obraz

obraz

wtorek, 31 lipca 2012

"Dżungla, dżungla, taka wielka dżungla..."


Seszele nie przestają zachwycać. Za każdym razem, kiedy tam jestem, odkrywam coś nowego. Niektóre zdjęcia powtarzają mi się z każdego wyjazdu, ale to dlatego, że są tak piękne i malownicze, że nie sposób przejść obojętnie i nie próbować ich uwiecznić po raz kolejny.







Dziewczyny tym razem z Ukrainy i Macedonii, szefowa z Tajlandii. Był też chłopak z Południowej Afryki, ale przez cały pobyt zaszył się gdzieś w pokoju i w ogóle go nie było widać, ani na plaży, ani nad basenem. No cóż, co kto lubi. W klasie ekonomicznej byłam najmłodsza stażem, co się bardzo rzadko ostatnio zdarza. Pozostałe dziewczyny są w Katarze już ponad półtora roku. Dzięki temu serwis poszedł nam tak sprawnie, tak świetnie się uzupełniałyśmy, że uważam ten lot za jeden z lepszych pod względem naszej organizacji na tyłach samolotu. Nikt nie pytał co robić dalej, gdzie czego szukać i jak z czymś się uporać.

W hotelu na Seszelach pracownicy już zaczynają mnie rozpoznawać, co jest oczywiście bardzo miłe :) Po raz kolejny też pojawił się Waven, zaprzyjaźniony Seszelczyk, który zaserwował nam kolejną wyprawę do dżungli. Oczywiście prawdziwa dżungla to to nie była. Ot po prostu las na pobliskim wzgórzu (które Waven przemierzał na boso!), ale z wszystkimi krzaczorami, przez które trzeba było się przedrzeć i z pająkami wijącymi swoje sieci dookoła - dla mnie to była dżungla. Swoją drogą, dla tych okropnych, ośmionogich stworzeń chyba jest jakiś sezon żerny, bo strasznie ich dużo wszędzie było, zwłaszcza tych pomarańczowo-brązowych, które rozwijają sieć zabarwioną na żółto. Na szczęście nie są agresywne, prędzej uciekają, niż atakują. A nawet jeśli taki pająk (który razem z nogami ma coś ponad 10cm) ugryzie, to rana przez chwilę popiecze, przez chwilę poswędzi i tyle. Waven nam opowiadał, że kiedy był dzieckiem, koledzy dla żartu położyli mu takiego pająka na szyi (świetni koledzy!). On odruchowo pacnął go ręką i został ugryziony. Spodziewał się po tym zostać Spidermanem, ale nic takiego się nie stało ;) Podczas naszej wycieczki po lesie nasz przewodnik dzielnie zdejmował patykami każdą pajęczynę na naszej drodze. Od razu skojarzyła mi się scena z filmu "Shrek", gdzie Fiona pozbierała pajęczyny dla swojego ukochanego i zrobiła z nich watę cukrową ;)







Czy wiedzieliście, że kraby w pewnym momencie swojego życia zrzucają pancerz? Zupełnie tak, jak węże robią ze skórą. Jeden z takich pancerzy znaleźliśmy po drodze:







W drodze powrotnej dziewczyny skarżyły się na ukąszenia komarów. Ja zadowolona stwierdziłam, że moja krew najwyraźniej im nie smakowała, bo żadne nie ugryzł mnie ani razu. Nic bardziej mylnego! Kiedy już byłam w swoim mieszkaniu w Doha, coś zaczęło mnie swędzieć na plecach. Jak już zauważyłam jedno ukąszenie, to pozostałych siedem też zaczęło swędzieć..


A jutro szykuje się ciężki dzień. A właściwie pojutrze, lecę do Tanzanii. W drodze powrotnej do Kataru robimy trzy loty, Dar Es Salaam - Kilimanjaro, Kilimanjaro - Dar Es Salaam, Dar Es Salaam - Doha. I na wszystkie trzy loty katering zaopatruje nas na samym początku. Lecimy Airbusem 320, a ja jestem najstarsza stażem wśród załogi w klasie ekonomicznej. Wniosek? Będzie mało miejsca w galley, pełno jedzenia na wszystkie trzy sektory, nie będzie miejsca na nic innego, ja dostanę kuchnię do zarządzania, lot do Doha mamy pełny (132 pasażerów), do tego mam zaplanowany assessment, czyli odpytywanka, która przypada raz na trzy miesiące. Ale, jak to już nie raz mówiłam, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Chyba ustanowię to zdanie swoim hasłem przewodnim.

Aha, jeśli ktoś nie kojarzy piosenki, której słowa są w tytule tego posta, proszę zwrócić się do mojej prawie już dwuletniej bratanicy - zaśpiewa idealnie :)


I na koniec album ze zdjęciami z tego wyjazdu na Seszele:
Seszele 30-31.08.2012

wtorek, 24 lipca 2012

Sierpień

Ależ mi zrobili misz masz w lipcu. Grafik zmieniał mi się każdego dnia. Głównie przez moje oparzenie i niewiadomą sytuację: pozwolić jej latać, czy nie? Aż muszę wkleić zdjęcie, bo to już przechodzi wszelkie pojęcie. Nad tym niewielkim oparzeniem wczoraj rano obradowały dwie mądre głowy z odpowiedniego działu w biurze, zastanawiając się, czy puścić mnie do Filipin, czy też może będę siała zgorszenie wśród pasażerów, kiedy spojrzą na moją rękę. W efekcie panie stwierdziły, że mogę próbować to zakryć kosmetykami. Ale jak mi się nie uda, no to trudno, usuną mnie z listy załogi na godzinę przed lotem, co jest najgorszą z opcji i jest wpisywane do mojej teczki grubym, czerwonym flamastrem. Oczywiście, że nie będę ryzykować. Siedziałam już w Doha 7 dni, posiedzę jeszcze dwa...


Po takim lipcu zasługuję na dobry sierpień ;) I oto pojawił się dziś nowy grafik. Nie sprawdziła się moja teoria, że na niektóre loty trzeba swoje w kolejce odczekać. Udało mi się dostać lot do Houston za pierwszym strzałem! Dostałam też Kilimandżaro! Ale tu czuję się trochę oszukana, bo początkowo poszła (oficjalna!) informacja, że lot ten jest połączony z lotem do Nairobi, przy czym nocujemy pod Kilimandżaro. A tymczasem nie ma Nairobi w Kenii, jest Dar Es Salaam w Tanzanii i tam właśnie mamy nocleg. Do Kilimandżaro podrzucimy tylko pasażerów i wracamy do Tanzanii. No nic, będę strzelać fotki z samolotu.

W sierpniu uda się też zaliczyć Europę, a konkretnie Hiszpanię i kilka krótkich lotów na Bliskim Wschodzie z powrotem tego samego dnia. O czymś zapominam? A tak! Trening na kolejną maszynę:  Airbus A340. Ten samolot o długim nosie i czterech silnikach będzie mógł mnie zabrać w końcu do Paryża :)

A oto i grafik na sierpień w całej swojej okazałości:
01-02 - Dar Es Salam - Kilimandżaro - Dar Es Salam, Tanzania
03-05 - OFF
06/07 - Maskat, Oman,
08-09 - Madryt, Hiszpania
10-11 - OFF
12-15 - SBY
16-17 - OFF
18 - Bejrut, Liban
19/20 - Rijad, Arabia Saudyjska
21 - Szkolenie Airbus A340
22-23 - SBY
24 - Dubaj, UEA
25-26 - OFF
27-29 - Houston, USA
30-31 - OFF

I na koniec jeden z moich ulubieńców - Dean Martin. Panie i Panowie, proszę zapiąć pasy, lecimy do Houston!



środa, 18 lipca 2012

Ramadan

Panie i Panowie, nadchodzi Ramadan. Dla muzułmanów to święty miesiąc, dziewiąty w ichniejszym kalendarzu. Co roku przypada on na inne dni miesiąca. W tym roku trwa od 20 lipca do 18 sierpnia. To właśnie w tym miesiącu rozpoczęło się objawienie Koranu - pierwsze wersy ukazały się Mahometowi. 

Podczas trwania Ramadanu od świtu do zmierzchu muzułmanie poszczą. Nie wolno im spożywać żadnych pokarmów, ani napojów. Nie wolno palić, używać kosmetyków, uprawiać seksu i jeszcze parę innych rzeczy. Zabroniona jest nawet lewatywa, gdyby ktoś był zainteresowany ;) Obowiązkowa jest jałmużna, przekazywanie pieniędzy na cele charytatywne, albo pomaganie biednym i głodnym. Więcej ciekawych szczegółów można przeczytać w Wikipedii.

Co to oznacza w praktyce dla nas, nie-muzułmanów? Otóż nie możemy w tym czasie jeść i pić publicznie, żeby żadnemu poszczącemu ślinka nie ciekła. W swoim domu możemy robić co chcemy, ale już spacerowanie z otwartą butelką wody po ulicy jest zabronione. Wszystkie restauracje są zamknięte, otwierają się dopiero po zachodzie słońca i od razu zbiegają się tam tłumy wygłodniałych muzułmanów. Nie dosyć, że na co dzień mamy problem z zakupem alkoholu, bo można go znaleźć tylko w hotelowych restauracjach i klubach (jeśli się nie ma licencji na zakup), to jeszcze nam te kluby na czas Ramadanu zamykają. Generalnie - jeden wielki problem. Wszyscy więc zaciskamy zęby i liczymy na jak najwięcej lotów w sierpniu, najlepiej do Europy.


Przez tą całą akcję z poparzonym palcem namieszali mi w grafiku. Straciłam dwa loty, Rijad i Seszele, siedzę na tutejszym L4, zamknięta, jak księżniczka w wieży. Podczas L4 obowiązują zasady takie same, jak na 12 godzin przed lotem, czyli trzeba grzecznie siedzieć w mieszkaniu i odpoczywać. Można wyjść jedynie po zakupy, do lekarza, do pralni, ale maksymalnie na 2 godziny w ciągu dnia. Więc tak sobie będę siedzieć do piątku. A wszystko przez oparzenie, które teraz jest po prostu przypalonym śladem wielkości paznokcia. Wyobrażacie sobie pracodawcę w Polsce, który wysyła pracownika na L4 z takiego powodu?

W tym miesiącu zostały mi do zrobienia jeszcze tylko dwa loty. Z niewiadomych mi przyczyn zamienili mi Johannesburg na Manilę na Filipinach. Coś ten mój lipcowy grafik niestabilny. Ale taka natura tej pracy.



wtorek, 17 lipca 2012

Jedno oko na Maroko

Doha - Tunezja - Casablanca - Tunezja - Doha. Taka była trasa mojego kolejnego lotu. Prawie 6-godzinny lot do Tunezji, godzinny postój i dwie godziny do Maroka. Tam odpoczynek. Lot bardzo pracowity, co chwilę słychać było charakterystyczne "ting!", na które zrywamy się z siedzeń, bo oznacza to, że któryś z pasażerów nas wzywa. Właściwie w tym locie nie trzeba było się zrywać, bo nie było nawet chwili, żeby usiąść ;) Ale co zrobić, taka praca, jeden lot jest lepszy, drugi gorszy. Zasuwałam więc sobie, jak zawsze, niestety do czasu. Przy ładowaniu posiłków na tace otworzyłam jeden z piekarników i sięgnęłam do środka. Gorąca para buchnęła prosto na moją rękę i nie pomogły nawet rękawice. Jeden z paluchów, a konkretnie środkowy (ten, którego nie powinno się pokazywać w pojedynkę) oberwał dosyć mocno. Na początku było tylko czerwone, więc zaaplikowałam sobie żel chłodzący na oparzenia, który mamy w samolotowej apteczce. Ale pod koniec lotu już nawet bałam się na to patrzeć, taki wielki bąbel się zrobił. Niestety, takie ślady nie znikają po kilku godzinach, więc może mi to trochę namieszać w grafiku.

Casablanca - to miasto wielu kojarzy się ze znanym filmem z 1942 roku, z którym tak naprawdę łączy je tylko nazwa. Żadna ze scen "Casablanki" nie była nakręcona w Maroku, wszystko powstało w USA. Ale ponieważ turyści przemierzali Maroko w poszukiwaniu śladów z filmu, w 2004 roku w Casablance powstała Rick's Cafe na wzór tej filmowej. Więc skoro już tam byłam, to może by wypadało w końcu film obejrzeć ;)




Na zwiedzanie wybrałam się z dziewczynami z Kostaryki i Sri Lanki. Zaczęłyśmy od Meczetu Hassana II, który nazywany jest "tronem na wodzie" ze względu na swoje położenie. Posadowiony jest na palach wbitych w dno morskie (kojarzy mi się z Wenecją), na skraju lądu, który wcina się w Ocean Atlantycki. To jednocześnie meczet i mauzoleum ojca obecnego króla Maroka. Jest jednym z najnowocześniejszych meczetów na świecie, ma mechanicznie otwierany dach, w zależności od pogody i (podobno) laser strzelający w niebo, widoczny z odległości 50 km. Ale otwierany dach to nie tylko zwykły "bajer". To i częściowo przeszklona posadzka budynku ma umożliwić muzułmanom kontemplację Allaha poprzez boski ocean i niezmierzony nieboskłon, zgodnie z zaleceniami koranu. To drugi co do wielkości meczet na świecie, zaraz po tym w Mekce, w Arabii Saudyjskiej, ale za to jego minaret o wysokości 210 m ma miano najwyższego minaretu na świecie. Bardzo żałuję, że nie mogłyśmy zwiedzić go od środka. To jeden z niewielu meczetów w Maroku udostępniony do zwiedzania dla niemuzułmanów. Niestety trafiłyśmy na złą godzinę. Meczet codziennie po godzinie 15:00 jest zamykany. Z zewnątrz robił piorunujące wrażenie. 










Spod meczetu i jego dziedzińca, który może pomieścić 80 tys. osób udałyśmy się w kierunku cornishe, czyli tutejszej promenady nad brzegiem oceanu. Po drodze spróbowałyśmy tutejszych smakołyków: orzechów i migdałów w karmelu i chipsów. Te drugie smakowały, jakby leżały z tydzień w misce, zanim ktokolwiek postanowił się za nie zabrać, za to orzechy - miodzio!






Spacer szybko sprawił, że nasze żołądki zaczęły się domagać czegokolwiek, solidarnie wspierane przez nosy, które wyłapywały coraz to więcej zapachów. Oczywiście wypadało spróbować coś lokalnego, więc wybrałyśmy marokańskie tajine z kurczaka. Tajine to sposób grillowania potraw i jednocześnie naczynie ceramiczne, w którym posiłek jest podawany. Na popitkę lokalne piwo Casablanca. Z ciekawości wzięłyśmy jeszcze obiecującą pozycję z menu "sałatka marokańska", ale okazała się zwykłą sałatką z tuńczykiem, cebulą i pomidorami, którą każdy bez problemu może przygotować w domu.









Kiedy brzuszki już zostały napełnione, a kubeczki smakowe dopieszczone deserem w postaci gofrów z bitą śmietaną, ruszyłyśmy dalej. W planie była wspomniana już wcześniej restauracja filmowa "Rick's Cafe", do której dotarłyśmy z zabawnym taksówkarzem, który obwiózł nas chyba przez pół Casablanki, zanim znalazł to miejsce. Nestępnie lokalny souq, czyli nic innego, jak targowisko. A na targowisku kolorowo, głośno i tłoczno. I właśnie dlatego warto to miejsce zobaczyć. Ryby leżące prawie że na ziemi, ślimaki smażące się w dziwnej mazi, ciuchy od lokalnych strojów po "oryginalne" koszulki Ralpha Laurena i torebki Louis Vuitton i wiele, wiele innych ciekawostek.






W drodze powrotnej wrzucili mnie do kuchni, żebym nie musiała serwować pasażerom poparzoną ręką. I to był jedyny pozytywny aspekt tego całego poparzenia. Lot powrotny był jeszcze bardziej wycieńczający, niż lot do Casablanki. Dziewczyny biegały po kabinie na każde zawołanie pasażerów, musiały borykać się z problemami rodzin, które podróżowały w 4 osoby, z czego jedna miała siedzenie w rzędzie 18, druga w 25, a dzieci w 43. A lot pełny, wszystkie 275 miejsc zajęte, więc ciężko wszystkich usadzić tak, jakby chcieli. Do tego pasażerowie mówili po arabsku, albo po francusku, angielskiego niet. Ja na szczęście miałam swoją robotę w kuchni i na tym się skupiłam. Po powrocie trzeba było się zameldować w odpowiednim departamencie i pokazać palucha. Następny lot miałam mieć po 24 godzinach (Rijad, Arabia Saudyjska), ale ponieważ do tego czasu rana się nie zagoi - mam przymusowe wolne. Niech będzie, odpocznę sobie, a za Rijadem płakać nie będę. Ale już na kolejnym locie mi zależy, bo to moje ukochane Seszele. Także trzymajcie kciuki, żeby do środy wszystko było na tyle zagojone, żeby można to było zamaskować jakimś kosmetykiem. Bo o plastrze oczywiście nie ma mowy. A jak się nie uda, to trudno, mam jeszcze jeden lot na wyspy pod koniec miesiąca.


A oto i album ze zdjęciami z Maroka:
Casablanca, Maroko 15-16.07.2012