obraz

obraz

sobota, 24 sierpnia 2013

Jak to się stało, że dostałam Katar

Czas. Wszyscy wiemy, że pędzi jak szalony. Ja uświadomiłam to sobie po raz kolejny, kiedy to cztery dni temu dotarło do mnie, że minęły właśnie dwa lata od mojej przeprowadzki do Kataru. Kiedy wyjeżdżałam na kontrakt trzyletni, wydawało się, że to tyle czasu. A tu proszę, dwa lata jak z bicza strzelił..

Jak to się stało, że tu jestem? Wiele razy słyszałam "Ty to masz szczęście", albo "Ale ci się trafiło". Otóż moi drodzy, nic mi się nie trafiło. Szczęście też tu za wiele do gadania nie miało. Po prostu pewnego dnia, zmęczona po kolejnym dniu pracy w biurze, po kolejnych przepracowanych nadgodzinach, za które nie pamiętam, żeby ktoś mi powiedział "dziękuję" (że już o innej, bardziej przyziemnej formie podziękowania nie wspomnę), przeglądałam oferty pracy w internecie. Nie żadne nie wiadomo skąd wzięte serwisy, ale jedną z popularniejszych stron: pracuj.pl. A że tak mi się życie prywatne poukładało, że akurat w tym czasie uważałam za zdrowe zmianę otoczenia, nie ograniczałam się do jednego miasta. Mało tego, kliknęłam sobie w zakładkę zagraniczne. A tam co? Ogłoszenie o dniu otwartym i rekrutacji do linii lotniczych Emirates. Tak, dobrze napisałam, Emirates. Spotkanie w Warszawie za dwa dni. 

Pojechałam. Prawie nikt o tym nie wiedział. Nie miałam w ogóle pojęcia czego się spodziewać, bo nigdy nie miałam styczności z inną formą rekrutacji, niż znana każdemu rozmowa kwalifikacyjna, jeden na jednego. Tymczasem tu się pojawia ponad setka osób i wszystkich chcą załatwić za jednym razem. Zawsze to jakieś nowe doświadczenie, pomyślałam. Podczas rekrutacji przeszłam kilka etapów, odpadłam kiedy było nas siedem osób i razem w grupie próbowaliśmy rozwiązać jakiś fikcyjny problem. I kiedy wracałam pociągiem z Warszawy do Krakowa nie było mi jakoś specjalnie smutno. W końcu pojechałam tam ot tak, nie będąc nawet do końca przekonana, czy to jest to, co chcę robić. Ale im więcej o tym myślałam, tym bardziej mi się ten cały pomysł podobał. Pytanie "A właściwie dlaczego nie?" zaczęło się cisnąć na usta. Tego dnia ktoś z kandydatów wspomniał, że dwa tygodnie później ma być rekrutacja do linii katarskich, tym razem w Krakowie. W miarę jak ta myśl we mnie dojrzewała, coraz bardziej zaczęła mi się podobać. Sam rodzaj pracy - podróżowanie po świecie praktycznie za darmo i możliwość zobaczenia tylu miejsc był obiecujący. Do tego przeświadczenie, że wyjeżdżając z kraju zostawię za sobą problemy i troski dodawało mi jeszcze odwagi. Atrakcyjna w porównaniu z polską płaca i warunki pracy (brak opłat za mieszkanie, dojazd do pracy, zniżki na bilety dla siebie i rodziny, itp.) dopełniły swego. 

Postanowiłam więc pójść na rekrutację w Krakowie, ale tym razem się do tego porządnie przygotować. Zapytacie jak można się przygotować do takiego rodzaju rekrutacji, gdzie nie ma rozmowy w cztery oczy (dopiero na ostatnim etapie), gdzie nie wiadomo o co będą pytać i gdzie przeważnie trzeba wykonywać zadania w grupach, a osoby rekrutujące krążą dookoła obserwując wszystkich, niczym zwierzęta w klatce. Otóż moi drodzy, można się przygotować. Dla chcącego nic trudnego, a internet to kopalnia wiedzy. Oczywiście nigdzie nie znajdę wskazówek typu "kiedy zapytają A, ty odpowiedz B", to nie o to chodzi. Wyszukałam wskazówek czego owe krążące rekrutantki mogą szukać w kandydatach, w jaki sposób się rozmawia z innymi, co powinien i czego nie powinien mówić język ciała, jak się przedstawia swoje argumenty, nawet kiedy są sprzeczne z resztą grupy, jak przedstawić swoje wady tak, żeby wyglądały jak zalety. Jeszcze raz powtórzę: internet to kopalnia wiedzy. Poszłam na spotkanie, przeszłam wszystkie etapy, po jakimś czasie dostałam wiadomość z informacją, że jestem przyjęta i czas zrobić wymagane badania lekarskie. Załatwiałam wszystko, oswajając się z myślą o przeprowadzce, ale dopiero jak dostałam maila z biletem i wizą, dotarło do mnie, że naprawdę lecę.

Nic samo do mnie nie przyszło, nikt mi nic za darmo nie dał, nikt mi tej pracy pod nos nie podsunął. Sama wszystko załatwiłam od początku do końca, co sprawia, że jestem z siebie jeszcze bardziej dumna. Oczywiście, tęskni się za rodziną, domem, zieloną trawą, zimnym deszczem, krakowskimi piwnicami... lista jest naprawdę długa. Ale nie było dnia, żebym żałowała przyjazdu do Kataru.


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Montmartre - sekretna winnica

W Paryżu do miasta wybieram się w ciemno, bez sprawdzania mapy, rozkładów jazdy, itp. Wiem gdzie chcę dotrzeć i to wystarczy. Nie, nie znam układu metra na pamięć, ale paryska sieć jest tak rozwinięta, że naprawdę nie trzeba być ekspertem, żeby ją rozgryźć. Po raz kolejny więc wysławiam tego, który wpadł na pomysł puszczenia pociągu pod ziemią po raz pierwszy. 

Tym razem wymyśliłam sobie, że chcę zobaczyć Montmartre. Bez żadnej konkretnej przyczyny. Po prostu zachciało mi się pospacerować po krętych i pagórkowatych uliczkach. Było już późne popołudnie, do tego straszna duchota. W pociągu z lotniska do miasta nie działała klimatyzacja, więc wszyscy wyglądali jak spocone szczury (ze mną włącznie), wachlując przed sobą gazetą, ulotką, mapą, czym tylko się dało. Do tego zapach hamulców trących o szyny przypominający zapach spawania - ach te metropolie!

Zaczęłam od znanego mi już punktu - Sacre Coeur. Bazylika ta jest położona wysoko na wzgórzu, więc to idealny punkt na początek spaceru. Pamiętam, że kiedyś zimą, kiedy to robiłam za przewodnika po Paryżu dla grupy przyjaciół, znaleźliśmy mini kolejkę, która szybko zabrała nas na górę. Ale nie ma się co dziwić, to był początek stycznia, więc wspinaczka po schodach w puchowych kurtkach nam się nie uśmiechała. Tym razem nawet nie szukałam kolejki. Pogoda była znakomita, "europejski upał" 30-35 stopni w porównaniu z katarskim 45-50 jest przyjemnym powietrzem. Kupiłam u stóp wzgórza butelkę wody i ruszyłam. Bardzo przyjemny widok po drodze. Ludzie rozłożeni na zielonej trawie, odpoczywali skąpani w promieniach słońca. Jedni z książką, inni z grupą przyjaciół, a jeszcze inni drzemiący słodko nie zważając na ludzi dookoła. Nie mogłam się do tego nie przyłączyć. Usiadłam i ja na kilka minut. Nie można sobie w życiu odmawiać małych przyjemności, tym bardziej, kiedy ta przyjemność nic nie kosztuje. Po chwili relaksu ruszyłam na szczyt. Stamtąd rozpościera się niesamowity widok na Paryż.





Dalej szłam, jak już wspomniałam bez mapy. Zgubić się nie zgubię, bo GPS w telefonie zawsze mi pokaże gdzie jestem. I tak krążyłam między uliczkami, co któraś mi się bardziej spodobała, to w nią skręciłam. Tym bardziej jeśli prowadziła pod górę. I w taki właśnie sposób doszłam do Placu de Tertre. Nagle te ciche, wąskie uliczki przekształciły się w gwarny plac z kawiarniami, restauracjami i galeriami dookoła. Nagle ciszę wypełniła mieszanka różnych języków świata, brzęki kieliszków i wołania naganiaczy zapraszających a to do restauracji, a to żeby pozwolić sobie narysować swoją podobiznę.












Dalszy spacer a to w górę, a to w dół doprowadził mnie do kilku ciekawych miejsc, ale wielkim zaskoczeniem dla mnie było, kiedy nagle w środku miasta zza rogu ukazała mi się... winnica. Pośród budynków, za drucianym płotem rosły sobie rzędy winogron. Winnica Montmartre jest najstarszą w Paryżu. Miejsce to przez kilka wieków było parkiem, później miejscem niedzielnych potańcówek i kabaretów. Tyle historii w jednym miejscu. W końcu w 1933 roku, by zwrócić Montmartre tradycję związaną z wyrobem wina, posadzono tu szczepy gamay i pinot noir. Dziś rośnie tu około 200 krzewów, a każde winobranie nosi nazwę jednego ze słynnych mieszkańców Montmartre. Rocznie powstaje około tysiąca butelek wina, które dostępne są tylko w specjalnej sprzedaży, nie znajdzie się ich w sklepie, czy restauracji. Doszukałam się nawet informacji, że mają działanie moczopędne. Hmm, a który alkohol nie ma? ;)






Kiedy już zaspokoiłam swoją potrzebę spacerowania, o czym poinformowały mnie moje stopy, wyciągnęłam mapę, żeby sprawdzić, w którą stronę do metra. Nie znaczy to, że koniec zwiedzania. Po drodze znalazłam uroczy sklepik ze starociami, gdzie w koszyku były nawet na sprzedaż stare, gołe lalki barbie (a konkretnie to Ken). Następnie trafiłam (właściwie to celowo obrałam tą trasę) na Cmentarz Montmartre, jedna z najstarszych nekropolii Paryża. Są tu pochowanie między innymi Juliusz Słowacki, czy Emil Zola. Niestety do środka nie weszłam, brama boczna była zamknięta, a jak moje nogi usłyszały, że chcę wejść na cmentarz z ponad 20 000 grobów i może jeszcze szukać tego konkretnego - natychmiast zaczęły mnie nieść w przeciwnym kierunku. Z jednej strony cmentarz, a z drugiej dzielnica rozpusty. Moulin Rouge, inne kabarety, kluby promujące się hasłem "Live show" albo bardziej bezpośrednim "Girls! Girls! Girls!", na przemian z sexshopami. Ot taki urok tej dzielnicy paryskiej.






Na koniec jeszcze jedna "wątpliwa" atrakcja. Kiedy to szłam w kierunku stacji kolejowej, zapisując w pamięci obrazy widziane tego dnia, usłyszałam z oddali coś, co na początku wydawało się jakimś alarmem powtarzającym się co sekundę. Ale w miarę jak dźwięk stawał się głośniejszy, zaczął przypominać skrzek, a w końcu krzyk. Oto rosły mężczyzna, Afroamerykanin bez włosów, ale za to ze sporym brzuszkiem, w koszuli w kratę i eleganckich spodniach, który zapewne chwilę wcześniej skończył pracę, przemknął ulicą pędząc jak strzała i krzycząc ARRET! Francuskiego nie znam, ale biorąc pod uwagę jak głośno krzyczał, nie trudno było się domyślić, że goni kogoś, kto mu wyrwał z ręki telefon, portfel, czy coś bardziej cennego. Automatycznie wcisnęłam swoją torebkę pod pachę i upewniłam się, że nie mam nic w kieszeniach. Kilku młodzików ruszyło za obrabowanym, nie do końca jestem pewna czy z chęcią pomocy, czy z ciekawości jak daleko pan po 40-tce zdoła dobiec w tym tempie. Kilka ulic dalej widziałam, jak pochylony do przodu poszkodowany, wśród gapiącego się tłumu, próbuje złapać oddech. Nie wiem, czy rzecz skradzioną odzyskał, czy też nie.


Cóż, Europa piękna jak zawsze, ale od czasu do czasu przypomina, że nie można czuć się bezpiecznie, nawet w tłumie tysięcy ludzi spacerujących po ulicy.


Montmartre, Paryż 26-27.07.2013

sobota, 10 sierpnia 2013

Japonia

Długo wyczekiwana podróż do Japonii. Ku mojemu zaskoczeniu, podczas lotu dostaliśmy 2 godziny wypoczynku (tak jak podczas lotów do Stanów, tylko krócej). Dlatego lot przebiegł szybko i sprawnie.

W hotelowym pokoju czekało kilka niespodzianek. Na pewno na myśl o Japonii każdy ma w głowie nie wiadomo jak skomputeryzowane i zautomatyzowane otoczenie. A tu na dzień dobry dostajemy na recepcji klucz do pokoju, który jest prawdziwym kluczem, a nie kartą magnetyczną. Koło łózka czekały kapcie, ale nie zwykłe "jednorazówki", jak w każdym hotelu, ale porządne, skórzane klapki. Tylko co w pokoju robi niszczarka do papieru? Może to pokój z przeznaczeniem dla biznesowych gości? Ale po dokładnym obejrzeniu urządzenia okazało się, że to odświeżacz powietrza ;) Proszę mi się nie dziwić, że po prawie 8 latach przepracowanych w biurze, niszczarka do papieru przyszła mi pierwsza do głowy.




Kolejne zaskoczenie czekało w łazience. Mieszkając już prawie dwa lata na Bliskim Wschodzie zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że przy każdej toalecie jest mini słuchawka prysznicowa, do podmycia tego i owego po załatwieniu sprawy. Tymczasem w japońskim hotelu przy muszli klozetowej znajdował się pilot, z którego można było kontrolować siłę i kierunek strumienia. 
Oczywiście, że wypróbowałam, a co!



Jadąc do Chin czy Korei można w ciemno zabierać wszystkie swoje sprzęty, bo w hotelu znajdzie się wejścia na wszelkiego rodzaju wtyczki. Nie w Japonii, jak się okazuje. Wejścia były tylko na dwa spłaszczone bolce, takie jak w USA. Szybko pobiegłam do pobliskiego sklepiku, gdzie bez problemu znalazłam adaptor. A przy okazji półki pełne japońskich przekąsek.



Przyszła pora na herbatkę, ale zamiast tradycyjnego czajnika na wodę znalazłam dziwne urządzenie. Trochę przypominało przelewowy ekspres do kawy (ha! kolejna "biurowa" pozostałość w mojej głowie). Po przestudiowaniu instrukcji, udało się i z tym urządzeniem. Tyle o samym hotelu. Przyszła pora na sen, a następnego dnia z samego rana - podróż do miasta.


Pociąg - czyściutki, czego można się było spodziewać. Podczas podróży przeszła pani z wózkiem, coś jak w naszych intercity, proponując napoje i przekąskę za dodatkową opłatą. Ciekawe było to, że można było sobie zamówić sushi. Ale jako że ja fanką sushi nie jestem, skupiłam się na kanapce przyniesionej ze sobą. Po kilkudziesięciu minutach na wyświetlaczu ukazała się kolejna kolejna stacja - Tokio. I teraz trzeba było się zdecydować gdzie iść. Czasu niestety było niewiele, więc wszystkiego na pewno nie da się obskoczyć. Do wyboru była część historyczna albo ta bardziej nowoczesna. Pierwszy raz w Japonii, to pójdę w tą historyczną, pomyślałam. A na obrazy wielkiej, nowoczesnej metropolii przyjdzie jeszcze czas.


Razem z koleżanką z Indii zaczęłyśmy więc od Pałacu Cesarskiego. Otoczony przez zielone, zadbane ogrody. Panuje tu niesamowity spokój i cisza, pomimo kręcących się turystów i wycieczek szkolnych. Duże wrażenie robią japońskie sosny bonzai, przycinane na wysokość nie wyższą niż 3m, żeby nie zasłaniać murów pałacu. Całość terenu pałacu jest dodatkowo otoczona fosą. Do ogrodów można wejść każdego dnia, ale sam Pałac jest otwarty dla zwiedzających tylko dwa razy w roku: w urodziny Cesarza (23 grudnia) i japoński Nowy Rok (2 stycznia). Oczywiście zanim wybrałam się do Japonii, zrobiłam małe rozeznanie w internecie, dlatego to miejsce było pierwszym do zobaczenia na mojej liście. Jednak po dotarciu na miejsce trochę się zawiodłam. Jakieś takie wszystko mniejsze się okazało i w sumie więcej było tego ogrodu, niż czegokolwiek innego. Postanowiłyśmy się tracić więc dużo czasu w tym miejscu i wybrałyśmy się do Asakusa - dzielnicy, gdzie kiedyś mieszkali drobni kupcy, rzemieślnicy i aktorzy szemranych teatrów.






I o to właśnie chodziło. Wąskie kręte uliczki, liczne stragany i świątynie. Od razu po wyjściu ze stacji metra naszą uwagę przykuły riksze. Młodzi ludzie, w przeważającej części Japończycy (chociaż widziałam też jedną dziewczynę, która wyglądała na Europejkę), wyglądający niczym uczestnicy jakiegoś maratonu, ciągną za sobą riksze z turystami. Niby nic dziwnego, riksze są popularnym środkiem transportu w krajach azjatyckich. Ale te riksze poruszały się niemalże z prędkością jadących obok nich samochodów. Wszyscy riksiarze (nie wiem, czy to poprawna nazwa) mieli bardzo umięśnione nogi, a sprint z wózkiem i dwójką siedzących na nim ludzi zdawał się nie sprawiać im żadnego problemu. Do tego buty specjalnie do tego przygotowane. Nie, wcale nie jakieś markowe adidasy. Nie wiem do końca jak je nazwać. Moje pierwsze skojarzenie to buty a'la żółwie ninja. Kto oglądał kiedyś tą bajkę/film, ten wie, że owe żółwie miały dwa palce u nogi. Tak też wyglądały buty riksiarzy, jak takie małe kopytka. Później na jednym ze straganów znalazłam te buty do kupienia, ale na nic by mi się nie zdały, więc pstryknęłam tylko zdjęcie i poszłam dalej.







Cały kompleks ze świątynię otwiera pierwsza brama - Kaminarimon, z ogromną 4-metrową latarnią wiszącą po środku. Na spodzie widnieje wyryty w drewnie smok. Dalej droga wśród kolorowych straganów prowadzi do kolejnej, tym razem dwupiętrowej bramy Hozomon. Tuż za nią - Świątynia Senso-Ji. Jedna z krążących legend opowiada, że w 628 roku dwóch braci wydostało posąg Bogini Miłosierdzia Kannon z rzeki Sumida i na jej cześć postanowili wybudować świątynię (zwaną również Asakusa Kannon Temple), co miało im zapewnić przychylność i łaskawość bogini. Po przejściu przez bramę z ogromnym lampionem Japońskim wychodzimy na wprost świątyni. Miejsce to oprócz turystów odwiedza wielu pielgrzymów. Wierzą oni, że dym z wielkiej kadzielnicy stojącej przed budynkiem ma uzdrawiającą moc. Obok świątyni stoi pięciopiętrowa pagoda, która również robi duże wrażenie.











W drodze powrotnej postanowiłyśmy zatrzymać się i sprawdzić, co los szykuje dla nas na najbliższy czas. Należało porządnie potrząsnąć puszką pełną patyczków z japońskimi numerami, następnie wylosować jeden z nich. Następnie odnaleźć numer z patyczka na ścianie pełnej szufladek, również oznaczonych numerami. W szufladkach znajdowały się kartki z opisem. Cóż, los mi tym razem nie dopisał i przewidział dla mnie pecha na najbliższy czas. No i co tu robić? Jak ktoś w to nie wierzy, to machnie tylko ręką i pójdzie dalej. Ale niektórzy potrafią się taką wróżbą bardzo przejąć. Ja patrzę na to z przymrużonym okiem. Przynajmniej jak będę miała zły dzień, to będzie na co winę zwalić - tak! To na pewno przez tą japońską karteczkę nie przyznali mi urlopu w terminie, którym chciałam ;)




Wróciłyśmy do stacji metra, zatrzymując się prawie przy każdym, kolorowym straganie. Kupić można było wszystko, od japońskich przysmaków, wodorostów do zawijania sushi, ciastek robionych przez automatyczną maszynę, po wachlarze, katany, japońskie buty drewniane i wiele, wiele innych ciekawostek. Na pewno któregoś dnia wrócę do Japonii z wielką radością.









Tymczasem cały mój czas pochłania trening. Sporo nowych rzeczy do wrzucenia do głowy. Czasami mam wrażenie, że zmieniam miejsce pracy z linii lotniczych na restaurację, cały serwis skupiony jest na indywidualnej obsłudze każdego klienta. Ale nic to, nie takie rzeczy się przerabiało w życiu. A od jutra zaczynam całą serię egzaminów. Kciuki mile widziane.


Album ze zdjęciami z Japonii:
Tokio, Japonia 23-25.07.2013