obraz

obraz

piątek, 13 lipca 2012

Churrasco! Mniam!

Kolejny długi lot odbyty. Na briefingu padło wiele pytań o sytuacje związane z awaryjnym wodowaniem. W końcu połowa trasy przebiega nad Oceanem Atlantyckim. A myślę, że nikt nie chciałby utknąć gdzieś tutaj:


albo tutaj,


gdzieś w Afryce, gdzie dookoła tylko pustynia. I to nie taka "cywilizowana", jaką mamy w Doha, ale taka zupełnie dzika. Na szczęście nasz lot po raz kolejny potwierdził statystyki, że samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. Na pokładzie mieliśmy sporo pasażerów, którzy mieli za sobą już 8-10 h podróży, np. z Bangkoku, Chin, czy Korei. A tu jeszcze 14 godzin przed nimi. Nawet spotkałam naszego rodaka, który mieszka w Chinach. No powiedzcie, gdzie jeszcze nas nie ma? ;)

Takie długie loty mają swoje zalety. Po dwóch godzinach poświęconych na serwowanie śniadania, czterech godzinach odpoczynku, jaki nam przysługuje, zostaje jeszcze 5 - 6 godzin zanim zaczniemy serwować obiad.  Wtedy to pasażerowie przychodzą do nas do tyłu, wyginają się i rozciągają, prostując kości i ucinają sobie z nami pogawędki. W ten sposób się właśnie dowiedziałam, że będąc w Brazylii koniecznie trzeba spróbować Churrasco. Zadanie wykonane, ale o jedzeniu będzie później. Dolatując do Sao Paulo trafiliśmy na "korek" na lotnisku, więc zanim wylądowaliśmy, zrobiliśmy kilka okrążeń nad miastem. Po wylądowaniu i godzinnej podróży do hotelu przyszedł czas na zasłużony odpoczynek.

Następnego dnia popołudniu mieliśmy zaplanowany lot do Buenos Aires w Argentynie, więc rano przespacerowałam się tylko po okolicy. Wszyscy wcześniej mi mówili, że w tym mieście nie ma nic ciekawego do zobaczenia, ale mi wiele do szczęścia nie trzeba: trochę słońca, mapa, parę kwiatków i zieleń po drodze i już.








Lot do Argentyny trwa 2 godziny, więc minął nam bardzo szybko. A przy okazji mogłam zrobić kilka zdjęć (niestety okienko, jak zawsze, psuje trochę jakość zdjęć), Sao Paulo z lotu ptaka:




A to już Buenos Aires, Argentyna.




Na miejscu mieliśmy więcej czasu niż zwykle przed lotem powrotnym, więc pozwolili nam opuścić samolot i skorzystać ze sklepów bezcłowych. Cała załoga rzuciła się jak oszalała na kosmetyki i perfumy. Nie wiem czemu, ale hasło "20% zniżki" zawsze działa. Ja grzecznie sobie przycupnęłam z boku i obserwowałam ludzi. Nie potrzebne mi kolejne perfumy, skoro poprzedni flakon jeszcze nie pusty. W końcu oszczędzamy na szczytny cel :)

Następny dzień to zwiedzanie miasta, w którym podobno "nic nie ma". Sao Paulo tętni życiem, ale nie koniecznie takim, w którym chciałabym uczestniczyć. Tłumy na ulicach centrum. Ludzie przekrzykujący się nawzajem. Jedni zapraszają do sklepów, drudzy sprzedają wodę, krzycząc na całe gardło "AQUA, AQUA, AQUA!!". Jeszcze inni zachęcają do czegoś, co mają wypisane na kartkach. Do czego - nie mam pojęcia, bo portugalskiego ni w ząb. Myślałam, że może to jakieś wycieczki, czy zbieranie podpisów, ale teraz sprawdziłam, co oznacz OURO, które powtarzało się prawie na każdym plakacie, trzymanym przez naganiacza. Otóż "ouro" oznacza złoto. Więcej tłumaczyć chyba nie trzeba. 






Dogadanie się z lokalnymi było nie lada wyzwaniem. Kiedy tylko ktoś zagadał po portugalsku, a ja odpowiadałam po angielsku, to z miejsca rezygnowali. Nawet nie próbowali wydusić z siebie słowa po angielsku. Zupełnie jak Francuzi. Do tego nie znalazłam ani jednego sklepu z pamiątkami! Nawet głupiego magnesu na lodówkę sobie nie przywiozłam, że nie wspomnę o koszulce z nazwą miasta. Za to z jednej rzeczy byłam bardzo zadowolona. Na każdym kroku można było spotkać małe sklepiki ze świeżo wyciskanymi, naturalnymi sokami. Do tego były tanie jak barszcz, w porównaniu z tym, co mamy w Doha. Dlatego co jakiś czas fundowałyśmy sobie szklaneczkę świeżego soku z pomarańczy, granatów albo koktajl z bananów.











Po zwiedzaniu przyszedł czas na lokalną kuchnię. Pojechałyśmy we wskazane miejsce na słynne brazylijskie barbecue. Muszę powiedzieć, że miejsce i sposób serwowania zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Wszystkie dodatki są w formie bufetu, więc można nałożyć sobie na talerz wszystko, czego dusza zapragnie, płacąc tylko jedną cenę. Wśród wszystkich półmisków nie było jednak żadnego mięsa. Grzecznie usiałyśmy więc przy stoliku, jeden z kelnerów przestawił tabliczkę na naszym stoliku na YES, co miało oznaczać, że jesteśmy gotowe na jedzenie. 


No i się zaczęło. Kilkunastu kelnerów krążyło nieustannie po sali. Co kilka minut inny kelner podchodził do nas z nowym rodzajem grillowanego mięsa, mówił co to jest i proponował kawałek. Kiedy potwierdzająco kiwałyśmy głową, kelner odcinał cienki paseczek mięsa, który należało odebrać od niego przygotowanymi do tego szczypcami. Mięso było wyśmienite! Świeżutkie, soczyste, w życiu nie jadłam smaczniejszego! Do tego można było spróbować każdego rodzaju mięsa, nie zapychając się jednym wielkim stekiem. Atmosfera też była przyjemna, kelnerzy bardzo mili, próbujący się dogadać portugalsko-angielskim językiem. Kiedy raz zapytałyśmy o wieprzowinę, bo mamy spory jej niedobór mieszkając w Doha, za każdym razem kiedy kelner niósł to właśnie mięso, dumnie zatrzymywał się przy naszym stoliku i z szerokim uśmiechem na twarzy mówił "Pig!" ("świnia") :D Jednak tym razem wołowina zdecydowanie wygrywała.










Wyjazd do Brazylii wspominam bardzo dobrze. Co prawda nocnej samby nie było, ale nie wszystko można mieć od razu ;) Teraz odpoczywam u siebie w Doha i czekam na kolejną niespodziankę od losu, którą przyniesie mi 3-dniowy stand by.

A oto wszystkie zdjęcia z brazylijskiego albumu:
Sao Paulo, Brazylia 09-12.07.2012


3 komentarze:

  1. Przeczytałam wszystkie Twoje posty z ciekawości,bo czekam na medical clearance do QA :) Bardzo przyjemnie się czyta. Świetny, bo przyjazny blog :) BTW jak długo czekałaś na MC?
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tego co pamiętam, to któreś badania musiałam powtórzyć, bo w laboratorium zrobili mi nie to, co trzeba. Ale po ostatecznym wysłaniu wyników dostałam odpowiedź po 8 dniach. Powodzenia, trzymam kciuki! Im więcej nas tutaj, tym lepiej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że wkrótce dostanę odp - może w ten pon... :) Dziękuję i pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń