obraz

obraz

piątek, 5 września 2014

Oto Kioto!

Jak często podróżując zwracamy uwagę na położenie lotniska? Kiedy lecimy w podróż, to najczęściej chcemy szybko dotrzeć do hotelu, przyjaciół, czy rodziny, u których się zatrzymujemy, żeby tam oficjalnie zacząć wakacje. Podróż służbowa? W głowie nam spotkania, tabelki, wykresy, prezentacje. Zazwyczaj tak to właśnie się odbywa. Chyba że w drodze z lotniska dostrzegamy taki widok:



Międzynarodowe Lotnisko Kansai jest położone na sztucznej wyspie, którą łączy z lądem 3-kilometrowy most. Dlatego pomimo że byłam padnięta po 9 godzinach lotu, przykleiłam się do szyby i dopiero, kiedy widok zasłoniły ekrany dźwiękowe, padłam na siedzenie i ucięłam sobie drzemkę w drodze do hotelu.

Oprócz Japonek, których zawsze pełno wśród załogi podczas lotów do Japonii, znalazła się jedna Chorwatka, która lata od dwóch miesięcy. Dziewczyna z takim zapałem, entuzjazmem i bananem na twarzy, jak ja trzy lata temu. Nie żeby ze mnie entuzjazm uleciał, ale do niektórych rzeczy się człowiek przyzwyczaja. I tak podczas zwiedzania co jakiś czas moja towarzyszka przypominała (nie wiem, czy bardziej mnie, czy sobie), "jesteśmy w Japonii! W JAPONII!!!"

Plan był prosty. Udałyśmy się autobusem do stacji kolejowej Osaka, stamtąd pociągiem do Kioto. Po drodze chciałyśmy wyciągnąć trochę gotówki z bankomatu. Okazało się to wcale nie takie proste. Bankomaty nie chciały przyjąć naszej katarskiej karty debetowej. Nie zdziwiło mnie to, bo w niektórych krajach tak właśnie się dzieje. Ale na takie sytuacje mam zawsze ze sobą kartę do polskiego konta, z którą nigdy nie ma problemów. Ku mojemu zaskoczeniu, tym razem i ta nie działała. Bankomat wyświetlał komunikat, że karta jest nieważna. Próbowałyśmy w różnych bankach, ale nic z tego. Postanowiłyśmy więc wymienić dolary na yeny, ale kiedy pytałyśmy kogoś o kantor, ci wysyłali nas gdzieś do centrum Osaki. A my przecież chcemy do Kioto! No to może by tak kupić bilet na pociąg w automacie? Ale ten akceptuje tylko gotówkę albo jakieś ichniejsze bilety okresowe na doładowanie. A pracowników dookoła ani widu, ani słychu, do wszystkiego są maszyny. W końcu udało nam się znaleźć okienko biletowe z żywą osobą w środku. Kupiłyśmy bilety (na wszelki wypadek od razu powrotne) płacąc kartą, która o dziwo przy płatnościach bezgotówkowych działała bez zarzutu. Ruszyłyśmy do Kioto bez grosza (yena) przy duszy.



Tam pierwsze co, to wizyta w Informacji Turystycznej. Ku naszej uciesze, jedną z informacji, jakie znalazłyśmy, była lokalizacja "międzynarodowego" bankomatu. Tam już karty działały jak należy. Ucieszone oficjalnie zabrałyśmy się za zwiedzanie. A że było bardzo gorąco, uraczyłyśmy się na dobry początek lodami o smaku zielonej herbaty. Niestety, tak jak lubię zieloną herbatę (że o lodach nie wspomnę), tak te nie smakowały mi w ogóle! Zalatywały bardziej wodorostami, niż herbatą. Cały rożek wylądował w koszu.


Zatrzymałyśmy się w świątyni Higashi Honganji. Zbudowana w 1602, kilkakrotnie była niszczona przez pożary. Ostatni raz odbudowano ją w 1895 roku, wykorzystując w dużym stopniu darowizny od ludzi. Ciekawym wkładem były liny darowane przez kobiety. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że liny były uplecione z ludzkich włosów. Zostały wykorzystane przy podnoszeniu ciężkich belek. Kiedy dotarłyśmy do Ogrodów Shosei, które przynależą do świątyni Higashi Honganji, aż nie chciało się stamtąd wychodzić. Mnóstwo zieloności dookoła, tradycyjne budynki japońskie, staw, lilie, po prostu bajka. I gdyby nie to, że przed nami było jeszcze sporo chodzenia, pewnie posiedziałybyśmy tam kilka godzin.






"Uwaga na pszczoły!"











W drodze do kolejnego punktu, zaznaczonego na naszej turystycznej mapie, zatrzymałyśmy się przy pomniku Mimizuka. W dosłownym tłumaczeniu to mogiła uszu. Geneza nazwy jest bardzo ciekawa. W latach 1592-1598 za panowania Toyotomi Hideyoshi Japonia atakowała Koreę. Zazwyczaj japońscy wojownicy przywozili odcięte głowy wrogów, jako dowód swoich wojennych sukcesów. Ale że Korea leży za Morzem Japońskim, ciężko by było przetransportować trofea przez taki szmat wody i lądu. Dlatego odcinano tylko... nosy. W mogile znajduje się ponad 38 000 koreańskich nosów! Początkowo nazwano ją Hanazuka, co oznacza mogiła nosów, ale uznano, że brzmi to zbyt okrutnie. Według Japończyków nazwa "Mogiła uszu" brzmi bardziej eufonicznie. Nawet jeśli w środku znajtują się dziesiątki tysięcy nosów...




MIMIZUKA - Mogiła Uszu

Wizyta w Kioto obfitowała w ciekawostki, więc opowiem Wam jeszcze jedną. Przy świątyni Toyokuni Jinja znajduje się 4,2-metrowy dzwon z wygrawerowanymi dwoma znakami chińskimi: IE oraz YASU. Po śmierci Toyotomi Hideyoshi dygnitarz wojskowy o imieniu IE-YASU postanowił wygryźć całkowicie rodzinę Toyotomi i przejąć władzę. Ale potrzebował do tego jakiegoś pretekstu. Kiedy więc zobaczył, że te dwa znaki chińskie, które jednocześnie są jego imieniem, wygrawerowane są oddzielnie, porównał to do oderwania głowy od reszty ciała. Obraził się niezmiernie i miał swój pretekst do wszczęcia wojny.








Ostatnim naszym przystankiem była świątynia Kiyomizu. Ale zanim tam dotarłyśmy, minęłyśmy imponujący, ogromny cmentarz, Toribeyama. Japonia jest krajem o niewielkiej powierzchni, ale o bardzo dużym zagęstnieniu ludności. Dlatego kremacja jest tu od wieków najpopularniejszym rodzajem pochówku, a groby stawiane są ciasno, jeden przy drugim. Do wielu z nich przyczepiona była kartka z japońskimi napisami. Jest to nic innego, jak wezwanie do zapłaty. Dla rodziny, rzecz jasna, nie dla zmarłego. Jeśli rodzina chce, żeby o grób nadal dbano i sprzątano co jakiś czas, musi uiścić odpowiednią opłatę.








Tak jak do tej pory udało nam się zwinnie omijać tłumy turystów, tak w świątyni Kiyomizu było już to niemożliwe. To jedno z popularniejszych miejsc w Kioto. Nic dziwnego, świątynia wzniesiona wysoko na wzgórzu jest bardzo malownicza. Żywe kolory czerwieni i pomarańczy znakomicie kontrastują z otaczającą je zielenią. Drewniany taras, wspierany na 139 palach, jest idealnym punktem widokowym. Sporo dziewcząt dookoła poubieranych było w tradycyjne stroje japońskie. Towarzyszyły temu drewniane klapki, które na wygodne nie wyglądały. Znalazłyśmy również zakątek z miejscem do modlitw i wznoszenia przeróżnych próśb. Mnie spodobało się miejsce, gdzie na kawałku papieru trzeba było napisać swoją największą troskę, następnie papier wrzucić do stojącego obok wiadra z wodą. Z czasem papier w wodzie się rozpuszczał, a wtedy troska znikała z naszego życia. Były też "kamienie miłości", między którymi trzeba było przejść z zamkniętymi oczami. Jeśli nie zboczyło się z trasy, zapowiadało to odnalezienie wielkiej, prawdziwej miłości. Było też sporo talizmanów na różne okazje. Ceny różniły się od zastosowania, np: na dobre małżeństwo - 1000Y, odnalezienie miłości - 500Y, pogłębienie relacji z partnerem - 1000Y, zacieśnienie więzów miłości - 2000Y. Jak widać w dzisiejszych czasach nie ma nic za darmo.













Wiadro, w którym rozpuszczają się nasze troski






Na koniec całej wycieczki wsiadłyśmy w zły pociąg powrotny. Trasa prawidłowa, ale pociąg był jakiś ekspresowy, więc nasz bilet nie obowiązywał. A że ostatnią gotówkę wydałyśmy na taksówkę do stacji kolejowej, a pan konduktor nie przyjmował płatności kartą, musiałyśmy wysiąść w połowie drogi. Wina nasza, bo źle popatrzyłyśmy, ale skończyło się na tym, że to młody, japoński konduktor kłaniał nam się wpół i przepraszał, że musi nas wyprosić z pociągu. Nie było problemu z powrotem, bo już po 15 minutach przyjechał pociąg, w którym powinnyśmy być od początku. A konduktor do samego końca się wychylał przez okno i z szerokim, japońskim uśmiechem machał nam, aż nie zniknęłyśmy z pola jego widzenia.


Zapraszam do obejrzenia wszystkich zdjęć z albumu z Kioto:
Kyoto, Japonia 08-09.08.2014

6 komentarzy:

  1. Zabrakło jednego - jeszcze trochę i staniesz się mistrzynią scenariuszy serialowych ;)
    Jak w końcu dojechałyście??

    OdpowiedzUsuń
  2. Czarno-białe zdjęcie mostku w Ogrodach Shosei jest naprawdę świetne!! Niby zwykły, drewniany, lekko podniszczony mostek ale w tym przypadku właśnie takie zdjęcie "bije" jakąś magią. Brakuje tylko mgły... A reszta zdjęć rewelacyjnie kolorowa!
    No właśnie - jak w końcu dojechałyście??
    Pozdrowienia i powodzenia na szkoleniach!

    OdpowiedzUsuń
  3. niesamowite miejsce:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Notatka już uzupełniona, powrót opisany do końca :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zdjęcia przepiękne, miejsce niesamowite, powodzenia na szkoleniach :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jako wierna czytelniczka ten post przeczytałam ponad 2 lata temu. Japonia była w sferze marzeń. W tym poście szczególnie zainteresował mnie fragment dotyczący Mimizuki. Tydzień temu wróciłam z Japonii, zafascynowana krajem, mieszkańcami i mieszanką tradycji i nowoczesności. Dzięki Twojemu wpisowi wybrałam się zobaczyć kopiec. W połączeniu z historią, którą w sobie kryje było to jedno z najciekawszych miejsc. Zresztą Kioto w ogóle jest magiczne. Dziękuję Martyna za wpis i inspirację:)

    OdpowiedzUsuń