemożliwe), a później do niego wrócimy i zobaczymy co da się zrobić. Natomiast pan mafiozo nie przyjmował tego w ogóle do wiadomości. Obok niego miejsce miała stara babinka, która przyjechała na wózku inwalidzkim, więc nie było mowy, żeby ją poprosić o zmianę miejsca. Mężczyzna zaczął krzyczeć po arabsku. A ponieważ akurat w tym locie nie mieliśmy na pokładzie żadnej arabskojęzycznej stewardessy, próbowałyśmy z nim w innych językach. Na angielski nie reagował, więc koleżanka zaczęła po francusku. Ten odpowiedział jej w tym samym języku „Tak, mówię po francusku, angielsku, hiszpańsku, ale będę mówił po arabsku! I ty masz do mnie mówić po arabsku!!!!” Jak już ktoś tak podnosi głos, to i my musimy zmienić ton. Udało się go jakoś uspokoić i poprosić innych pasażerów o zmianę miejsca. Następnie się okazało, że nie mamy już miejsca na większe bagaże podręczne, w tym bagaż naszego mafiozo, więc trzeba je przerzucić do cargo. No to się pan znowu zdenerwował. Na koniec lotu, wszyscy opuścili samolot, został nasz „ulubiony” pasażer z żoną, biegający po samolocie i szukający swojej walizki. Nie pomogły tłumaczenia, że przecież zgodził się ją oddać do cargo i walizka jest w drodze na Casablankę. Trzymał w ręku potwierdzający kwitek, ale mimo wszystko twierdził, że jego walizka gdzieś tu musi być. Opóźnił tylko mój przyjazd do domu o prawie całą godzinę. No cóż, odpokutowałyśmy tych 14 pasażerów w tamtą stronę…

Ahmadabad
Załogę miałyśmy podzieloną na dwójki: dwie Hinduski, dwie Tajki i dwie Polki. Lot przebiegł miło, bez żadnych niespodzianek. Na 115 pasażerów mieliśmy 90 SPML – posiłki na zamówienie, inne niż serwujemy standardowo. Większość była wegetariańskich, ale znalazły się też posiłki dla diabetyków, czy same owoce. Trzeba wtedy uważać, żeby odpowiedni posiłek trafił do osoby, która go zamówiła. Zwykle jest ich około kilkunastu. 90 to już nie lada zadanie dla galley managera, żeby odpowiednio je porozkładać na wózki.
Sama pora lotu była dość niewygodna. Start o 21:45, powrót o 5:55, czyli cała noc w samolocie. Wcześniej próbowałam się przespać, ale nie zawsze się da w ciągu dnia. Budził mnie każdy hałas, że nie wspomnę już o modłach moich zaprześcieradlonych przyjaciół zza płotu… Poszłam więc do pracy bez snu i na początku nie było źle. Za to w drodze powrotnej podczas lądowania, kiedy już wszystkie siedziałyśmy na swoich miejscach przypięte pasami, nie było rozmów tak jak zawsze. Rozejrzałam się po koleżankach – każda miała oczy zamknięte. Dodam, że nasze siedzenia są w galley znajdującym się na końcu samolotu, więc poza zasięgiem wzroku pasażerów. Żeby nie było że pięciogwiazdkowa załoga przysypia podczas lotu ;) Poza tym lądowanie otworzyło nam wszystkim oczy ;)

Kuwejt
Lot do Kuwejtu trwa tylko godzinę, więc serwujemy tylko jeden posiłek, sandwicze na ciepło, do tego ciastko czekoladowe i soczek. Poszło szybko, w jedną i w drugą stronę. Nie ma nawet o czym opowiadać.

Te trzy loty zrobione w cztery dni dały mi pełne prawo do odpoczynku podczas mojego weekendu. W końcu miałam czas na sen, zakupy, nie zabrakło też chwili dla znajomych. Kolejna grupa treningowa z Polakiem na pokładzie skończyła szkolenie w tym tygodniu, więc było co świętować.

Dziś już jestem spakowana na kolejną podróż –Stuttgart. Płaszcz kupiony, ciepłe buty też. Szperam jeszcze w Internecie, żeby sprawdzić co tam warto zobaczyć. Relacja wkrótce. No i po powrocie powinien być już dostępny grafik na grudzień. Ciekawe jak będą wyglądały moje Święta w tym roku...

niedziela, 13 listopada 2011

Londyn inaczej


Lot do Londynu zapowiadał się ciężko. Wszystkie koleżanki, które miały już ten lot za sobą przywiozły masę opowieści o pijanych pasażerach wszczynających bójki na pokładzie samolotu, wiecznie brudnych toaletach i pasażerach zabierających małe części wyjść ewakuacyjnych na pamiątkę. Sprawdziłam sobie obłożenie: 201 pasażerów na trasie do Londynu na 223 miejsc. Do tego 7 niemowląt (a ja dostałam strefę z child care, czyli opieką nad tymi wszystkimi bobasami, o zgrozo!), 5 dzieci, 4 osoby na wózku inwalidzkim i jeden deportowany pasażer, którego dokumenty straciły ważność, dlatego musiał wrócić do swojego arabskiego kraju. Ale ku mojemu zaskoczeniu lot przebiegł spokojnie, pomijając wkurzoną mamuśkę, która zarezerwowała sobie jedno miejsce dla niemowlaka (rozkładane łóżeczko w pierwszym rzędzie), a przyszła z bliźniakami.

Jeśli chodzi o samo miasto, to odpuściłam sobie zwiedzanie, na jakie zazwyczaj wszyscy ruszają do Londynu. W hotelu byłam około godziny 14:30 lokalnego czasu, do dyspozycji cały wieczór, następnego dnia pobudka o 4 rano. Dziewczyny stwierdziły, że to za mało czasu, żeby wyjść na miasto (od którego nasz hotel jest oddalony o 45 min jazdy metrem) i pojechały do pobliskiego centrum handlowego na zakupy. Ja tym razem postawiłam na spotkanie z przyjacielem. Bo przecież co to jest 45 minut metrem! Gdyby to miał być powód, żeby zostać w hotelu cały wieczór, to chyba na żadnym wyjeździe bym się nigdzie nie ruszyła. 



Spotkałam się z Sebastianem w centrum i spędziliśmy miło wieczór, odwiedzając kilka sklepów (między innymi Dysney i M&M’s), Starbucksa i pub. Żadnych Big Benów, Buckingham Palace ani innych Trafalgar Square!  Jak się ma obok przyjaciela jeszcze z czasów podstawówki, to miejsce nie jest istotne. Dzięki Sebo!





Do Londynu codziennie mamy po kilka lotów, więc jeszcze na pewno nie raz tam zagoszczę. I chociaż kilka lat temu miałam już okazję zwiedzić najbardziej popularne miejsca Londynu, to chętnie zobaczę je jeszcze raz. Może przy lepszej pogodzie ;)

Lot powrotny był bardzo pracowity. Komplet pasażerów, wszystkie 200 miejsc zajętych. Znów mieliśmy jednego deportowanego, ale nie takiego, któremu wygasła wiza. Razem z nim weszło trzech sporych rozmiarów mężczyzn w garniturach. Normalnie jak jakieś FBI po cywilu. Deportowani z takim statusem są odsyłani najczęściej z powodu problemów z prawem. To tak bardzo łagodnie powiedziane. Skoro aż trzech policjantów musiało go eskortować, to się tylko można domyślać powodów. Ale był grzeczny przez cały lot. Właściwie to każdy z tych trzech eskortujących był rozmiarów trzy razy takich, jak sam delikwent, więc za wiele by nie zdziałał. Nie wiem kiedy uciekło ponad 6 godzin lotu. Nie było chwili, żeby sobie odpocząć. Niekończące się wezwania do kabiny pasażerów, z czego połowa przypadkowych. Wśród przycisków na pilocie obsługującym indywidualne monitory każdego pasażera jest też przycisk przywołujący stewardessę w razie potrzeby. Jak się okazuje, do przełączania programów ludzie używają wszystkich przycisków po kolei, nie patrząc który jest od czego. Więc kiedy podchodziłam do takiego osobnika, pytając z uśmiechem w czym mogę pomóc, ten zdziwiony patrzył na mnie i zastanawiał się o co mi chodzi?

Wróciliśmy do Doha i jak tylko wysiadłam z samolotu, poczułam miłe ciepełko. 20 stopni i lekki wiaterek. Teraz zdecydowanie miło się tu wraca. Był już wieczór, ja padałam ze zmęczenia, ale okazało się, że w tym samym czasie dwie moje bardzo dobre koleżanki są na miejscu i wszystkie trzy mamy następny dzień wolny, więc nie można było zmarnować okazji. Poszłyśmy na piwko do Irish pub, który w niczym nie przypominał irlandzkiego klubu. Muzyka nie taka, wystrój – no, może odrobinkę pubem zalatywał. Bardziej byśmy nazwały to miejsce Brooklyn Pub ;) Ale piwo było zimne i to wystarczyło.

Plan na kolejne 4 dni przewidywał dla mnie stand by, więc spodziewałam się jakiegoś ładnego, dalekiego lotu z noclegiem, a tymczasem dostałam trzy „piękne” loty turnaround. Arabia Saudyjska, Kuwejt i Indie. No nic, pooglądam je sobie z wysoka i na kolację będę w domu ;)

Londyn, UK 11-12.11.2011

środa, 9 listopada 2011

Namaste!

Trochę mi namieszali z grafikiem, ale skoro rezultat wyszedł taki, a nie inny, to w cale nie mam nic przeciwko. A wszystko przez to opóźnienie z Mediolanu. Kuala Lumpur zmienione na Frankfurt w końcu okazało się lotem do Katmandu. Lot niedługi, 4 godzinki, do tego 60 pasażerów na pokładzie. Znów pomyślałam, że to dobry moment na galley, ale tym razem siedziałam cicho. Stanowisko w kuchni podczas lotów z Doha wymaga trochę więcej pracy niż podczas lotów powrotnych, bo dodatkowo trzeba przygotować sporo rzeczy dla załogi przejmującej samolot. Ale los zdecydował, że to jednak dobry moment na naukę dla mnie, bo dostałam właśnie tą pozycję. I jest dokładnie tak, jak opowiadali inni: podczas pierwszego lotu w kuchni – nie wiesz nic. Podczas drugiego – kojarzysz parę rzeczy. Kilka następnych – wiesz już co robić, ale nie ze wszystkim się wyrabiasz. Więc potrzebuję jeszcze kilka lotów z pozycją galley managera i będę śmigać jak ta lala!

Podczas lotu CS (tym razem była nią przemiła Koreanka) zawołała mnie do okna i powiedziała: „Widzisz ten szczyt? To jest K2. Poczekaj jeszcze trochę, a zobaczysz Mount Everest”. Wow… lecieliśmy tak wysoko, pod nami były tylko chmury, a ponad nie wzbijały się ostre, ośnieżone szczyty. Szacun, szacun i jeszcze raz szacun dla tych, którzy się na nie wspinają. Ja wysiadam po całodniowej wycieczce w Tarty :P
Dostaliśmy sygnał od pilota, żeby usiąść na miejsca do lądowania. Moje miejsce było obok CS, więc zaczęłyśmy sobie rozmawiać. I powiedziała mi, że Katmandu jest jednym z najtrudniejszych lotnisk do lądowania ze względu na górzyste ukształtowanie terenu. Lotnisko jest w dolinie, więc pilot ma stosunkowo mało czasu na obniżenie samolotu. Tylko bardzo doświadczony pilot może tu wylądować, a niektóre linie lotnicze zrezygnowały z lotów do Katmandu właśnie z tego powodu. No to pięknie. I ona tak spokojnie mi to mówi, tuż przed samym lądowaniem. Nie wiem, czy chciała mnie tylko postraszyć, czy rzeczywiście tak jest. Lądowanie faktycznie do najprzyjemniejszych nie należało. Mogłoby się wydawać, że pas startowy jest wyłożony kostką brukową, jak ulica Sienna w Krakowie (jedna z najmniej przyjaznych dla moich wysokich obcasów). Moja wyobraźnia zadziałała, bo w sekundzie przypomniałam sobie cały proces i wszystkie komendy ewakuacyjne.

Droga do hotelu była dosyć długa, ale po drodze można było zaobserwować kilka ciekawych rzeczy, na przykład światełka na budynkach żywcem wyjęte z hollywoodzkich filmów w klimacie „christmas”, czy wielki, czerwony neon nad wciśniętą pomiędzy inne sklepiki małą knajpką z kurczakami: „KFC quality food”. No to dopiero reklama ;)

Widok z okna hotelowego pokoju zobaczyłam dopiero następnego dnia, kiedy wstało słońce. Ciekawa okolica i tutejszy Giewont tworzą naprawdę ciekawą scenerię. Rano pogoda była dość mglista, więc góry nie były aż tak bardzo widoczne. Z kolei po południu słońce świeciło prosto na moje okno, co uniemożliwiło zrobienie lepszego zdjęcia. No i cały czas nie mam aparatu fotograficznego, używam telefonu. Nie chcę kupować jakiegoś badziewia na szybko, jak już kupować, to lepiej odłożyć na coś porządnego.




Pomimo tego, że wśród załogi była jedna dziewczyna z mojej grupy treningowej, na zwiedzanie wybrałam się sama. Każdy miał swoje plany i nikt nie wyrażał chęci na zwiedzanie. Może dla nich to już któraś z kolei wizyta w Katmandu, więc staram się zrozumieć. Jak zawsze przed wizytą w nowym mieście, przeszukałam Internet w poszukiwaniu miejsc, które warto zobaczyć. Jednak dotarcie do nich nie było już takie proste. To nie Europa, gdzie wystarczy kupić całodniowy bilet na metro, czy inne środki komunikacji. Zapytałam więc w recepcji. Poradzono mi wziąć jedną z hotelowych taksówek, która za 600 NPR zawiezie mnie w jedno miejsce, natomiast za 1300 NPR będzie mnie wozić przez pół dnia, gdzie zechcę. Zabrzmiało rozsądnie, poszłam więc na parking, spodziewając się przyzwoitego, hotelowego samochodu, tymczasem moją limuzyną była Toyota Corolla, ale nie taka, jaką każdy z Was ma teraz przed oczami. Wyszukałam sobie w Internecie, że ten model to Toyota Corolla I produkowana w latach 1966-1970. Kierownica po prawej stronie, lusterka boczne.. na masce :) Ale samochód idealnie wpasował się w obrazek okolicy. Około 50-letni kierowca w pasiastym garniturze i podróbką aviatorów Ray Bana zabrał mnie w podróż po Katmandu. Okazało się, że ów „mafiozo” jest także przewodnikiem – co prawda niemym, bo nie za dużo mówił po angielsku, ale za każdym razem wysiadał ze mną z samochodu i pokazywał gdzie iść i co zobaczyć. Już wiem dlaczego na recepcji hotelowej powiedziano mi, że dla mojego bezpieczeństwa lepiej jest wziąć hotelową taksówkę. Więc mam już kierowcę, przewodnika i ochroniarza w jednym.



Swayambhunath – Świątynia Małp – pierwsze miejsce, do którego się wybrałam. Wybudowana w 250 r.p.n.e. jest największą stupą w Nepalu (stupa – buddyjska budowla sakralna). Swoją nieoficjalną nazwę zawdzięcza dziesiątkom małp zamieszkującym to miejsce. Żeby tam dotrzeć należy pokonać ponad 300 kamiennych stopni, po drodze mijając targowiska z bibelotami, pamiątkami, figurkami, posążkami  - słowem, co tylko może się sprzedać. Są nawet płyty CD z buddyjską muzyką do medytacji. 






Sama stupa to wielka biała kopuła, symbolizująca czysty klejnot nirwany, a namalowane z czterech stron pary oczu, to wszystkowidzące oczy buddy. W całej okolicy świątyni jest pełno posążków Buddy. Jeden nawet zebrał niezłą kasę ;)




Ze Świątyni Małp pojechaliśmy do Durbar Square – Plac królewski. Tam dorwał mnie nepalski przewodnik, który bardzo dobrze znał angielski, do tego nie dał się spławić, chociaż próbowałam dosyć długo. Kiedy dowiedział się, że jestem z Polski, otworzył swój mały notesik, przekartkował kilka stron i pokazał mi wpis po polsku: „To naprawdę dobry przewodnik, polecam!”. Wszystkie swoje rekomendacje nosi zawsze przy sobie. Ponieważ udało mi się wynegocjować dobrą cenę, a mój kierowco-przewodniko-ochroniarz nie opowiadał mi zbyt wiele, zgodziłam się na przewodnika. Opowiedział mi tyle rzeczy, tyle ciekawostek i historii, że ani jedna nie została mi w głowie. Niestety z zapamiętywaniem opowieści miałam zawsze problem, ale nie szkodzi, bo i tak świetnie spędziłam czas. No i od czego mamy Internet? Zaraz sobie wszystko przypomnę.

Sam pałac nie jest tak ciekawy, jak wszystkie otaczające go świątynie poświęcone bóstwom hinduistycznym i buddyjskim. Jedna z nich jest poświęcona bogini Tajelu i wzbudza dość duże zainteresowanie, bo na belkach stropowych ma wyryte erotyczne rzeźby Kamasutry.

Kumari-ghar to dom żywej bogini Kumari. I tu dość ciekawa historia: kilkuletnia dziewczynka jest traktowana przez Hinduistów jako wcielenie bogini Tajelu. Bierze udział we wszystkich religijnych uroczystościach, jest obwożona w specjalnym wozie i, jak to się mówi, musi tylko wyglądać. Wybór takiej Kumari jest bardzo skomplikowany. Dziewczynka musi spełnić wiele warunków, między innymi musi posiadać 32 cechy fizyczne, np. uda jak sarna, pierś jak lew, szyję jak koncha, rzęsy jak krowa, ciało jak banan (hmm, też nie bardzo mogę sobie tę cześć wyobrazić). Musi też samotnie spędzić noc w sali wypełnionej krwawiącymi łbami byków, złożonych w ofierze. Brrr… Ta dziewczynka, która z największym spokojem przetrwa próbę, zostaje umieszczona w świątyni, gdzie z czasem obejmuje ją „duch boskości”. I taką fuchę utrzymuje do czasu dojrzewania. Wraz z pierwszą miesiączką dziewczynki bogini opuszcza jej ciało i wtedy wybierana jest nowa. 


Miałam okazję taką Kumari zobaczyć, bo akurat trwał jakiś festiwal i wyszła na chwilę na swój balkon. Niestety nie można jej robić zdjęć (wrzucam zdjęcie z Internetu, żeby było wiadomo, o czym mówię). Trzeba natomiast grzecznie złożyć rączki, skinąć głową i powiedzieć „Namaste!”, jak tylko się pojawi.



Zapamiętałam jeszcze świątynię „Hippie Temple”, która wzięła swoją nazwę od tysięcy hipisów, którzy w latach 60. i 70. kończyli swoją podróż przez Azję w tym właśnie miejscu. Ponoć był wśród nich nawet i Jimi Hendrix.



Przewodnik na końcu zwiedzania odprowadził mnie na miejsce, skąd mnie zabrał, więc łatwo mogłam znaleźć swoją taksówkę. Oczywiście musiałam wpisać swoją rekomendację w notesik.

Czas mijał szybko, kolejnym przystankiem była uliczka targowa, która ciągnęła się chyba kilometrami, rozdwajając się co chwilę, dając więcej możliwości na poszalenie z zakupami. To bardzo niebezpieczna okolica. Niebezpieczna dla tego, kto nie potrafi się oprzeć namawiającym sprzedawcom albo nie potrafi się targować. Nawet jeśli podadzą cenę, następnym pytaniem jest „a ile możesz za to zapłacić?”. Sami proszą się o potargowanie, więc nie da się inaczej. Sporo figurek, posągów i różnych innych przedmiotów związanych z Buddą. Oprócz tego mnóstwo ciuchów, kaszmirowych swetrów, przepięknych materiałów na suknie, no i oczywiście rzeczy potrzebnych do wyprawy w góry, wysokie góry.




Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Przepisy mówiące o zachowaniu odpowiedniej odległości od słupów wysokiego napięcia nie mają tu w ogóle zastosowania! Ale kto z Nepalczyków by tam się tym przejmował!



Kiedy dla własnego bezpieczeństwa, a raczej dla bezpieczeństwa mojego portfela postanowiłam wrócić do taksówki, mój czas już dobiegał końca. Wróciliśmy więc do hotelu. Nie mogę zapominać, że czeka mnie kilkugodzinny lot, tym razem Airbus 320, więc mniejszy, ale za to z kompletem pasażerów. I chyba każdy z nich wracał z jakiejś wyprawy górskiej, tachając ze sobą wypchany plecak górski. Luki bagażowe zapełniły nam się w 100% już po drugim autobusie z pasażerami. A spodziewaliśmy się jeszcze trzeciego. Ale nie ma takiej rzeczy, z jaką 5-gwiazdkowa załoga Qatar Airways by sobie nie poradziła ;) Lot przebiegł spokojnie, obiad na pokładzie zjadłam około godziny 23.00 I tak mi się to wszystko już poprzestawiało. Wróciłam do siebie około 01:00 i jakoś nie bardzo czułam się zmęczona. I tak oto jest godzina 4:30, ja sobie siedzę i piszę bloga, a za oknem już się skończyła pierwsza seria porannych modłów arabskich. Chyba w końcu położę się spać, ale bardziej z rozsądku, niż z potrzeby organizmu ;)

Dobranoc!

Więcej zdjęć z Katmandu:
Katmandu, Nepal 07-08.11.2011

niedziela, 6 listopada 2011

Zmiana

Byłam w trakcie pakowania torby na lot do Frankfurtu. Dużo czasu mi to nie zajmuje, bo ileż można się zastanawiać nad wyborem bluzki z długim rękawem, skoro ma się tylko dwie? ;) Zadzwonił telefon: "Martina? Zmieniliśmy twój grafik, nie lecisz jutro do Frankfurtu, tylko do Katmandu. Sprawdź swój roster." Zalogowałam się szybciutko i rzeczywiście, zamiast FRA widnieje KTM - Nepal!! Do tego na miejscu mam 26 godzin dla siebie, a na dodatek lecę z Gitanjali - koleżanką z mojej grupy treningowej :)) No takie zmiany to ja rozumiem! Idę oddać Paulinie pożyczony płaszcz jesienny. W Nepalu mi się nie przyda ;)

sobota, 5 listopada 2011

Milan, Milan...


Pierwsza wizyta w Europie za mną. Przywiozłam sobie kilka pamiątek, między innymi włoskie pesto kupione na straganie z domowymi wyrobami, apaszkę, magnesik na lodówkę z katedrą Duomo i przeziębienie. Ale delikatne, więc Mamo – bez paniki ;) Po ponad 2 miesiącach w temperaturze 30 – 40 C odzwyczaiłam się od europejskiego chłodu. 16 stopni w Mediolanie dało się we znaki po powrocie. Ale co tam, mały katar jeszcze nikomu nie zaszkodził.

Lot do Mediolanu przebiegł spokojnie. Airbus 330, 269 pasażerów w klasie ekonomicznej. Mieliśmy ponad godzinne opóźnienie, więc pasażerowie byli na początku trochę podirytowani, ale grzecznie poszli spać po posiłku. Lubię nocne loty właśnie dlatego, że jest cisza i spokój. Światło zgaszone, większość pasażerów śpi albo ogląda filmy. Oprócz swoich obowiązków starałam się jak najwięcej przebywać w galley, żeby podpatrywać, jak się zarządza tą całą kuchnią.
Załoga po raz kolejny okazała się rewelacyjna. Do Mediolanu dotarliśmy o 6 rano, przespaliśmy się trochę i około południa wyruszyliśmy na miasto. Jak tylko się dowiedziałam jeszcze w październiku, że lecę do Mediolanu, od razu chciałam zarezerwować bilet do Santa Maria delle Grazie, żeby zobaczyć „Ostatnią wieczerzę” Leonarda da Vinci. Niestety, było za późno. Bilety trzeba rezerwować z 3-tygodniowym wyprzedzeniem. Już drugi raz mi się nie udało. No nic, do trzech razy sztuka. Co do samego zwiedzania, to mieliśmy bardzo wolne tempo. Udało nam się zebrać 6 osób z załogi i wyszliśmy całą grupą. Ponoć rzadko się to zdarza, bo przeważnie każdy ma swoje plany. Zwiedziliśmy głównie Katedrę Duomo i okolice oraz zamek Castello Sforzesco. Ja tam bym jeszcze pół Mediolanu obskoczyła, zwłaszcza, że już raz tam byłam i mogłam im pokazać co i gdzie, ale ja zawsze lubiłam szybkie tempo, jeśli chodzi o zwiedzanie. Tym razem trzeba było się dostosować do większości i odpuścić.





Przez ostatnie dni byłam w raczej wyciszonym i nostalgicznym nastroju, w dużej mierze ze względu na święto 1 i 2 listopada. Zawsze byłam blisko rodziny, czy w Bydgoszczy, czy w Krakowie, ale zawsze z kimś bliskim. A teraz – miejsce nie to, klimat nie ten, ludzie inni, też bliscy mi na swój sposób, ale to jednak nie to samo. Nawet nie wiem, czy w okolicy jest jakiś cmentarz, na który można by pojechać i porozmyślać. Poza tym nigdy nie wiadomo, czy zza grobu nie wyskoczyłby jakiś arab w prześcieradle, czy ninja (kobieta w czarnym prześcieradle) i nie przegonili mnie stamtąd. Ale jednak ktoś tam u góry czuwa i sprawy ułożyły się tak, że 2 listopada w Dzień Zaduszny mogłam być w Katedrze Mediolańskiej i zapalić świeczkę…



W drodze powrotnej mieliśmy tylko 70 pasażerów na ponad 270 miejsc.  Pomyślałam sobie, że to idealna okazja i… poprosiłam o pozycję galley managera! A co, przecież kiedyś i tak mi dadzą tą pozycję i wtedy będę wystraszona, jak kurczak. Lepiej poćwiczyć na początku, kiedy wszyscy wiedzą, że to mój drugi tydzień latania, więc mam prawo jeszcze zadawać pytania. Kiedy dostanę kuchnię za jakieś dwa miesiące, wszyscy będą oczekiwać perfekcji i będą mieli rację! Dlatego postanowiłam zabrać się za to wcześniej. Dostałam więc pozycję galley managera i przy pomocy kolegi Kabina z Indii wszystko poszło gładko J

Niestety, lot był opóźniony. Już na lotnisku w Mediolanie czekaliśmy na samolot prawie godzinę (leciał z Nicei). Tym razem trochę mi to pokrzyżowało plany. Wylądowaliśmy w Doha o 23:36, a to oznacza koniec pracy o godz. 00:06. I właśnie tych 6 minut mi zabrakło, żeby zmieścić się w przepisowo ustalonym czasie odpoczynku między jednym, a drugim dłuższym lotem. Dostałam więc informację, że mój grafik się zmienił – zabrali mi lot do Kuala Lumpur :( Lot, który od zawsze był w pierwszej trójce na mojej liście. Zamiast tego przez pół dnia miałam przypisany standby, czyli nie wiadomo co. Teraz już wiem, że zamiast tego lecę do Frankfurtu. Też dobrze, zawsze mogłam dostać jakiś Bahrain albo Abu Dhabi, gdzie nawet bym z samolotu nie wyszła. Więc nie ma co narzekać, do Kuala Lumpur na pewno jeszcze polecę.  A tym czasem wybrałam sobie już kolejne miejsca na grudzień. Jestem jeszcze na okresie próbnym, więc nie było szans na jakikolwiek urlop w okresie świąt (za to mam już przypisane swoje pierwsze oficjalne dni urlopowe na 16-25 marca 2012).Miło by było przynajmniej polecieć do jakiegoś europejskiego miasta na ten czas, gdzie świąteczny klimat na pewno będzie widoczny na ulicach. Spacer po jednej z rzymskich albo wiedeńskich uliczek, pełnych światełek i ozdób, mróz delikatnie szczypiący w nos – to mój sposób na spędzenie tych świąt. Oczywiście, jeśli jednak zechcą mnie wysłać w tym czasie na przykład na Seszele, to też się nie obrażę.

A w przyszłym roku otwieramy połączenia do Warszawy!! Wiadomość z pierwszej ręki, od samego szefa QA. Może kiedyś i na Kraków przyjdzie pora.

Album ze zdjęciami z Mediolanu:
Mediolan, Włochy 02-03.11.2011