obraz

obraz

środa, 30 maja 2012

Pożar

Na pewno do niektórych z Was dotarła informacja o poniedziałkowym pożarze w największym centrum handlowym w Doha. Faktycznie, od rana w internecie na wszystkich portalach pojawiało się pełno zdjęć budynku z unoszącymi się kłębami dymu. O samym centrum Villaggio pisałam nawet notatkę we wrześniu. Ale nikt nie spodziewał takiego raportu końcowego: 19 osób... w tym 13 dzieci ze znajdującego się tam Klubu Malucha zginęło w pożarze. Najmłodsze miało 18 miesięcy. Jedna hiszpańska rodzina straciła trójkę dzieci, dwuletnie trojaczki...



Aż nie wiadomo, co napisać. Bo tyle razy sama byłam w tym miejscu, a na dniach planowaliśmy się wybrać tam na gokarty ze znajomymi.

Pojawiło się już mnóstwo komentarzy w sieci, nie wiem na ile są prawdziwe. Podobno niektóre drzwi ewakuacyjne były pozamykane na kłódkę, zraszacze nie działały, ekipy ratunkowe początkowo nie wiedziały, że na górze uwięzione są dzieci, które nie miały jak uciekać, bo z jednej strony odciął je ogień, a z drugiej zawaliły się schody. Kiedy w końcu dostali się do nich przez dach, dla wielu było już za późno... Jeden z ratowników zdążył uratować dwójkę dzieci. Zginął wracając po następne.







Na oficjalny raport o przyczynach pożaru trzeba będzie jeszcze poczekać. Wiadomo tylko tyle, że najprawdopodobniej zaczął się rozprzestrzeniać ze sklepu sportowego, znajdującego się tuż pod żłobkiem.

Zaraz następnego dnia wybuchł pożar w Aeronautical College. Na szczęście szybko został ugaszony i obyło się bez ofiar. Władze apelują o nie tankowanie samochodów do pełna, bo w najbliższych dniach temperatura może wzrosnąć do poziomu nawet ponad 50 stopni.

Nie wiem jak inni, ale ja wsiadam w samolot i uciekam w chłodniejsze miejsce...

sobota, 26 maja 2012

Seszelanin.. Seszelańczyk... SESZELCZYK!

Czas wrócić wspomnieniami na wyspę i napisać notatkę o Seszelach. Wiele osób pyta mnie "Które miejsce jest najlepsze?". Odpowiadam - to zależy, czego kto oczekuje. Bo dla osoby, która lubi poznawać inne kultury, najlepsze będą Indie, Nepal, itp. Dla kogoś, kto lubi biegać po zabytkach - europejskie starówki. Dla imprezowiczów - Bangkok, a dla kogoś, kto lubi wylegiwać się na słoneczku - czyli dla mnie na przykład - Seszele. To miejsce jest niesamowite. Zapierające dech w piersiach widoki pozwalają się odprężyć i odstresować. Sam lot na Seszele też jest bardzo przyjemny, pasażerowie spokojni, cichutcy i grzeczni. Trochę trzęsie przy lądowaniu, lotnisko jest zaliczane do tej samej kategorii, co lotnisko w Katmandu. Piloci muszą być specjalnie do tego przetrenowani.

Lotnisko w Mahe, Seszele

Podczas tego wyjazdu czułam się, jak na wypadzie z przyjaciółmi, z którymi znamy się od dziecka. Dziewczyny z Kostaryki, Południowej Afryki i Rumunii, chłopak z Filipin i pierwszy oficer pół Amerykanin, pół Libańczyk, jak o sobie mówił. Po rannym lądowaniu przespaliśmy się dwie godzinki, po czym rozłożyliśmy się na plaży. Było i zimne piwko i muzyka, więc wszystko, czego potrzeba idealnego dna na plaży. Wayman - nasz nowy przyjaciel pracujący w hotelu na Seszelach - zapewnił nam nawet lód w specjalnym termicznym pojemniku.

Lokalne piwo - SeyBrew


Wayman :)


W południe Wayman zrobił pokaz dla gości hotelowych, jak należy otwierać kokosa. Żeby się do niego w ogóle dostać, trzeba rozłupać wielką skorupę, używając do tego zaostrzonego kija wbitego w ziemię.  Następnie nie trzeba się wielce wysilać, używać kamieni, młotków, czy zrzucać orzech z wielkiej wysokości. Wystarczy w odpowiednim miejscu stuknąć parę razy końcówką noża i kokos otwiera się, tworząc jednocześnie kielich ze swojej skorupy. Pierwszy raz w życiu miałam okazję wypić wodę ze świeżo rozbitego kokosa. Woda (tak, woda, nie mleko) była bardzo ciepła i dość słodka, a sama czynność picia z brązowej skorupy wypełnionej białym środkiem, który później można zjeść, dodawała więcej smaku.







Po pokazie i degustacji wróciliśmy na swoje miejsce na plaży, żeby popracować trochę nad opalenizną. Ale że najlepiej wypoczywa się aktywnie, postanowiliśmy pograć w siatkówkę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz grałam, więc i ręce do odbijania piłki składałam nie tak, jak należy, co było widać następnego dnia. Prawą rękę i nasadę kciuka miałam całą w siniakach. Trochę mi to napędziło stracha, bo przecież przed każdym lotem oglądają nas z każdej strony, jak psy rasowe na wystawie, żeby sprawdzić, czy mieścimy się w firmowych standardach. I skoro nawet przez jakąś małą krostkę potrafią nie dopuścić do lotu, to co dopiero przez posiniaczoną rękę.Ale na szczęście siniaki w większości zeszły przed lotami do Maskatu i Dubaju, a te, które zostały, udało się odpowiednio ukryć. W każdym razie, zabawa na piasku była przednia!





Na koniec pobytu Wayman zaserwował nam jeszcze jedną niespodziankę. Hotel usytuowany jest w taki sposób, że wieczorem słońce zachodzi gdzieś nad wzgórzami. Nasz Seszelczyk (trochę się naszukałam właściwej nazwy mieszkańca Seszeli) zaprowadził nas przez las, kamienie i skały do wspaniałego miejsca. Sam człowiek na pewno by tam nie trafił. A jeśli jakimś cudem by mu się to udało, to na pewno by się zgubił w drodze powrotnej. Miejsce zapierające dech w piersiach, do tego dotarliśmy w samą porę na zachód słońca. A kiedy mi się głośno pomyślało, że mogłabym tu zamieszkać, Wayman powiedział, że to bardzo proste, wystarczy, że go poślubię ;) Mam już więc w razie czego awaryjny plan na życie :D














Ta wyspa jest niesamowita, naprawdę ma jakąś pozytywną energię. Wieczorem, po sytej kolacji, kiedy wszyscy już udali się do swoich pokoi, ja poszłam na plażę. Było już całkiem ciemno. Położyłam się na jednym z leżaków, wsłuchiwałam w dźwięk fal i obserwowałam miliony gwiazd na niebie, które w końcu były widoczne na bezchmurnym niebie. Niestety, mój telefon nie był w stanie uchwycić tego na zdjęciu, a aparat miał już rozładowaną baterię. Ale widok zapisał się w mojej pamięci jako jeden z najbardziej niesamowitych. Po niecałej godzinie zaczął padać deszcz, uciekłam więc do siebie i pogrążyłam w słodkim śnie.


Seszele 23-24.05.2012

czwartek, 24 maja 2012

Czerwiec

No cóż, w tym miesiącu się nie popisali z moim grafikiem. Ale nie może być zawsze tak kolorowo i pięknie.

Zaczynam od podwójnej podróży do Szwecji. Wracam ze Sztokholmu o 18:20, żeby się przespać w swoim łóżku w Doha i następnego dnia o 8:45 znów lecieć w to samo miejsce. Ale to akurat jest ta przyjemniejsza część mojego grafiku. Byłam w Szwecji zimą i chętnie zobaczę jej stolicę późną wiosną. Po dwóch dniach wolnego czeka mnie podwójny lot do Abu Dhabi, tylko że tym razem między sektorami mam godzinę przerwy, czyli w sumie cztery krótkie loty pod rząd. Dalej mamy Teheran, który z tego co pamiętam dał mi ostatnim razem nieźle w kość. Na szczęście zaraz po tym - 5 dni urlopu. Hmm, do Polski nie polecę, bo za mało czasu. Chciałam się wybrać do Grecji, ale na 17.06 zaplanowane są tam wybory parlamentarne, więc nie wiadomo, co się będzie po nich działo. A nie chciałabym tam utknąć na przykład z powodu strajku sektora transportu publicznego. Dlatego urlop czerwcowy jeszcze do przemyślenia.

Moskwa - to drugi pozytywny akcent. Sam lot podobno jest dość męczący, ale mam nadzieję, że widok Placu Czerwonego mi to wynagrodzi. Jednak żeby nie było za dobrze, zaraz po powrocie z Rosji przesiadam się na inny samolot i lecę do Kuwejtu. Sam lot nie jest zły, ale po 5-godzinnym locie z Moskwy to już za dużo.

Skoro na czerwiec powymyślali mi takie "cuda", to za to lipiec będzie musiał być ciekawy.


01-02 - Melbourne, Australia
03 - OFF
04 - REST
05-06 - Sztokholm, Szwecja
07-08 - Sztokholm, Szwecja
09-10 - OFF
11 - Abu Dhabi, UAE x2
12 - REST
13 - Teheran, Iran
14-18 - urlop
19 - OFF
20-22 - SBY
23 - REST
24-25 - Moskwa, Rosja
25 - Kuwejt
26 - REST
27-30 - OFF

poniedziałek, 21 maja 2012

Jak mnie Chińczycy zdenerwowali

Nie ukrywam, że zaplanowanie zwiedzania Pekinu było dla mnie wyzwaniem. Zazwyczaj zaczynam od przeglądu ciekawych miejsc i zabytków, potem szukam opinii internautów, w ten sposób dowiaduję się, które są przereklamowane, a które faktycznie warto zobaczyć. Kiedy ma się ograniczoną ilość czasu, można wybrać tylko kilka. Później sprawdzam gdzie co jest na mapie, jak daleko od mojego hotelu i jak tam najłatwiej dojechać. I tu powstał problem, bo Google Maps postanowiło podawać nazwy przystanków i kierunków w języku chińskim, co znacznie utrudniło sprawę. Ale na szczęście przystanki metra były już przełożone na normalny alfabet, więc stwierdziłam, że będę podróżować właśnie metrem. Ale zanim opiszę całe zwiedzanie, kilka słów o locie.


Przez własną nieuwagę zapewniłam sobie niezły początek lotu. Na briefingu dostałam pozycję R5A. Według naszego podręcznika do tej pozycji nie ma przypisanej żadnej strefy w samolocie, za którą jestem odpowiedzialna. Jest to tak zwany floater, czyli dodatkowa osoba, która pomaga w pracy innym, według zaleceń CS podczas lotu. Czasami jednak CSD (w dużych samolotach mamy dwójkę przełożonych: CS i CSD) lubi sobie zamienić pozycję i wstawić R5A do mid galley (środkowej kuchni), ale w takiej sytuacji zawsze o tym wspomina na briefingu. Tym razem nic takiego nie padło, więc po wejściu do samolotu na spokojnie i na luzie zaczęłam pomagać dziewczynie w kuchni na końcu samolotu. Minęło jakieś 15 minut, ja bez stresu, zadowolona, że nie mam żadnej strefy do pilnowania, szykowałam koszyczek z cukierkami do poczęstunku pasażerów przed lotem. Nagle wpada CS i pyta "Kto jest na R5A??", "Ja, a dlaczego?", "To co ty tutaj robisz? Powinnaś być w mid galley!". Okazało się, że CSD zapomniał wspomnieć, że puszcza mnie na środkową kuchnię, a ja trąba nie zapytałam, chociaż wiedziałam, że czasami taka zamiana ma miejsce. Pędem poleciałam na swoje miejsce i zaczęłam przygotowania. Za chwilę słyszę, że pasażerowie zaczynają wchodzić na pokład, a ja jestem ze wszystkim daleko w polu. Zasłoniłam więc zasłonki, wzięłam dwa głębokie wdechy i włączyłam dodatkową turbinę. Do przygotowania były 4 wózki z mojej kuchni i 4 z tylnej, bo pasażerów prawie 300. To było chyba moje najszybsze przygotowanie kuchni kiedykolwiek! Byłam z siebie dumna, że w tak krótkim czsie udało mi się wszystko zrobić. Zanim CSD kazał nam zająć swoje miejsca do startu samolotu, byłam ze wszystkim gotowa. Ale na przyszłość muszę być bardziej ostrożna, żeby nie fundować sobie takiego ciśnienia zanim samolot w ogóle się wzbije w powietrze.

W hotelu trafił mi się pokój na 13 piętrze. Ucieszyłam się, bo im wyżej, tym lepszy widok z okna. Szkoda tylko, że na tą wysokość chyba już nie docierają sprzątacze do mycia okien, bo te były bardzo zabrudzone od zewnątrz i zdjęcia wychodziły nieciekawie. Ale i tak udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć ze słońcem.




Zazwyczaj nie mam problemu z przestawianiem się na inny czas, ale tym razem było inaczej. Po przylocie (16:30 czasu lokalnego, 10:30 czasu polskiego) czułam się bardzo zmęczona. Wykąpałam się więc i około 18:30 położyłam spać. Obudziłam się przed 4 rano i za nic nie mogłam już zasnąć. Na zewnątrz robiło się już jasno, chciałam więc przeczekać te 4 godzinki i wyruszyć na zwiedzanie. Włączyłam TV, żeby zająć czas, ale po 3 godzinach zasnęłam przy kolejnym odcinku serialu dokumentalnego o katastrofach lotniczych. Obudziłam się po 10:00, więc już wiedziałam, że całego planu zwiedzania nie zrealizuję. No ale zebrałam się szybko i podążając za nawigacją w telefonie, udałam się do stacji metra. To mój ulubiony środek miejskiego transportu. Łatwo i szybko dotrze w każde miejsce. Nie trzeba się użerać w kolejce do kas, bo przeważnie wszędzie są automaty biletowe. Tak miało być i tym razem, łatwo, szybko i przyjemnie. Ale po 10 minutach sterczenia przy takim automacie, który z jakiegoś powodu nie chciał mi wydać biletu, chociaż robiłam wszystko według instrukcji, byłam już wkurzona. Myślałam, że głupi automat do biletów mnie przechytrzył. Postanowiłam więc zadziałać starą metodą i podeszłam do okienka. Ale pan tylko wymachiwał rękami i biletem, więc stwierdziłam, że chyba szybciej się dogadam z tą maszyną. I faktycznie, dostrzegłam miniaturowy obrazek, że akceptowane są banknoty od 5 yuanów w górę i monety o wartości 1 yuana, a ja dawałam po 1 yuanie w papierku. Swoją drogą, jaki kraj ma ten sam nominał pieniężny jednocześnie w papierku i w monecie?! Udało mi się w końcu wydrukować bilet. Przeszłam przez bramki i podążyłam za znakami do swojej linii metra. Od tej pory szło już gładko. Przez pierwszą godzinę.


Wysiadłam na przystanku, z którego wystarczyło przejść przez plac i bramy Zakazanego Miasta stałyby otworem. Ale ponieważ podczas jazdy metrem zgubił mi się sygnał GPS w telefonie, nie wiedziałam, w którym kierunku iść. Po obu stronach ulicy stały ogromne chińskie bramy. Wybrałam sobie jedną z nich i poszłam. Jak się później okazało, wybrałam niewłaściwą. Z każdym krokiem oddalałam się od Zakazanego Miasta. Ale nic złego się nie stało, zmieniła mi się tylko kolejność zwiedzania. Przeszłam się uliczką Quianmen pełną straganów, sprzedających jakieś chińskie smakołyki, których nie odważyłam się spróbować. Kiedy już się zorientowałam, że idę w złym kierunku, obrałam inny cel - Świątynia Nieba, która też była na liście. I tu spotkałam pierwszego z Chińczyków, którzy mnie zdenerwowali.

Chińczyk #1
Na końcu owej uliczki stała grupka Chińczyków na rowerach czyhająca na turystów. Rower wyglądał jak riksza, więc był to dla mnie kolejny ciekawy środek transportu. Chińczyk podszedł z rysunkiem Świątyni Nieba, proponując podwiezienie. Na pytanie "Ile?" pokazał trzy palce. Zapytałam po angielsku "Trzydzieści?", a ten potwierdził, kiwając głową. Wsiadłam i rozkoszowałam się przejażdżką po krętych, bocznych uliczkach. Przez chwilę przeszła mi przez głowę myśl "A co, jeśli on ma na myśli 300? To trochę dużo", ale jakoś szybko mi ta myśl uciekła.

Po przybyciu na miejsce wyciągam 30 yuanów, a skośnooki kiwa głową, że nie i tłumaczy po swojemu, że trzy rozłożone palce na dłoni to owszem, trójka, ale dwa pozostałe złożone palce, to dwa zera, więc rachunek wynosi 300. Dla porównania, ostatnim razem w Pekinie wzięłyśmy taksówkę z hotelu, która zabrała nas pod Mur Chiński (ponad godzina jazdy w jedną stronę), kierowca czekał, aż skończymy zwiedzanie, po czym zawiózł nas z powrotem do hotelu. Za całość zapłaciłyśmy 800 yuanów. A tu na jakimś rowerku 10 minut i trzy stówy! Nawet tyle przy sobie nie miałam, bo nie wypłacałam jeszcze żadnych pieniędzy, miałam tylko to, co mi zostało z ostatniej chińskiej ekspedycji. Próbowałam negocjować, ale za Chiny (hahaha) nie mogliśmy się dogadać. Pan się stawał coraz bardziej poddenerwowany, jeszcze by mi jakimś Jackie Chanem wyskoczył, a w spódnicy ciężko by było się bronić ;) Dałam mu więc to, co miałam i poszłam w swoją stronę.








Park i Świątynia Nieba to idealne miejsce, żeby uciec od gwaru miejskiego. Cały kompleks zbudowano w latach 1406-1420. Był odwiedzany przez cesarzy z dynastii Ming i Qing podczas corocznych ceremonii. Składa się z trzech głównych zabudowań, wzniesionych według ścisłych reguł filozoficznych. Jest Pawilon Modlitwy o Urodzaj, Cesarskie Sklepienie Nieba i Okrągły Ołtarz. Długo można by pisać o każdej tej części, co symbolizują i co się tu odbywało, ale wtedy mój blog wyglądałby jak mała encyklopedia i połowa czytelników zrezygnowałaby po kilku akapitach. Zainteresowanych odsyłam więc do Wikipedii. Ja natomiast napiszę ciekawostki zauważone przez siebie. Na przykład świątynię Cesarskie Sklepienie Nieba otacza mur, zwany Murem Echa. I daję słowo, co druga osoba stawała przy murze i krzyczała coś po chińsku, czekając, aż echo odpowie. A tymczasem cały myk polega na tym, że słowa wypowiedziane szeptem na jednym krańcu muru są wyraźnie słyszane na drugim. Na nic się więc zdały krzyki skośnookich.


Pawilon Modlitwy o Urodzaj

Pawilon Modlitwy o Urodzaj

Wnętrze Pawilonu Modlitwy o Urodzaj


Widok na Cesarskie Sklepienie Nieba

Cesarskie Sklepienie Nieba

Mur Echa i krzyczący przy nim ludzie

Pomiędzy świątyniami rozciągają się zielone alejki, pełne cudownie pachnących róż, a dookoła rozpościera się zielona trawa. Podobno można tu spotkać grupy ćwiczące tai chi. Niestety, nie udało mi się takich znaleźć, ale wypatrzyłam za to grupę... uczącą się tańca towarzyskiego. No i jedno z zabawniejszych zajęć w takich miejscach - obserwowanie mnichów z parasolkami i w szarych skarpetkach :)








Spędziłam tam ponad dwie godziny spacerując, podziwiając i jednocześnie się relaksując. Kilka osób koniecznie chciało zrobić sobie ze mną zdjęcie. Chyba europejska dziewczyna spacerująca sama, bez żadnej grupy zwiedzającej, nie jest tam często spotykana. Jeden miły człowiek o imieniu Tasun próbował mi nawet zrobić kilka zdjęć z ukrycia. Oczywiście zauważyłam jak się czaił i się do niego uśmiechnęłam. Zmieszał się biedny i zapytał, czy może mi zrobić zdjęcie. Zgodziłam się i w zamian za to dostałam owe zdjęcia na maila :)



Tuż za wyjściem z terenu świątyni na turystów czekali naciągacze z mnóstwem pamiątek, mniej lub bardziej ciekawych.

Chińczyk #2
Podszedł do mnie jeden z nich, proponując za 80 yeanów puzzle drewniane, z których można sobie złożyć model Świątyni Nieba. Odmówiłam i szłam dalej, ale sprzedawca był dość uparty. Szedł za mną dobre 5 minut, opuszczając cenę co chwilę i nie reagując na moje odmowy. Kiedy zszedł do ceny 35, zgodziłam się wziąć pamiątkę dla świętego spokoju. Dałam mu banknot 100Y, bo tylko taki miałam. Ten grzecznie wydał mi 50, 10 i 5. Po chwili wyciąga ze swojego portfela 100Y w dosyć zniszczonym stanie i lekko przedarte po środku mówiąc, że ten, który mu dałam jest zniszczony i muszę dać inny. Już miałam sięgać po pieniądze, ale zaświeciła mi się żarówka nad głową, że to przecież nie mój banknot. Moje pieniądze były dopiero co wyjęte z bankomatu i wyglądały jak prosto z drukarni. Nie dałam się więc nabrać, a i Chińczyk szybko zmienił temat, jak zobaczył, że nie ze mną te numery. Zadowolona ruszyłam w kierunku taksówki. Po drodze zaczepiło mnie jeszcze trzech takich sprzedawców, ale szybko uciekłam do samochodu. Poprosiłam o podwiezienie do Zakazanego Miasta, tym razem za 70Y. Wyciągam więc pieniądze, które dostałam jako resztę za model świątyni i uwierzcie mi, że zaczęłam się na głos śmiać w taksówce. Śmiać z siebie, a właściwie ze swojej głupoty. Bo wielce zadowolona, że nie dałam się nabrać na podmiankę stówy, nie zauważyłam, że reszta za moje zakupy to 15Y i... 50 rubli białoruskich. Już miałam wyrzucić mój zakup, ale w końcu zapłaciłam za niego 85Y! Ale nie złożę tego badziewia za Chiny!

Do tego po dotarciu do Zakazanego Miasta okazało się, że bramy są już zamknięte, bo było już po godzinie 17. Mogłam zrobić tylko kilka zdjęć z zewnątrz. Po raz kolejny zostaje mi coś do odwiedzenia następnym razem. Udałam się na Plac Tian'Anmen, zwany też Placem Niebiańskiego Spokoju. Jest to największy publiczny plac na świecie z 1417 roku. Kiedyś odbywały się tu ceremonie religijne i parady wojskowe. Na maszt znajdujący się na placu, codziennie o wschodzie słońca wciągana jest flaga Chińskiej Republiki Ludowej. Jest to też miejsce wielu wydarzeń politycznych, a także krwawo stłumionych protestów z 1989 roku, gdzie zginęło 241 osób (według oficjalnych danych), a wielu protestujących zostało zamkniętych w więzieniach lub skazanych na śmierć.

Brama Niebiańskiego Spokoju

Wejście do Zakazanego Miasta

Plac Niebiańskiego Spokoju

Brama Niebiańskiego Spokoju

Pomnik Bohaterów Ludu

Mauzoleum Mao Zedonga

Byłam już dosyć zmęczona chodzeniem, więc usiadłam sobie na murku, żeby dać nogom odpocząć i poczekać, aż się ściemni, żeby porobić kilka ciekawych zdjęć oświetlonego placu.

Chińczyk #3, #4, #5, #6...
Przechodziło obok dwóch młodych chłopaków, z czego jeden rozmawiał przez telefon. A raczej udawał, że rozmawia, bo kiedy byli na mojej wysokości, z jego telefonu dobiegł dźwięk migawki aparatu. Jak już tak chłopak kombinował, to mógł chociaż telefon wyciszyć, żebym się nie zorientowała. Po całym dniu pozowania do zdjęć w parku, zarówno do tych przyczajonych, o których i tak wiedziałam, jak i do tych, o które mnie proszono, miałam już trochę dosyć. Zaczęłam się czuć jak miś panda, fotografowany przez wszystkich dookoła. Do tego byłam jeszcze poddenerwowana tymi pięćdziesięcioma rublami białoruskimi. Za chwilę podeszło do mnie dwóch chłopaków i poprosiło o zdjęcie. Zgodziłam się, więc pstrykali, raz z jednym, raz z drugim. Zaraz po nich podeszła kolejna dwójka z tą samą prośbą. Gdybym miała czapkę, to bym ją chyba rzuciła na chodnik i dołączyła kartkę z ceną za zdjęcie. Jak już tych czterech gości odeszło zadowolonych ze zdjęciem, pojawił się nastolatek proszący o zapozowanie do zdjęcia.. z jego mamą. Po tym zdjęciu wstałam i uciekłam do metra. Zdjęć placu nocą nie będzie. Ja też mam granice swojej cierpliwości. Z tego wszystkiego na koniec przejechałam swoją stację metra. Ale na szczęście z tym nie ma problemu. Co kilka minut jedzie kolejny pociąg, więc nie trzeba było długo czekać na powrót.

Chyba w sumie zrobiłam sporo kilometrów, bo mięśnie na udach i łydkach bolą mnie do dziś. Nie ukrywam, że miewałam lepiej przygotowane organizacyjnie wyprawy, ale nikt nie jest idealny.

Po powrocie do Doha mój telefon przywitał mnie taką oto informacją pogodową:


Oficjalnie można chyba powiedzieć, że lato w Doha się zaczęło. Skończyło się spacerowanie w ciągu dnia i zaczęły się kilkuminutowe prysznice, zanim woda stanie się parząco gorąca. Ale i tak lubię to miejsce. I po raz kolejny zapraszam do Kataru: Praca w katarskich liniach lotniczych.

Album ze zdjęciami z Pekinu:
Pekin, Chiny 17-19.05.2012