obraz

obraz

wtorek, 22 listopada 2016

California dreaming...

Jak już się oswoiłam ze zmianą systemu operacyjnego z Windowsa na Maca, to teraz zmuszają mnie do kolejnej zmiany. Od początku prowadzenia bloga przechowywałam zdjęcia w Picasa Web Albums. Wszystko mam już obcykane co i jak, a tu nagle zmuszają mnie do przejścia na Google Albums. Wiem, że jeśli ktoś już z tego korzysta, to powie, że to lepsze, bardziej przejrzyste, bla, bla, bla. Ale ja znowu przez jakiś czas się będę musiała przyzwyczaić, więc jak będą jakieś chochliki przy udostępnianiu albumów, to bądźcie dla mnie cierpliwi ;) 

Wreszcie mogę napisać o słonecznej Kalifornii. Jak dotąd to nasza najdłuższa trasa. Lot trwa ponad 15 godzin, a trasa przebiega nad biegunem północnym. Wiele osób zadaje pytanie, dlaczego akurat taka trasa. Dlaczego lecimy "łukiem" z Kataru, nad biegun północny i w dół do Kalifornii. Dlaczego nie można lecieć po prostu na zachód w linii prostej, gdzie trasa byłaby krótsza. Otóż tak się tylko wydaje. Ale kiedy się spojrzy nie na płaską mapę, a na okrągły globus, to już będzie widać, że ta trasa wcale nie jest dłuższa. Poza tym dobrze, żeby podczas lotu (oczywiście w miarę możliwości) było zawsze jakieś lotnisko pod ręką, na wypadek konieczności awaryjnego lądowania. 


Oczywiście nie mogłam przegapić momentu, kiedy będziemy przelatywać tuż nad Biegunem Północnym. Nawet jeśli nie nad samym Biegunem, to i tak najbliżej jak kiedykolwiek będę. Widoki, tak jak się tego spodziewałam, były fantastyczne. Najpierw szeroka woda przykryta śniegowym lodem, pękającym na drobne kawałki. Kry dryfujące blisko siebie z góry wyglądały, jak rozkruszony i rozsypany styropian.. Potem połacie lodu z głębokimi pęknięciami, które krzyczą wręcz o ocieplającym się klimacie. Aż w końcu stały ląd z grubą pierzyną śniegową. Aż by się chciało w niej zanurzyć... Ale tylko na chwilę. Bo tak na dłużej, to nawet kombinezon polarny, który mamy na pokładzie na wypadek awaryjnego lądowania w takich warunkach, by nie pomógł. 






Dotarliśmy do hotelu w Anaheim, miejscowości położonej około 45 km od Los Angeles. Miasto to jest dość popularne wśród turystów, bo znajduje się tu Disneyland. Dlatego po ulicach spaceruje pełno turystów, zwłaszcza rodzin z dziećmi, z czego co druga osoba ma czapkę lub opaskę z uszami Myszki Miki. Część mojej załogi też się tam wybierała. Ja miałam jednak inne plany. 

Dookoła wysokie palmy, jedna koło drugiej. Hotel jak zawsze imponujący, ale tym razem jedna rzeczy przykuła moją uwagę. Winda. Żeby ją przywołać nie było guzików ze strzałką w dół i w górę, jak to zazwyczaj bywa. Był panel z numerkami. Trzeba było od razu podać, na które piętro chce się jechać, a na wyświetlaczu pokazywał się numer windy, do której trzeba wsiąść. Po wejściu do środka już żadnych guziczków (oprócz alarmowego) nie było, więc nie można było zmienić zdania. Winda zabierała nas na wcześniej wybrane piętro. Myślałam, że tylko dla mnie to jest nowość, ale kiedy widziałam inne osoby nerwowo rozglądające się dookoła, bez przekonania, czy aby na pewno winda zabierze ich na właściwe piętro, to trochę się lepiej poczułam. 






Na zwiedzanie jak zawsze czas ograniczony. Chciałoby się zobaczyć wszystko, zatrzymać w każdym miejscu, zobaczyć coś z bliska, pobyć przez chwilę bez ciągłego spoglądania na zegarek. Może na emeryturze, ale na pewno nie teraz. Teraz część przez szybę autobusu, bo najpierw trzeba do miasta dojechać. Kierowca, a zarazem przewodnik wycieczki - Meksykanin Guido - umilał nam czas opowieściami. Wiadomo, że jak się jest już tak blisko Hollywood, to cała okolica jest jednym wielkim planem filmowym. I tak przejeżdżaliśmy obok poplątanych wstążek autostrad, gdzie kręcono "Speed: Niebezpieczna prędkość" z Sandrą Bullock i Keanu Reeves, albo "60 sekund" gdzie Nicolas Cage kradł moją wymarzoną Eleanorę - Mustanga Shelby GT 500 z 1967. 






Kiedy już wjechaliśmy do miasta, w opowieściach Guido pojawiało się jeszcze więcej znanych nazwisk. A to miejsce, gdzie Marylin Monroe się zaręczyła. Ta restauracja należy do Leonardo DiCaprio. A w tym studiu Angelina Jolie robi swoje tatuaże. A tutaj poznała się z Bradem Pittem. A to na tym budynku się wzorowali, tworząc rezydencję Tonny'ego Starka w Iron Manie. A w tym sądzie Michael Jackson miał rozprawę. I tak dalej.. i tak dalej.. a my tylko raz na lewą stronę autobusu, raz na prawą. 



Wejście do sądu, gdzie rozprawę miał Michael Jackson




Niepozorne studio tatuażu, gdzie tatuuje się Angelina Jolie

Ale w końcu doczekaliśmy się pierwszego przystanku, Hollywood Boulevard i Aleja Gwiazd. Jakby to magicznie nie brzmiało, to zwykła ulica z chodnikiem, na której znajdują się gwiazdy z nazwiskami znanych osób. Dookoła ruch, pełno przebierańców i artystów na ulicach. Sporo początkujących muzyków sprzedających swoje pierwsze płyty. Ciężko powiedzieć, kto z przechodniów jest mieszkańcem. Raczej przeważająca liczba turystów. No i znów te wysokie palmy po obu stronach ulicy. Pierwszym miejscem do którego się wybrałam był punkt skąd już widać słynny znak HOLLYWOOD. 




Nie ma chyba osoby, która by tego znaku nie kojarzyła - wysokie na 14m białe litery wyróżniają się na tle zielonego wzgórza. Nie każdy jednak zna jego ciekawą historię. Znak postawiono w 1923 r., początkowo brzmiał on "Hollywoodland" i miał być reklamą nowo powstałego osiedla mieszkaniowego. Napis był wtedy podświetlany przez 4000 żarówek. Zatrudniono nawet osobę, pana Alberta Kothe, który miał dbać o to, żeby każda przepalona żarówka została jak najszybciej wymieniona. Pan Albert opiekował się znakiem przez kilka lat. Któregoś razu wypił zdecydowanie za dużo i w drodze do pracy, zjechawszy z drogi, przekoziołkował przez zbocze wzgórza i wylądował swoim Fordem na literze H. Panu Albertowi nic się nie stało, ale Ford i litera H były skasowane. Literę naprawiono, a panu Albertowi zapewne podziękowano za współpracę. Nieszczęsna litera "H" zasłynęła raz jeszcze, kiedy to w 1932 roku młoda aktorka Peg Entwistle, zniechęcona słabym rozwojem swojej filmowej kariery, wdrapała się po drabinie na szczyt litery, skąd rzuciła się w dół wzgórza, ginąc na miejscu. Niektórzy podobno widywali później jej ducha, spacerującego pomiędzy literami. 

Przez kolejne lata napis niszczał, skradziono nawet wszystkie żarówki podświetlające. Osiedle było już zamieszkane, więc nikt nie potrzebował reklamy, która pochłaniała pieniądze. Napis zaczął szpecić okolicę. Ziemię razem ze znakiem sprzedano więc miastu. W 1949 roku zrezygnowano z końcówki "LAND" i odrestaurowano pozostałe litery. Tak zadecydowali mieszkańcy miasta, którzy zdołali się już do znaku przyzwyczaić. Kolejna renowacja miała miejsce niespełna 25 lat później, na 50. urodziny napisu. Niestety, niedługo po "urodzinach" wprowadziły się tam... termity. I po raz kolejny napis został zdewastowany. Litera "O" runęła w dół, a ktoś podpalił literę "L". Miasto nie kwapiło się do wydawania kolejnych pieniędzy na odrestaurowanie napisu. I tu z pomocą przybył Hugh Hefner, właściciel "Playboya", który zorganizował zbiórkę pieniędzy wśród sławnych i bogatych. Dzięki temu każda literka znalazła swojego sponsora, m.in. są to wokalista Alice Cooper, firma Warner Bros, czy Gene Autry, który zyskał sławę jako śpiewający kowboj w radiu, telewizji i filmach. Sam Hugh zafundował "'Y". Stary napis został zniszczony, a na jego miejsce wylano betonowe podłoże, postawiono stelaże, a następnie helikopterem przetransportowano każdą literę z osobna. Dlatego teraz mówi się, że napis został uratowany przez playboya, rockmena i śpiewającego kowboja. 

Ale dosyć już o napisie. Następnym razem spróbuję podjechać do niego trochę bliżej. Jak na pierwszy raz zdjęcie z daleka i ta garść informacji musi wystarczyć. 

Gdzieś przeczytałam taką opinię, że Hollywood to bardziej stan umysłu. I chyba się z tym zgadzam. Z zewnątrz wale nie widać, żeby była to fabryka gwiazd, czy miejsce, gdzie spełniają się marzenia o karierze. Wyobrażam sobie ile muszą się nachodzić i nastarać osoby, które chcą się wybić. Ci słabsi szybko się zniechęcą, potykając się o kolejne przeciwności losu. Ci którym szczęście trochę pomoże rozpoczną wspinaczkę po szczeblach kariery i może nawet doczekają się różowej gwiazdy ze złotym napisem na chodniku. Ludzie wpadają tu co chwilę na siebie, bo wzrok mają wlepiony w ziemię, w poszukiwaniu nazwisk swoich ulubieńców. Co ciekaw, nawet fikcyjne postaci mają tu swój ślad, np. Kubuś Puchatek, czy Kaczor Donald. Pooglądałam ich trochę, zrobiłam sobie zdjęcie z gwiazdą Marilyn Monroe i poszłam do ogromnego sklepu z pamiątkami, bo przecież trzeba przywieźć magnes na lodówkę. A w sklepie niespodzianka. Replika błękitnego Cadillaca Eldorado Biarritz 1959, jakim jeździł kiedyś Elvis Presley. Nic dziwnego, że panny kiedyś tak za nim piszczały. Też bym pewne piszczała. Ale bardziej za samochodem. 



















Jedziemy dalej, kierunek Beverly Hills. Niestety od jakiegoś czasu autobusy wycieczkowe mają zakaz parkowania w tej dzielnicy, dlatego zwiedzam ją tylko przejazdem. Ale tu znowu kilka ciekawostek. Beverly Hills to miasto bogatych. Można tu spotkać gwiazdy kina, celebrytów w eksluzywnych restauracjach, czy butikach. Do niektórych sklepów trzeba się umawiać wcześniej na wizytę, nie da się wejść ot tak, z ulicy. Nic dziwnego, skoro skarpetki kosztują tam $50, a garnitury do $15000. Miasto kreuje się na miejsce idealne, dlatego nikt tam się nie rodzi i nikt nie umiera. Teoretycznie, bo wiadomo, że natura zawsze i tak robi swoje. Ale w Beverly Hills nie ma ani szpitala, ani cmentarza. Akty urodzenia są więc wystawiane gdzieś indziej, a i akty zgonu są odpowiednio przez lekarzy wypisywane. Pacjent zawsze jest zabierany w karetce i umiera już poza granicami miasta. Czas interwencji policji po przyjęciu zgłoszenia nie przekracza 2 minut. Nie ma tu reklam i bilbordów, ani też słupów telefonicznych, czy drutów wysokiego napięcia. Nawet tutejsza poczta oferuje usługi parkowania samochodu. Po odebraniu paczki wręcza się portierowi kluczyk, a on podstawia samochód pod drzwi. 





Ostatnim przystankiem mojej podróży była Santa Monica, miasto modne wśród turystów i wczasowiczów. Szerokie, długie plaże, liczne sklepy i historyczne molo - Santa Monica Pier - dla tego wszystkiego warto tu chwilę zostać. Z tym miastem wiążą się też dwie ważne trasy w USA. Tuż przy plaży prowadzi droga nr 1, łącząca Los Angeles z San Francisco, na pewno dostarczająca niesamowitych wrażeń, jadąc zachodnim wybrzeżem Ameryki. Już stąd widać było plaże Malibu, gdzie kręcony był znany serial "Słoneczny Patrol". Natomiast na molo w Santa Monica kończy się słynna trasa 66, mająca swój początek w Chicago. Także stałam już przy jej początku i przy końcu. Kiedyś wypadałoby się jeszcze środkiem przejechać. Ale wróćmy do Santa Monica. Większość czasu spędziłam na molo, bo po prostu nie chciało się z niego schodzić. Piękna pogoda, szum oceanu, liczni muzycy umilający czas grą na instrumentach, stragany, restauracje. Mieści się tu nawet park rozrywki z diabelskim młynem i kilkoma karuzelami. Idealne miejsce na wakacje nad morzem. Co ja mówię, nad oceanem! 

Droga stanowa nr 1, prowadząca do San Francisco




Widok na Malibu w oddali










Pamiętajcie, jak prosić kogoś o zrobienie zdjęcia, to tylko Japończyka :)

Podczas lotu powrotnego do Doha spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Dogadałam się wcześniej z pilotami, żeby szybko po mnie zadzwonili, jeśli tylko zobaczą pewne zjawisko. Tak jak pisałam na początku, nasza trasa przebiega blisko Bieguna Północnego. Miejsce, pora roku i czas, w jakim lecieliśmy zdecydowanie sprzyjał powstawaniu zorzy polarnej, którą do tej pory znałam tylko z książek. Ale kiedy pilot zadzwonił, złapałam szybko za aparat i pobiegłam do kokpitu. A tam za oknami coś niesamowitego - z lewej strony widać, jak wstaje świt, a z prawej, na czarnym jeszcze niebie tańczyły zielone strumienie światła... Nie mam nawet do czego tego widoku porównać, bo był tak wyjątkowy. Jakby z góry ktoś strzelał mnóstwem zielonych laserów. Jak już zebrałam swoją szczękę z podłogi, pozmieniałam ustawienia w aparacie, bo nie łatwo było złapać to zjawisko na zdjęciu. Inne dziewczyny próbowały z telefonami, ale żaden nie dał rady utrwalić tego efektu. Moim aparatem coś się udało, chociaż dobrej jakości zdjęcia to to nie są. Ale do dziś kiedy zamknę oczy, zielone, błękitne i fioletowe promienie tańczą na wysokości 12000m... 






A na koniec tradycyjnie link do całego albumu. Niestety z nowymi ustawieniami albumów Google, nie wiem jak wstawić miniaturkę albumu, tak jak to robiłam poprzednio. Jeśli jakaś mądra głowa informatyczna wie, to proszę o podpowiedź :)