obraz

obraz

środa, 16 maja 2012

Mrowisko

Odpoczęłam sobie. Od pracy, samolotów i pasażerów, od upałów, które w tej chwili w Doha stają się już nie do wytrzymania. Naładowałam baterie i musi mi to starczyć do jesieni albo i zimy.

Urlop zaczął się od nieplanowanej wycieczki krajoznawczej, w zasadzie za moją przyczyną. Miałam szczęście, że z lotniska w Krakowie odebrała mnie rodzinka z Bydgoszczy. I w drodze do domu ja, która ostatnie 9 miesięcy spędziłam w innym kraju, pewnie pokierowałam wszystkich nie tam, gdzie trzeba. Zamiast pozwolić kierowcy zaufać instynktowi i skręcić w lewo na rondzie przy wyjeździe z lotniska, tak jak podpowiadała mu intuicja, upierałam się, że trzeba jechać prosto. I tym sposobem wylądowaliśmy na płatnej autostradzie do Katowic, przemierzając trasę 70 km, zamiast 15 ;) Ale i tak było miło i nikt na mnie nie krzyczał :)

Oczywiście czas leciał co najmniej dwa razy szybciej. Spędziłam cudowny czas z rodziną. Zaliczyłam w końcu krakowskie zoo, wizytę u dentysty i szaleństwo na torze gokartowym ELIKART. Pierwsze i ostatnie szczerze polecam! Nie odwiedziłam tym razem mojego ukochanego Wawelu, ale myślę, że za parę miesięcy będzie dalej stał w tym samym miejscu.

Podczas lotu powrotnego z Krakowa do Frankfurtu po raz kolejny miałam okazję zaobserwować i docenić pozytywne aspekty mojej pracy. Szczegóły niby niewielkie, drobne, ale robiące wielką różnicę. Na przykład boarding, czyli wejście pasażerów na pokład. Leciała z nami grupa muzyków, z czego każdy miał ze sobią torbę z instrumentem, po kształcie wnioskuję, że smyczkowym. Nikt nie pomagał im w umieszczaniu bagaży w schowkach nad siedzeniami. Wszystkie stewardessy gdzieś wcięło na cały czas boardingu. Pasażerowie radzili więc sobie sami, marnując przy tym sporo miejsca. Przestawiali torby na różne sposoby, blokując jednocześnie przejście innym pasażerom. Jednak odprowadzenie klienta do jego siedzenia, czy pomoc w załadowaniu bagaży, co dla nas jest codziennością, bardzo usprawniają przygotowanie do lotu. Co do reszty nie mam zastrzeżeń.

We Frankfurcie miałam sporo czasu do kolejnego lotu. Spędziłam więc trochę czasu w kawiarni z tarasem widokowym na płytę lotniska (oczywiście darmowym, w przeciwieństwie do tarasu na lotnisku w Krakowie, gdzie za wejście płaci się 2 zł). Przez godzinę siedziałam przy kawie i jak zaczarowana wpatrywałam się w to, co działo się za szybą. Mrowisko. Mrowisko pełne poruszających się w każdym kierunku mrówek. Samochody, autobusy, cysterny z paliwem, przyczepy pełne bagaży, ciężarówki z cateringiem i oczywiście ogromne samoloty, które czasami muszą ustąpić pierwszeństwa małej mróweczce, która spieszy się, by na czas wypchnąć inny samolot na pas startowy. A wszystko idealnie skoordynowane, zsynchronizowane. Jedna wielka, mechaniczna symbioza.




Jeden samolot ląduje, aż dym spod opon idzie przy pierwszym zetknięciu kół z ziemią. Za kilka minut widać go, kiedy jedzie w przeciwnym kierunku - zdążył już zawrócić i udaje się na wyznaczone miejsce parkingowe. To w tym czasie większość pasażerów zrywa się z siedzeń i rzuca do swoich bagaży, mając nadzieję, że to pozwoli im szybciej wysiąść z samolotu, co jest oczywiście nieprawdą. A biedna stewardessy tylko wołają "Sit down, please!". Za chwilę samolot dociera na miejsce, gdzie już go oczekują. Podkładają kliny pod koła, żeby go unieruchomić. Nadjeżdżają wózki z przyczepami na bagaż, otwierają cargo, przystawiają rękaw prowadzący do wnętrza lotniska, czeka też już ekipa sprzątająca. Raz, dwa, trzy, posprzątane, catering wymieniony, zużyte koce przerzucone do cargo. Zaczyna się boarding, holownik już czeka, żeby wyprowadzić samolot spod budynku. Wszystko współgra idealnie. Samolotu lądują co kilka minut i przy każdym z nich cały proces się powtarza. Nie da się tego opisać słowami, ani też pokazać na zdjęciach. Dlatego jeśli ktoś z Was będzie miał kiedyś okazję przesiadać się na jakimś lotnisku, polecam przyklejenie nosa do szyby i obserwowanie.










Doha przywitała mnie 31 stopniowym upałem (o godzinie 22:30) i prawie dwugodzinnym pobytem na lotnisku, w oczekiwaniu na moją walizkę. We Frankfurcie, kiedy wchodziłam na pokład samolotu, upewniłam się u obsługi, że mój bagaż też został załadowany. Więc kiedy nie pojawiał się przez długi, długi czas na taśmie z bagażami w Doha, nie wiedziałam, co jest grane. Okazało się, że moja walizka pojechała razem z innymi tranzytowymi bagażami do innego terminala. Całe szczęście, udało się ją ściągnąć, zanim wysłali ją gdziekolwiek indziej. Dotarłam do siebie po godzinie 1:00 i przed położeniem się spać sprawdziłam grafik, bo przecież czeka mnie trzydniowy stand by. Przypisali mi jeden lot do Dubaju i jeden do Bahrajnu. O zgrozo! Po raz setny, dwa króciutkie loty, na które tylko stracę czas. No ale co zrobić. Położyłam się spać. Wstałam grubo po dwunastej w południe, a w moim grafiku - niespodzianka! Zabrali mi loty do sąsiadów i zamienili na... Pekin! Świetnie! Mur Chiński zaliczyłam ostatnim razem, więc tym razem uderzę w Zakazane Miasto.

1 komentarz:

  1. Oni wiedzieli że Dubaj i inny sąsiad nie doładują Ci baterii do końca po urlopie, dlatego zmienili na Pekin ;)

    Dobrze, że miałaś chwilę by odetchnąć w Krakowie. Urlop dał trochę więcej siły, niż poprzedni, co? :P

    OdpowiedzUsuń