obraz

obraz

piątek, 10 lutego 2017

Arizona - warto było!

Dobrze przespana noc, symboliczne śniadanie i pięknie zapowiadająca się pogoda - wszystko to wprawiło mnie w dobry nastrój z samego rana. Leslie miała w swoim minivanie dodatkowy zapas wody (trzymanej w pojemniku wypełnionym lodem po brzegi) i przekąsek. Ruszyliśmy na północ. 

Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na chwilę w Cameron Trading Post. Pół godzinki na rozprostowanie nóg i skorzystanie z toalety przed dalszą drogą. Znajdował się tam spory sklep z pamiątkami, ale i wyrobami lokalnych rzemieślników: biżuteria, buty, skóry, siodła, broń, naczynia, ozdoby i różne inne cuda. Ja byłam zmuszona kupić pierwszą, nieplanowaną pamiątkę - pasek do spodni. Swojego nie zabrałam, a spodnie nieznośnie opadały niżej i niżej z każdym krokiem. Założyłam więc ręcznie zdobiony, skórzany pasek Navajo i ruszyliśmy w dalszą drogę. 


Kolejny przystanek był po ponad godzinie, niedaleko miasteczka Page. Zrobiło się już niemiłosiernie gorąco. W pełnym słońcu temperatura sięgała prawie 40°C. Dodatkowa warstwa filtra na skórę, dwie butelki wody do plecaka i w drogę. Do przejścia było trochę ponad kilometr. Porozstawiane po drodze znaki informowały, żeby nie iść w klapkach i żeby wypić koniecznie co najmniej jedną butelkę wody na osobę. Droga była lekko pod górkę, co sprawiło, że wysiłek był większy. W połowie drogi stała zbudowana altanka, pod którą można było na chwilę schować się w cieniu. Wiele osób z tego korzystało i słusznie. Może i też bym się schroniła na chwilkę od palącego słońca, gdyby nie chęć zobaczenia tego, co na mnie czeka już kilkaset metrów dalej. Zwłaszcza, że dookoła była pustynia. Nic, tylko żółty piasek, pojedyncze skały i suche, ni to zielone, ni brązowe kępy trawy. Dopiero daleko, daleko w oddali rysowały się skały na horyzoncie. Ale na pewno nie do nich teraz idziemy, bo są po prostu za daleko. No i po za tym, gdzie ta rzeka Kolorado?






Uwielbiam te momenty, kiedy ta ciekawość sięga zenitu, a potem nie tylko zostaje zaspokojona, ale oczekiwania zostają przerośnięte. Kiedy podeszłam wystarczająco blisko, wiedziałam już, że całe to piękno jest na dole. Ścieżka nagle się kończy 300-metrowym spadem w dół. Żadnych poręczy, barierek, nic. Tylko widok zapierający dech w piersiach. I znowu żadne zdjęcia ani opisy nie oddadzą tego, co się czuje widząc ten obrazek... Tym bardziej zdjęcia robione przez zwykły obiektyw mojego aparatu. Na listę zakupów został już więc wpisany nowy, szerokokątny obiektyw. 


W dole płynęła rzeka Kolorado, żłobiąca sobie drogę w skałach przez lata. A to miejsce było bardzo niezwykłe, bo rzeka nie przebiła się prosto, ale ominęła skałę dookoła, robiąc przy tym obrót o 270°. Do tego złudzenie optyczne, przekonujące niemal wszystkich obserwujących, że rzeka płynie z lewej strony do prawej. W rzeczywistości jest jednak odwrotnie. Z góry cały ten obrazek wygląda jak podkowa, stąd i nazwa Horseshoe Bend. Same skały robiły niesamowite wrażenie. Nie trzeba ogromnej wiedzy geologicznej, żeby wyczytać z tych warstw, jak wiele lat potrzeba było na stworzenie tego piękna. I znowu przytłaczający ogrom natury i poczucie maleńkości człowieka. Niesamowite uczucie. Gdzieś w dole przepływała łódka, która z góry wyglądała tylko jak paproch unoszący się na wodzie. Z jednej strony chciało się podejść jak najbliżej krawędzi, a z drugiej ciekawe ile by trwał lot w dół. Ludzie lubią się bać. Lubią tę adrenalinę połączoną ze strachem. Inaczej skąd ten pociąg do sportów ekstremalnych, oglądania horrorów, czy jazdy szaloną kolejką górską. Więc i tym razem chciało się podejść jeszcze bliżej. Barierek nie ma, no to jeszcze jeden kroczek. A byli też ludzie, którzy podchodzili do krawędzi na czworaka, bo tak się pewniej czuli. Widoki - niezapomniane. Kanionu oczywiście, a nie czołgających się ludzi.


Horseshoe Bend w całej okazałości



A w dole ledwo widoczna łódka




Pochodziłam trochę dookoła, szukając dobrego kąta na zdjęcie, ale brak szerokokątnego obiektywu nie pozwolił mi poczuć satysfakcji po żadnej zrobionej fotografii. No cóż, trzeba będzie tu wrócić z lepszym sprzętem. Ostatnie spojrzenie na to kolorowe piękno, zapisanie obrazu przed oczami i powrót w piekącym upale.







Pełna wrażeń nie mogłam się doczekać dalszej części dnia. Zbliżała się pora lunchu. Udaliśmy się więc nie nad rzekę, nie nad jezioro, ale na coś pomiędzy tymi dwoma - zaporę Glen Canyon, drugą co do wielkości betonową konstrukcję w USA. Wysoka na 220m zapora nieznacznie ustępuje miejsca znanej zaporze Hoover (224m), największej w Stanach. Jej budowa rozpoczęła się w 1956 roku i trwała aż 10 lat. Przed powstaniem tamy miasteczko Page i Jezioro Powell nie istniało. Miasteczko wybudowano dla ludzi, pracujących przy budowie tamy, a jezioro powstało z Kanionu Glen zalanego wodami rzeki Kolorado. Wtedy sprzeciwiało się temu wiele osób, którzy z resztą do dziś uważają, że była to zła decyzja. Plusem jest elektrownia wodna, dostarczająca dziś energię do stanów Wyoming, Kolorado, Utah i Arizona oraz kontrolowanie poziomu wody. Ale ceną za to było zalanie hektarów pięknego, nieodkrytego kanionu i zatopienie wielu rysunków skalnych Indian Anasazi. 


Nasz skromny lunch na zimno był w formie pikniku na trawie, w cieniu drzew i z malowniczą stałą za plecami. Kiedy dostaliśmy chwilę wolnego czasu na toaletę i pamiątki, ja zamiast tego popędziłam na most nad tamą. Oczywiście wszystko zabezpieczone było wysokim ogrodzeniem, ale na szczęście jakaś mądra głowa wymyśliła, żeby co kawałek zrobić w płocie większe otwory na aparat fotograficzny. Dzięki temu krajobraz na zdjęciach nie jest przysłonięty żadnymi drutami. Po raz kolejny przekonałam się o tym, że zdjęcia i filmy nie oddadzą tego, co widzi ludzkie oko. Ta niesamowita konstrukcja, zatrzymująca hektolitry wody, z bliska wydaje się przeogromna.



Jezioro Powell




Ostatni punkt wycieczki miał być gwoździem programu. Dotarliśmy do Rezerwatu Indian Navajo. Za prowizorycznymi barierkami stała niewielka drewniana budka, z wysuniętym do przodu dachem, w którego cieniu chowało się już wielu turystów. To tu mieściło się jednocześnie centrum informacji i kasa biletowa. To tu przewodnicy zbierali swoje kilkunastoosobowe grupy i ruszali do wnętrza Kanionu Antylopy. Zwiedzać można było część górną lub dolną kanionu. Moja wycieczka obejmowała część dolną. Górną trzeba będzie odwiedzić następnym razem. Przed nami wcale żadnych skał nie było widać. Nie było też śladu dziury w ziemi, jak w przypadku Horseshoe Bend. Pewnie trzeba będzie kawałek przejść, tak jak to było wcześniej. Naszą przewodniczką była Savanah, oczywiście z plemienia Navajo. Faktycznie trzeba było przejść kawałek do kanionu. Kilkunastoosobowe grupy wyruszały co 15 min., ale wszystko jest na tyle sprawnie zorganizowane, że aż tak się tłumu nie czuje. No, może nie licząc samego wejścia. Do przejścia było około 20 minut. Wczesne popołudnie, więc upał był niemiłosierny. Savanah miała ze sobą zapas wody, izotoniki i wszystko, co może się w takim upale przydać. Przed wejściem do kanionu stały już dwie grupy. Żeby uniknąć tłoku na dole i dać turystom swobodę robienia zdjęć bez tłumów w tle, grupy wchodzą w odstępach czasowych. Przewodnicy komunikują się ze sobą za pomocą krótkofalówki, dlatego zawsze wiedzą, co się dzieje przed i za nimi. Czekaliśmy 30 minut w upale i to była chyba najtrudniejsza część wycieczki. Z góry grzeje od słońca, z dołu grzeje od nagrzanych skał, nie jeden by się poddał. Jedna osoba nie wytrzymała upału i odwieziono ją meleksem do cienia. Przewodnicy powtarzali, że jeśli ktoś się czuje słabo, ma od razu dawać znać, zanim będzie za późno. W końcu nadeszła nasza kolej do wejścia.

W oczekiwaniu na wejście do Kanionu





Najpierw trzeba było zejść po schodach, trzymając się owiniętej w folię barierki. Bez folii nie można byłoby jej dotknąć, taka była gorąca. Niektóre schody były tak strome, że trzeba było pokonać je tyłem. Zeszłam z ostatnich stopni - i pierwsze wow! Skały Kanionu wyrzeźbione i wyszlifowane przez wodę i czas, były gładziutkie. jak pupcia niemowlęcia! No, może nie aż tak bardzo, ale na pewno takiej roboty nie powstydziłby się najlepszy fachowiec, który wykończa mieszkania. Tymczasem tutaj jedynymi robotnikami byli czas i natura. Natura wykorzystała niesamowite barwy, złocisto-żółto-pomarańczowo-czerwone. Przewodnicy nawet mówili, na jakich ustawieniach zdjęcia wychodzą najlepsze. Dawali też wytyczne dla użytkowników smartfonów. Przygotowani byli na każdą okazję i każde pytanie. Zaczęliśmy spacer, podziwiając formacje skalne. Wiele z nich przypominało głowy zwierząt, czy ludzi, jeśli spojrzało się na nie pod odpowiednim kątem. 








Kanion Antylopy podzielony jest na część dolną i górną. Wbrew pozorom, nie leżą jeden na drugim. Górna część jest oddalona o kawałek drogi od części dolnej i trzeba do niej dojechać samochodem. Ale to już osobna wycieczka. Ja szłam częścią dolną. Natomiast później się dowiedziałam, że górna jest jeszcze bardziej urokliwa, pod warunkiem, że zwiedza się ją w godzinach porannych. W niektórych miejscach promienie porannego słońca wpadają do środka między skałami, tworząc majestatyczne strumienie światła, niczym reflektor skierowany prosto na środek sceny teatru... Ale to zostawiam na następny raz. Wtedy wybiorę się na wycieczkę dla fotografów, gdzie przez dwie godziny trwa polowanie na wyjątkowe ujęcia. Na razie wybrałam na aparacie ustawienia, jakie polecali przewodnicy, a na telefonie włączyłam filtr do zdjęć "Chrome". Kiedy pierwsze ochy i achy minęły, ruszyliśmy w drogę. Bałam się, że na tak małej przestrzeni będzie ciężko zrobić zdjęcie bez ludzi w tle, ale przewodniczka i na taką sytuację była przygotowana. Powiedziała wszystkim na samym początku, że jest kilka miejsc, które wyjątkowo sprzyjają dobrym ujęciom. Dlatego każdy z grupy dostanie chwilę na zrobienie zdjęcia w tych właśnie miejscach. Najpierw pomyślałam, że to trochę takie oszukiwanie. Bo kiedy już doszliśmy do danego miejsca, każdy po kolei ustawiał się w tym samym miejscu, a Savanah tylko zmieniała aparaty fotograficzne, co chwilę wołając "Next!". Szło prawie jak na taśmociągu. Ale kiedy zobaczyłam tego efekty, wszelkie wątpliwości mi przeszły. Miejsca były rzeczywiście niesamowite, a dzięki sposobowi "na taśmociąg" wszystko poszło szybko i sprawnie. Mogliśmy ruszyć wgłąb kanionu, a na nasze miejsce weszła kolejna grupa. 











I jak, pasek od Navajo ładny? ;)
W niektórych miejscach przejścia były tak wąskie, że zastanawiałam się, jak niektórzy członkowie naszej grupy się przecisną. Na szczęście obeszło się bez żadnych incydentów i wszyscy przeszli bez szwanku. Ktoś z grupy zapytał, czy zdarzają się jakieś wypadki. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że przeważnie tylko omdlenia, ale jest ryzyko utonięcia. Na twarzy każdego namalował się znak zapytania. Usłyszeliśmy opowieść o "błyskawicznej powodzi" z 12 sierpnia 1997 roku. 11 turystów z Europy i USA weszło do kanionu wraz z przewodnikiem, nie spodziewając się niczego złego. Prawie 30 km dalej przeszła ogromna burza, zalewająca obszar strugami deszczu. Cała ta woda zaczęła spływać w dół, w stronę kanionu, w stronę niczego nie spodziewających się ludzi. Kiedy tu dotarła, była już porywistym potokiem błotnistej brei, ciągnącej ze sobą kłody i głazy. Nie dała czasu na ucieczkę. Uderzyła w grupę turystów z wielką siłą i bardzo szybko zaczęła wypełniać ściany kanionu. Przewodnik próbował utrzymać przy sobie dwie osoby, ale kiedy uderzyły w nich dwie kolejne, wszyscy zniknęli pod wodą. Przeżył jedynie przewodnik, bo przestał walczyć z nurtem. Starał się ustawić na plecach, ze stopami skierowanymi w dół rwistego potoku. Tak był nauczony na spływach pontonowych po rwących rzekach. Wszyscy turyści zginęli, a ciał dwóch z nich nie znaleziono do dziś..
Na chwilę zrobiło się cicho. Ludzie rozglądali się dookoła, zapewne próbując sobie wyobrazić całą tę przestrzeń wypełnioną wodą. Jeśli chcecie spróbować to sobie wyobrazić, to polecam zajrzeć tutaj i zobaczyć, o jaką wodę chodzi. Savanah szybko zaczęła opowiadać inne historie i ciekawostki, żeby zetrzeć przerażone wyrazy twarzy co niektórych osób i ruszyć dalej.








Nie ważne jak niebezpieczny może się ten kanion wydawać. Jest niesamowicie piękny. Zobaczenie tego cuda na żywo, dotknięcie wyszlifowanych, wielokolorowych ścian na zawsze już wyryło się w mojej pamięci. Przeszliśmy przez cały kanion. Kiedy zbliżaliśmy się ku końcowi, wchodząc na coraz to wyższe poziomy, przyjemny chłód kanionu zaczął się mieszać z gorącym powietrzem upalnego dnia. Wyszłam na powierzchnię po pokonaniu stromych schodów i skał, obejrzałam się za siebie - i znowu zaskakujący widok. Wyjście z kanionu to zaledwie szczelina w ziemi. Dosłownie pęknięcie w skale. W drodze powrotnej Savanah pokazała nam jeszcze ślad dinozaura - odciśnięta w skale łapa. Dinozaur, nie dinozaur, powiedzmy, że wierzę na słowo. 


Wyjście ze środka ziemi

Odcisk łapy dinozaura

Odcisk łapy dinozaura

I tu niestety nasza wycieczka dobiegła końca. Pozostała jeszcze tylko droga powrotna do Flagstaff. Spać się chciało, bo cały dzień na upalnym słońcu, do tego tyle wrażeń, potrafią przynieść zmęczenie. Ale widoki za szybą były cały czas tak malownicze, że nie dało się oderwać wzroku. Dopiero kiedy dotarliśmy do bardziej płaskich terenów, przymknęłam na chwilę oko.






Chwila, chwila, to jeszcze nie koniec opowieści. Zanim moja podróż dobiegła końca, dostałam jeszcze jeden "znak" podważający zasadność mojej wycieczki.

Kiedy wróciłam wieczorem do Flagstaff, miałam grubo ponad 4 godziny do lotu do Los Angeles, oczywiście z przesiadką w Phoenix. Na spokojnie zjadłam sobie obiad, tłusty i niezdrowy, jak na amerykański obiad przystało. Zaczęło lekko kropić, a gdzieś w oddali zbierały się burzowe chmury, rozświetlane co chwilę błyskawicami. Pomyślałam o tych wszystkich ostrzeżeniach nad kanionem, które mówią, że kiedy chmury się zbierają, to trzeba uciekać w te pędy. Przynajmniej z dala od krawędzi skalnych. Ale wszystko przeszło gdzieś bokiem. Zamówiłam sobie Ubera, który zawsze świetnie się sprawdza w Stanach i na dwie godziny przed lotem byłam na lotnisku, jak na porządnego pasażera przystało. Tylko że odprawa poszła w dwie minuty, a jedyna kawiarnia na lotnisku była zamknięta. No to przycupnęłam sobie na dywanie pod ścianą, bo trzeba było podładować telefon po całym dniu. Powoli na lotnisku pojawiały się pojedyncze osoby. Sporo czasu minęło, zanim otworzyli dla nas kontrolę bagażu i wpuścili do odpowiedniego wyjścia. Jestem przyzwyczajona do przedziałów czasowych z moich lini: 120-60 min przed lotem - odprawa, 45-20 min przed lotem - wchodzenie na pokład. 20 min przed startem brama się zamyka i nie ma przebacz, jak ktoś się spóźni. W teorii, bo w praktyce różnie to bywa. Tutaj natomiast nie wiem, czy ktoś w ogóle patrzył na zegarek. Ale zdaję sobie sprawę, że lotnisko mniejsze, to i mniej czasu na wszystko potrzeba.  


Siedzę tak sobie podpierając ścianę, lekko przysypiając po całym dniu wrażeń. Nie śledzę już czasu. Jak zawołają, to pójdę. W którymś momencie zerknęłam jednak na zegarek. Do godziny odlotu zostało 5 minut. Jak na moje, to można by już wchodzić na pokład, ale samolotu coś nie widać za szybą. Otworzyłam więc aplikację, w której można śledzić loty samolotów na żywo. Wyszukałam trasę samolotu, który leciał z Phoenix do Flagstaff, a który miał mnie później zabrać w drogę powrotną. Według aplikacji samolot przyleciał, ale bez lądowania wrócił do Phoenix. Lekko mnie to zaniepokoiło, ale zrzuciłam to na jakiś błąd aplikacji. A może to ja coś źle wpisałam i wyświetlił mi się nie ten lot, co trzeba. Ale 10 minut później już było jasne. Poszło ogłoszenie, że ze względu na złe warunki pogodowe samolot nie mógł wylądować i wrócił do Phoenix, bo to najbliższe lotnisko. Było po godzinie 21. No trudno, poczekają aż pogoda się poprawi i samolot przyleci. Ale wtedy poszło drugie ogłoszenie. Ze względu na tutejsze przepisy o ograniczeniu hałasu w nocy, jeśli samolot nie wystartuje z Phoenix do 22:00, to lot zostanie odwołany. No to już mnie postawiło na nogi. Bo pomimo tego, że zostawiłam sobie zapas czasu na powrót do LA, to kiedyś mi się ten czas skończy. W głowie pojawiło się mnóstwo myśli i rozwiązań. Chciałam wypożyczyć samochód i tak dostać się do Miasta Aniołów, ale po całym dniu zwiedzania w upalnym słońcu, 7 godzin jazdy samochodem w nocy, bez żadnego towarzysza podróży do rozmowy, to chyba nie był najlepszy pomysł. Prawie godzinę siedziałam w niepewności, starając się nie spanikować. Na szczęście tuż po godzinie dziesiątej dostaliśmy informację, że samolot wystartował. Ufff... Do Phoenix miałam dotrzeć po północy, czyli o czasie, kiedy według oryginalnego planu byłabym już w Los Angeles. Na lotnisku w Flagstaff była tylko jedna osoba do obsługi całego tego zamieszania. W trakcie kiedy czekaliśmy na samolot, pani po kolei wołała do siebie pasażerów i szukała dla nich nowych połączeń z Phoenix. Kiedy przyszła moja kolej, dowiedziałam się że pierwszy możliwy lot do LA jest o 7 rano... Nie pozostało mi nic innego, jak na niego czekać.



Po jakimś czasie wszyscy zadowoleni weszli na pokład opóźnionego samolotu. Kiedy pani z obsługi lotniska weszła, żeby podać stewardessie listę pasażerów, została nagrodzona gromkimi brawami. Trzeba przyznać, że zajęła się sprawą świetnie. Każdemu znalazła lot zastępczy, biegała co chwilę w jedną i drugą stronę, żeby otrzymać nowe informacje o naszym locie. Była sama od załatwiania wszystkiego, a na pewno miała sporo ponad 50 lat. Czapki z głów.

Przed startem usłyszeliśmy jeszcze ogłoszenie, że pięciu pasażerów musi się przesiąść z tylnej części samolotu do przedniej, do lepszego zbalansowania maszyny. Nie trzeba było długo czekać. Każdy chciał wystartować jak najszybciej, więc pięciu ochotników szybko się znalazło. Wylądowanie w Phoenix to już była połowa szczęścia. Teraz tylko 7 godzin na lotnisku, jeden lot, szybka droga do hotelu i spokój. Czekając na samolot znalazłam sobie w internecie szybkie i tanie połączenie busem między lotniskiem i hotelem, porozmawiałam przez Skype z Mamą, która mnie podtrzymywała na duchu. Trochę stresu mnie to całe opóźnienie kosztowało. Do hotelu w Los Angeles dotarłam w sumie z 12-godzinnym opóźnieniem. Po tych całych emocjach prysznic i łóżko stały się moimi najlepszymi przyjaciółmi. 



I wiecie co? Warto było!




Zapraszam do obejrzenia wszystkich zdjęć w albumie z Arizony.