obraz

obraz

poniedziałek, 11 maja 2020

Po dwóch stronach Alp...

Rano potwierdzono w Centrum Informacji Turystycznej, że nasza wyprawa na lodowiec Franz Josef została odwołana. Pieniądze szybko zostały zwrócone na konto. Mają w tym spore doświadczenie, bo pogoda potrafi tu płatać figle i zmieniać się z godziny na godzinę. Bywa, że loty na lodowiec potrafią być odwoływane na parę godzin przed samą wyprawą. Tym razem nawet wycieczki piesze do podnóży lodowca były odwołane. Trudno. Niepocieszone (głównie ja, bo mama robiła wszystko, żeby mnie podnieść na duchu) zatankowałyśmy auto i ruszyłyśmy w dalszą trasę. Z tankowaniem jest na szczęście tak, jak u nas, czyli najpierw wlewam, potem płacę. Dzięki temu wszystko szło sprawnie, a nie tak, jak kiedyś mi się zdarzyło w Los Angeles - stałam 5 minut przed dystrybutorem, studiując znajdujący się na nim czytnik kart, kiedy okazało się, że najpierw trzeba zapłacić przewidzianą kwotę, a dopiero potem tankować. No to po co tam ten czytnik? No, mniejsza o to.

Do przejechania było 286 km trasą na zachodnim wybrzeżu. W kilku miejscach miało być ograniczenie prędkości albo ruch wahadłowy, więc może i lepiej się stało, że miałyśmy trochę czasu w zapasie. A przynajmniej tak sobie wmawiałam. Po drodze znowu zieloność, która wygląda tak, jakby chciała wypełznąć z gęstego buszu na drogę. Jadąc, zawsze rozglądałam się za znakami informującymi o punktach widokowych, bo tam właśnie można było podziwiać piękne krajobrazy. Do tego przeważnie przy każdym był parking albo przynajmniej zatoczka. Więc i widoki, i rozprostowanie nóg w jednym. Takim oto sposobem trafiłyśmy na szlak do lodowca Fox, położonego o ok. 30 km od miejscowości Franz Josef, w której nocowałyśmy.





Lodowiec Franz Josef i Fox znajdują się w Parku Narodowym Westland, który należy do grupy Te Wahipounamu - czterech parków narodowych na terenie Nowej Zelandii, wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To te lodowce ukształtowały tutejszy teren. Do tego są jednymi z najłatwiej dostępnych lodowców na świecie i jednymi z niewielu, które docierają i wnikają w głąb umiarkowanych lasów deszczowych. Szlak prowadził do punktu widokowego, skąd można było podziwiać język lodowca. Po drugiej stronie rzeki biegła trasa, którą można było samodzielnie dojść aż do jego czoła. Niestety, szlak jest niedostępny od sierpnia 2019 roku, po osunięciu się zbocza góry na skutek obfitych, kilkudniowych opadów deszczu.

Wszystkie istniejące tu trasy są dobrze zabezpieczone. Osuwanie się ziemi jest na porządku dziennym, dlatego lepiej trzymać się wyznaczonych szlaków i nie przekraczać barierek. W miarę upływu dnia pogoda się poprawiała. W pewnym momencie nad naszymi głowami zaczęły krążyć helikoptery. To były loty sceniczne, 15 minut w helikopterze nad lodowcem, bez lądowania. Ciekawa opcja, ale też wymaga wcześniejszej rezerwacji. Wychodzi na to, że dziś musimy zadowolić się jęzorem.

Przy parkingu, przed szlakiem.

Przy parkingu, przed szlakiem.



Kubeczek podróżny od blogerki Sama Przez Świat.

Lodowiec Foxa - tę nazwę zarejestrowano w 1865 roku na cześć Sir Williama Foxa, premiera Nowej Zelandii, który był pierwszym turystą na lodowcu. Ale góra ma też wdzięczną nazwę w języku Maori - Te Moeka o Tuawe, co oznacza "łoże Tuawe". Tuawe z kolei to, według legendy maoryskiej, wojownik, który zginął podczas wspinaczki ze swoją lubą Hine Hukatere. Miejscem jego wiecznego spoczynku była dolina lodowca Fox, a łzy Hine wylane po utracie ukochanego zamarzły i utworzyły lodowiec Franz Josef, którego maoryska nazwa brzmi Ka Roimata o Hine Hukatere - "łzy Hine Hukatere".

Lodowiec Fox jest długi na 13 km i wznosi się na jedyne 300 m.n.p.m. Do 2009 roku był jeszcze w fazie rozrastania, obecnie się cofa. Te dwie fazy występują naprzemiennie. Pomimo tego, że te cykliczne ruchy lodowców mają wpływ na objętość lodowców, to ocieplenie klimatu też odgrywa tu ogromną rolę. Dla przykładu dwie fotografie na przestrzeni 21 lat.

1997 (zdjęcie: DW/D Killick)

2008 (zdjęcie: DW/D Killick)

Na parkingu zmieniłyśmy buty (w jednych się lepiej prowadzi auto, a w innych się lepiej chodzi) i napiłyśmy się ciepłej herbaty. Jakoś tak mi się w głowie zapisało, że jak już jest wędrówka, to musi być i herbata w termosie. Nawet jeśli pić się specjalnie nie chce, nawet jeśli jest za ciepło na gorący napój, to ta herbata z termosu zawsze smakuje. Spacer do punktu widokowego był bardzo przyjemny. Zieleń znów zachwycała, odgłosy lasu cieszyły uszy, a czyste powietrze wypełniało płuca. Po drodze nawet gorące źródełko. Oczywiście obie sprawdziłyśmy, wypływająca woda rzeczywiście była ciepła. Dotarłyśmy do punktu widokowego. Lodowiec był, ale jak daleko... Ale od czego jest zoom w aparacie. Na razie musiało nam to wystarczyć. 





W oddali jęzor lodowca Fox.



Dalsza trasa przebiegała jeszcze przez około 100 km zachodnim wybrzeżem, a potem w głąb wyspy, przez Alpy. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, to pasmo górskie przebiegające z północnego-wschodu na południowy-zachód, czyli wzdłuż całej Południowej Wyspy Nowej Zelandii, to właśnie Alpy Południowe. Nie mylić z tymi w Europie. Zanim przeprawiłyśmy się na drugą stronę gór, zrobiłyśmy jeszcze jeden przystanek, nad Morzem Tasmana. Była i plaża, ale miejsce okazało się w zupełnie innym klimacie, niż się spodziewałyśmy. Być może przez pogodę która cały czas była pochmurna, chociaż gdzieniegdzie próbował przebić się błękit nieba. Poza tymi "szczelinami" w chmurach niebieskiego koloru nie było. Morze było szare, pomrukiwało basem, a grzmiące fale rozbijały się na kilka metrów przed plażą i zalewały kamieniste wybrzeże. Plaża wysypana kamieniami, które, o dziwo, były bardzo płaskie, tak jak te w strumieniach, które szlifuje bieżąca woda. Na plaży leżały w nieładzie surrealistyczne konary drzew, tworzące cmentarzysko pni. To wszystko w niczym nie przypominało romantycznej plaży, idealnej do oglądania zachodu słońca, ale miało w sobie jakąś mroczną istotę piękna... 







A teraz kierunek wschód! Trasa przebiegała głównie wzdłuż rzeki Haast, która pięknie nas prowadziła między górami. Przejechałyśmy też przez już wcześniej wspomniany most Haast River Bridge, najdłuższy (737m) jednokierunkowy most. Pochmurna pogoda z przelotnym deszczem uniemożliwiała podziwianie tego, co dookoła, bo wszystko było spowite chmurami. Ale im dalej na wschód, tym bardziej się przejaśniało. To wszystko, jak się okazuje, ma nawet swoją nazwę - opady/chmury orograficzne. Nie będę tu wklejać definicji ze słownika, żeby nie przynudzać, ale chodzi głównie o to, że z jednej strony gór masy powietrza wznoszą się po zboczach góry, kumulują i skraplają, a po drugiej stronie góry - czyściutko. Tak było i tu. Jechałyśmy przez długi czas bez zasięgu telefonicznego, drogą, gdzie na poboczach nic nie było przez długi, długi czas. Gdyby tak coś się stało... koło wymienić umiem, ale jak już coś grubszego, to byłby problem. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. 

Od rana miałam świadomość, że przez odwołaną wyprawę na lodowiec mamy sporo czasu w zapasie. Dlatego robiłyśmy dodatkowe przystanki. Jednym z nich był krótki szlak do wodospadu, który nazywał się Ryczący Billy. Dojście do niego znów przez las, gdzie "hobbitowe drzewa", jak to je mama nazwała, jednocześnie przerażały i zapraszały. Sam wodospad natomiast był po drugiej stronie rzeki Haast. Ale co było niezwykłe, można było się przejść szerokim korytem rzeki. Woda płynęła tylko z jednej strony, a całe dno wyłożone było płaskimi kamieniami. 


Nikt, a szczególnie mama nie ucierpiała podczas robienia tego zdjęcia :)

Kaskadowy wodospad Ryczący Billy.






Kolejny "przystanek" wymagał nieco większego wysiłku fizycznego niż wcześniejsze spacerki. Na parkingu na poboczu stało jedno auto, a jego właściciela minęłyśmy zaraz na początku szlaku. On już wracał. Byłyśmy więc jedynymi osobami idącymi w górę, wśród bukowego lasu, gdzie nie było zasięgu i zbliżało się późne popołudnie. Ale wszystkie te punkty złożyłyśmy w całość już na szczycie, kiedy nie było już odwrotu. Szlak liczył 3 km w obie strony, ale prowadził cały czas pod górę, aż na 562 m. Nie bez wysiłku dotarłyśmy na szczyt, skąd rozpościerał się piękny widok na okolicę i Alpy daleko, daleko na horyzoncie. Tablica na szczycie informowała o tym, że od 1875 roku przebiegał tędy główny szlak konny - ze wschodu na zachód wyspy. Dopiero w 1930 roku zaczęto budować drogę dla samochodów. Ja dzisiaj jestem pod wrażeniem, jak konie obładowane plonami, które wówczas farmerzy przewozili na handel, dawały sobie radę pod tę górę. Kilka kilometrów dalej znów zjechałyśmy na chwilę na pobocze, bo widok był przepiękny. Okazało się, że był to początek wspomnianego konnego szlaku. Tutaj też wyjechałyśmy z regionu West Land do Otago.





Na szczycie 562 m. A w tle Alpy wyglądają, niczym wklejone.





W międzyczasie nawet nie zdałyśmy sobie sprawy, że zła pogoda przeszła, jak ręką odjął. Widocznie przejechałyśmy już przez te góry, które zatrzymały wszystkie chmury deszczowe po zachodniej stronie. Zostało nam około 80 km do miejscowości Wanaka, leżącej nad jeziorem o tej samej nazwie. Teren zrobił się trochę bardziej płaski, więc i łatwiej się jechało. Po bokach rozciągały się pastwiska z setkami owiec, które pięknie wkomponowywały się w krajobraz. Mało tego, przejeżdżałyśmy nawet obok pastwiska saren. Pewnie jakaś hodowla, bo nie sądzę, żeby tyle dzikich saren na raz zdecydowało sobie wyjść akurat na tę samą łąkę. 




Owieczki...

... i sarenki!


Widoki za oknem były piękne, tym bardziej przy słonecznej pogodzie. Mama miała pełne ręce roboty: robiła zdjęcia na przemian swoim i moim telefonem i aparatem fotograficznym. Na początku myślałam, że może niepotrzebnie klika tyle tych zdjęć z drogi, ale teraz dzięki nim mogę bardzo łatwo odtworzyć w wyobraźni całą trasę. Pamiętajcie, zdjęć nigdy za wiele. Niedługo potem po prawej stronie ukazało na się jezioro Wanaka, które jest czwartym co do wielkości w Nowej Zelandii. Długość jeziora to 42 km, a miasto Wanaka, w którym miałyśmy się zatrzymać na noc, było na przeciwległym jego krańcu. Te ostatnie 50 km jazdy tego dnia, to jedna z najbardziej malowniczych tras, którą kiedykolwiek jechałam. Przez pierwsze kilometry miałyśmy turkusowe jezioro po prawej stronie, a po lewej klify schodzące prosto do naszej drogi. Zatoczki na poboczu kusiły, żeby się zatrzymać na kolejną sesję fotograficzną. Na kilku postojach spotykałyśmy nawet tych samych ludzi, którzy jechali tą trasą, co my. Przy którymś nawet zażartowaliśmy, żegnając się z nimi słowami "Do zobaczenia na następnym punkcie widokowym".

Jezioro Wanaka.

Jezioro Wanaka.

Przystanek na zdjęcia - jest i nasz dyliżans w całej okazałości.

Co ładniejsze: widok, czy pomalowany van?

Jezioro Wanaka.

Dojechałyśmy do miejsca, gdzie spotykają się dwa jeziora: Wanaka i Hawea. Oba to jeziora polodowcowe. Kiedyś były połączone, ale teraz dzieli je wąski przesmyk zwany "The Neck", czyli "szyja". Teraz jechałyśmy z jeziorem po lewej stronie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a góry zaczęły rzucać cień na jezioro. Byłyśmy już zmęczone całym dniem atrakcji, dlatego pojechałyśmy prosto do Wanaki, bez kolejnych przystanków.

Przesmyk "The Neck" - jak malowany.





Zatrzymałyśmy się w Lake Wanaka Lodge. Właścicielem był Japończyk. Miejsce wyglądało bardzo "domowo": duży salon z wygodnymi kanapami, półki pełne książek i gier planszowych oraz kominek. Aż szkoda, że nie było więcej czasu, żeby się tym nacieszyć. Wyszłyśmy jeszcze tylko do miasta, żeby coś zjeść. Po posiłku znalazłyśmy mały sklep spożywczy, ale nie było tam produktów, które chciałyśmy kupić na drogę na następny dzień. I kiedy tak między sobą rozmawiałyśmy, sprzedawca odezwał się do nas... po polsku! Młody chłopak razem z koleżanką przyjechali do Nowej Zelandii do pracy. I tak co jakiś czas zmieniają miasto, w którym pracują i mieszkają. Po raz kolejny zamarzyło mi się mieć o 10 lat mniej... Chłopak polecił nam, gdzie znaleźć duży supermarket. Tam zrobiłyśmy zakupy i wróciłyśmy do hotelu. Podczas spaceru powrotnego po raz pierwszy zauważyłyśmy, jak niesamowicie ugwieżdżone jest nowozelandzkie niebo.

c.d.n.

Lake Wanaka Lodge

Widok z naszego balkonu, a dole - lawendowe kępy.