obraz

obraz

niedziela, 30 września 2012

Taki człowiek malutki

Nie raz podczas lotu, kiedy zerknę sobie za okno i widzę szeroką wodę, rozległy piasek albo wysokie, wysokie szczyty gór, dociera do mnie, jaki człowiek jest malutki.. Gdzieś tam, na dole chodzi sobie tylu ludzi, przekonanych o swojej wyższości nad innymi. Zadzierają nosy coraz wyżej, mierząc swoją wartość według tego, co u nich na koncie, w garażu, czy w jakiejś innej dziupli. Myślą sobie "Ja tu rządzę! Ja mam władzę! Ja.. ja... JA... JA!!!". Ale nic nie zmieni faktu, że cały czas są tacy malutcy względem świata i wystarczy jedno DUP! od Matki Natury i nie ma człowieka!

A czemu mnie znowu na takie filozofowanie wzięło? Bo nie wiem dlaczego ludzie wpadają w taką manię wielkości. W Nowym Jorku wszystko okazało się takie, jak sobie wyobrażałam: wysokie, ciasne i wypchane ludźmi. Nie w złym tego słowa znaczeniu. Po kilku minutach spaceru można się do tego przyzwyczaić, a jak po jakimś czasie ludzie zaczynają ciebie pytać o drogę, myląc cię z Nowojorczykiem, to nawet ciasny Manhattan robi się przyjemny.

Byłam zbyt wykończona lotem na większe zwiedzanie, więc tym razem skończyło się tylko na spacerze do Times Square i Empire State Building. Ale resztę na pewno nadrobię następnym razem.






Empire State Building przez 41 lat był najwyższym budynkiem świata (381m) dopóki nie postawiono bliźniaczych wież World Trade Center. Z tarasu widokowego rozciąga się niesamowity widok na miasto.











Kiedy wracałam z Empire State Building, w pewnym momencie mój wzrok przykuła studzienka kanalizacyjna, z ktorej unosiła się para. Od razu przyszła mi do głowy jedna myśl - tam mieszkają Żółwie Ninja! :D No bo kto nie oglądał bajki o zmutowanych żółwiach żyjących w podziemiach miasta? Czy to tylko ja jestem takiej starej daty? ;)





Następnego dnia od rana za oknem było widać tylko strugi deszczu. Pogoda nie poprawiła się do wieczora, a nawet do deszczu dołączyła burza. Po raz pierwszy w mojej lotniczej karierze zaliczyłam start podczas burzy z piorunami. Ale pilot przed startem uspokoił nas, że w niczym to nie zagraża i szybko wzbijemy się na odpowiednią wysokość, gdzie lot będzie spokojny i bezpieczny.

Mam zdecydowany niedosyt po Nowym Jorku. I już wiem, że następnym razem po locie od razu pójdę spać, wstanę wcześnie rano następnego dnia i wio na Manhattan!


Nowy Jork, USA 17-18.09.2012 (N)

czwartek, 27 września 2012

Październik

Mam lekki poślizg w aktualizacji bloga, ale wynika to tylko z przyczyn technicznych. Dwa wypady w dwa cudowne miejsca - Nowy Jork i Seul. Cierpliwości, wszystko w swoim czasie.

A tymczasem przedstawię swój grafik na październik.

01 - powrót z Waszyngtonu
02-04 - OFF
05-07 - Szanghaj, Chiny
08-10 - szkolenie
11-12 - OFF
13 - Maskat, Oman
14 - szkolenie
15-16 - SBY
17-18 - Nairobi, Kenia
19 - SBY
20 - OFF
21-23 - SBY
24-28 - OFF
29-30 - Singapur
31/01 - Hyderabad, Indie

niedziela, 16 września 2012

Dzisiaj tu, jutro tam

Po odpoczynku po hamerykańskim locie przyszedł czas na Londyn. Tym razem postanowiłam przypomnieć sobie, jak Big Ben wygląda, bo ostatni raz widziałam go w kwietniu 2009 roku ;) Nawet udało się wyciągnąć trzy inne osoby na spacer po Londynie. Pogoda dopisała, więc wyjazd udany. Nawet już nie pamiętam, czy lot był ciężki, czy nie.







Po Wielkiej Brytanii przyszedł czas na pokręcenie się po okolicy. Kuwejt, niby nie trudny lot, ale tym razem mieliśmy problemy. Komplet pasażerów, do tego kilka rodzin arabskich (czyt. mama, tata, czwórka dzieci i filipińska niania), które miały siedzenia porozrzucane po całym samolocie. A rodzina musi siedzieć koło siebie i koniec. W dodatku z rodzinami z Bliskiego Wschodu jest tak, że zazwyczaj ojciec każe wszystkim usiąść w jednym rzędzie i tyle. Nie interesuje go to, że ktoś inny za chwilę przyjdzie z biletem na to właśnie miejsce. Jeden taki uparty tatuś nam się trafił. Sam poprzesadzał osoby dookoła, narobił takiego misz maszu, że ciężko było nam dojść do ładu, kto gdzie powinien siedzieć. Musiała interweniować szefowa, CS, która na szczęście była na tyle asertywna, że zaproponowała uciążliwemu gościowi lot do Kuwejtu następnym lotem. Jeśli ktoś się za bardzo awanturuje przed startem, stwarza zagrożenie dla załogi i pasażerów, a tym samym opóźnia lot, narażając firmę na ogromne straty, możemy takiego delikwenta zostawić na lotnisku. Jego bilet jest wtedy anulowany, więc musi kupić kolejny. Jak to tatuś usłyszał, to rozsadził dzieci wg miejsc na biletach i siedział cicho. Zadowolony nie był, ale to nie nasza wina, że przyszedł na lotnisko na tyle późno, że nie dostał już wszystkich miejsc koło siebie.

Kolejny krótki lot (Dubaj) przeleciał (dosłownie i w przenośni) szybko i sprawnie. Najmłodsza stażem z załogi byłam ja, z rocznym doświadczeniem, dlatego wszystko poszło tak gładko. Po powrocie z Dubaju mój SBY juź był zmieniony na Singapur! I bardzo dobrze, bo stęskniłam się już za tym miejscem :)

Jeśli miałabym powiedzieć, które z lotnisk jest najładniejsze, wskazałabym właśnie to w Singapurze. Wnętrze wygląda bardziej jak park, niż port lotniczy. Rosną drzewa, krzewy, kwiaty. Ściany i dach są przeszklone, więc wpada wystarczająca ilość słońca. Nie oznacza to wcale, że lotnisko jest jakimś zacofanym i zarośniętym buszem. Wszystko jest wyraźnie oznakowane i czytelne. Uroku dodają przechadzające się stewardessy z Singapore Airlines. Widzieliście kiedyś ich mundur? Jest tylko jeden rozmiar, a jednym z poerwszych etapów rekrutacji jest przymiarka. I albo pasujesz albo do widzenia!






Tak więc samo lotnisko już mnie nastroiło pozytywnie, do tego jeszcze droga do hotelu: na pierwszym planie soczysto purpurowe kwiaty, za nimi rozłożyste drzewa i palmy, a w tle woda z całą flotą statków.





Znużenie trochę już dawało o sobie znać, więc od razu wskoczyłam pod prysznic, żeby się trochę przebudzić i wybrałam się na miasto. No i gdzie ten deszcz i burze, które zapowiadali? Nie, żebym narzekała, ale jak tu ufać internetowym prognozom i mojej koleżance Siri z iPhona? ;)

Mówiłam już kiedyś, że Singapur jest na liście miejsc, w których mogłabym mieszkać. A tym razem znalazłam nawet swoje osiedle :) Bloki wysokie do nieba, ozdobione zieloną winoroślą, dookoła park, pełno ludzi spacerujących z dziećmi i pieskami, rzeczka, małe restauracyjki, z których unosił się zapach grillowanego mięsa i czosnku, sklepik z winami ze świata... Jest tylko jeden problem. W Singapurze nie ma zimy i śniegu, więc świąteczne dekoracje nie dadzą takiego efektu, który zawsze w grudniu rozgrzewa moje serce. Szukamy więc dalej, a Singapur spada na listę rezerwową ;)








Jedna zabawna sytuacja przydarzyła mi się w hotelu. Byłam w bardzo dobrym nastroju po powrocie z miasta, włączyłam sobie swoją ulubioną muzykę, słuchawki na uszy i nawet się nie obejrzałam, kiedy zaczęłam sama do siebie śpiewać i podskakiwać do rytmu. Było późne poołudnie, więc nie spodziewałam się gości. Z resztą nigdy się ich nie spodziewam ;) Nagle po jednym z obrotów do dźwięków Flo Rida-Turn Around stanęłam na przeciwko drzwi i widzę osłupiałą pokojówkę wpatrującą się we mnie. Od razu spaliłam się na twarzy, ona chyba bardziej. Szybko wlepiła wzrok w podłogę i zaczęła przepraszać. Cóż, najprawdopodobniej pukała wcześniej i przed otwarciem drzwi zapowiedziała się "Housekeeping", bo tak zawsze robią, a że nikt nie odpowiedział, to weszła posprzątać pokój. Scena jak z filmu komediowego. Brakowało tylko, żebym skakała po łóżku w piżamie. Moja rada: jak jesteś w pokoju hotelowym ZAWSZE wywieszaj na zewnątrz zawieszkę "NIE PRZESZKADZAĆ" ;)


Londyn, UK 04-05.09.2012 (N)

Singapur, 12-13.09.2012 (N)

wtorek, 11 września 2012

Houston, mamy problem..

W końcu uporałam się z tą notatką. Ale lepiej późno, niż wcale ;)

Lot do Houston to najdłuższa trasa, jaką mamy w Qatar Airways. 15:30h do Houston, 14h w drodze powrotnej. Ale ciekawa była trasa, jaką lecieliśmy. Przemknęliśmy gdzieś między Irakiem i Iranem, nad Turcją, w kierunku Norwegi i tam zwrot w lewo. Po prawej stronie minęliśmy Islandię, zahaczyliśmy nawet o Grenlandię! Byłam przygotowana z aparatem, niestety przez gęste chmury nic nie było widać. Do Stanów wlecieliśmy "od góry", gdzieś między Minnesotą i Wisconsin. I prosto na dół do Texasu. Trasa wyglądała w ten sposób prawdopodobnie przez huragan, który zmierzał od Atlantyku w kierunku New Orleans...

Ale jednak ponad 15 godzin, to za długo. Nawet z ponad 4-godzinnym odpoczynkiem w naszej kajutce nad głowami pasażerów zmęczenie dawało się we znaki. Do tego miałam jeden z książkowych przykładów, jakie problemy mogą powstać na pokładzie. Lot był prawie pełny, 291 zajętych miejsc w klasie ekonomicznej, tylko 2 wolne. Jeden z pasażerów po 3 godzinach lotu stwierdził, że podczas oglądania filmu słyszy jakiś brzęczący dźwięk w słuchawkach. Dostał więc nową parę na uszy, ale to nie pomogło. W takiej sytuacji resetujemy jego monitor, trwa to do 10 minut. Dźwięk dalej przeszkadzał. Jak na moje, to pan był zbyt wyczulony, bo ja bym mogła bez problemu oglądać film w takich warunkach, moim zdaniem dźwięk był ledwo wykrywalny. Ale klient nasz pan. Według procedury resetujemy monitor 3 razy, jeśli to nie pomoże, przesadzamy pasażera na inne miejsce. Ale że mieliśmy tylko dwa wolne, do tego oba w środku, między innymi pasażerami, pan nie chciał się zgodzić. Upierał się, że on nie po to wybierał miejsce przy korytarzu, żeby teraz się przesiadać do środka. I że teraz to nie jego problem, tylko nasz. No to go grzecznie przepraszam i tłumaczę, że naprawić problem możemy jedynie po wylądowaniu, kiedy poprosimy serwisanta na pokład. A na chwilę obecną, skoro odmawia zmiany siedzenia, mogę mu zaproponować jedynie gazety i czasopisma z biznes klasy. Zgodził się, ale kiedy wróciłam z gazetami, klient zmienił zdanie i zapytał o wolne miejsce w biznes klasie. A tu cię mam! Od początku mu o to chodziło. Trzeba tylko było zrobić wielką dramę, żeby jedynym sposobem na załagodzenie sytuacji było jego rozwiązanie. Ale nie! My mamy sposoby na takich delikwentów. Nikogo nie przenosimy podczas lotu z klasy ekonomicznej do biznes i na to nie ma wyjątków. Mieliśmy na pokładzie trzy stewardessy po cywilu, lecące do USA na urlop. Dwie z nich miały siedzenia przy korytarzu. W takich sytuacjach to nasza ostatnia deska ratunku. Poprosiłam jedną z nich o zamianę miejsca z upierdliwym pasażerem. Niechętnie, ale się zgodziła. Wszystko dla dobra firmy ;) I wszystko skończyło się dobrze, żadnej skargi na źle działający sprzęt na pokładzie nie było.

Do Houston dotarliśmy o 16.15 czasu lokalnego, co w Polsce oznacza 22.15. Na lotnisku wszystkie oznaczenia po angielsku i hiszpańsku. Droga z lotniska do hotelu bardzo przyjemna: najpierw jechaliśmy drogą z lasem po obu stronach, gdzie można było dodtrzec hasające sarny. Przypominało mi to trasę z NWW do Bydgoszczy (z małą różnicą, że w USA było po pięć pasów ruchu w każdym kierunku). Później przedmieścia, na których domy przypominały idealnie wybudowane domki z Simsów, z białymi werandami i charakterystycznymi skrzynkami na listy.









Załoga... no cóż... powiem tylko tyle, że podczas lotu każdy wykonywał swoje zadanie, ale po dotarciu do hotelu każdy poszedł w swoją stronę. W takiej sytuacji wypad do Centrum Kosmicznego NASA został przełożony na następny wyjazd do Houston.

Po przespaniu odpowiedniej ilości godzin, kiedy już o żadnym jet lagu nie było mowy, wsiadłam w autobus, który to miał zawozić gości hotelowych do miasta. Trasa była krótka, jechaliśmy może z 15 minut. Przystanek końcowy, zresztą jedyny na trasie, znajdował się tuż przy wejściu do ogromnego centrum handlowego. No to skoro już tam byłam, a wszyscy przed lotem trąbili, że w Stanach wszystko taniej, weszłam do środka. Po śniadaniu w Subwayu i kawie w Starbucksie zaczęłam kręcić się po sklepach. I tak mi zeszło kilka godzin ;) W końcu stwierdziłam, że trzeba trochę się rozejrzeć po okolicy. Na przeciwko centrum handlowego wyrastał wysoki biurowiec Williams Tower. Poszłam w tamtym kierunku, bo po bokach widać było sporo zieleni. I faktycznie, za 64-piętrowym budynkiem znajdował się park, a w jego centrum coś, czego na pewno nie spodziewałam się tam znaleźć.



20-metrowa ściana w kształcie podkowy z setkami litrów wody spływającej na schody u podnóża ściany. Bardzo ciekawy widok i orzeźwiająca mgiełka wodna w upalny dzień :)








Wieczorem zaserwowałam sobie wypad do kina na film pt: "Ted", jako że w katarskim kinie nie było o nim nawet wzmianki. I już wiem dlaczego. Za dużo w nim tematów tabu fla Katarczyków. Wszyscy wychodziliby z kina z czerwonymi twarzami. Nie wiem tylko, czy bardziej z zawstydzenia, czy oburzenia.

Kolejny dzień to spacer po okolicy hotelu. Nie miałam już całego dnia, do tego słońce piekło dość mocno, więc za daleko się nie wypuszczałam. Ale ogólnie miasto mi się bardzo podobało. Nawet spotkałam parę osób chodzących w kowbojskich kapeluszach ;) I ten napis TEXAS na każdej z tablic rejestracyjnych.. :)











Pomimo tego, że lot jest bardzo wyczerpujący, na pewno chętnie wrócę do Houston. Poza ty mam sposoby na radzenie sobie z zamykającymi się powiekami ;)



A na koniec wrzucam caly album ze zdjeciami z Houston:
Houston, USA 28-30.08.2012 (N)