Trochę się rozciągnęła w czasie opowieść z Zanzibaru, ale to dlatego, że do opowiadania jest sporo. Wyjazd w cudowne, egzotyczne miejsce, a jeszcze w dodatku z bliskimi sercu ludźmi zawsze dostarcza wielu przeżyć i emocji.
Na przedostatni dzień pobytu zaplanowałyśmy wizytę w mieście. Spieczone ramiona i kolana dawały o sobie znać, chociaż już poszła prawie cała tubka chłodzącego balsamu po opalaniu. Przed śniadaniem, ku mojemu zdziwieniu, Mama zagadała Sahari, panią u nas sprzątającą, z pytaniem, czy nie mają czegoś na spieczoną skórę. Sahari odrzekła, że najlepszy jest aloes i ma go nawet u siebie. Spodziewałam się, że przyniesie krem albo maść aloesową. Gotowa byłam nawet to od niej odkupić, jeśli by miało przynieść ulgę. Ale Sahari przyniosła świeże liście aloesu. Grube na pół centymetra, kiedy zostały przełamane, ukazał się soczysty i żelowaty miąższ. I tym zaleciła posmarować skórę. Smarowałyśmy plecy, ramiona, dekolty, twarze, a ulga była niesamowita. Wszystkie kremy (nawet te z wyciągiem z aloesu) się chowają. Nie ma to jak natura.
Smarowanie aloesem |
Nasz zbawienny aloes |
Miasto było odległe o godzinę drogi, więc tym razem Ewy kolej na przygodę za kółkiem. Radziła sobie świetnie. Jednego małego ronda pod prąd nie liczę, bo było puste i nikt nie widział. I dopiero po zjechaniu wszystkie się zorientowałyśmy, że właściwie to było rondo.Jechałyśmy spokojnie dalej, ale długo nie trzeba było czekać, aż zostałyśmy zatrzymane przez policję na rutynową kontrolę. "Jambo! Habari?"(tłum. Cześć! Jak się macie), standardowe rozpoczęcie rozmowy. Już chciałam przygotować wszystkie papiery, pozwolenia i Ewy prawo jazdy, ale uśmiechnięty policjant w beżowym mundurze powiedział, że nie trzeba, bo on tylko chciał sprawdzić, czy u nas wszystko w porządku. Zapytał skąd jesteśmy, dokąd jedziemy i życzył miłego dnia. Zaskoczone pojechałyśmy dalej. A gdzie to wymuszanie łapówek, o których tak krzyczą przewodniki? No i wykrakałyśmy sobie, bo za chwilę zatrzymał nas kolejny patrol, tym razem w białych mundurach. Ta sama gadka, skąd, dokąd i po co. Pech chciał, że zapinka od pasa bezpieczeństwa po stronie pasażera nie działała, więc trzymałam go dyskretnie ręką, byleby przejść kontrolę. Ale że policjant wsadził głowę przez otwartą szybę do środka i zaczął się rozglądać, to mnie przyłapał. Próbowałam tłumaczyć, że jest zepsute, że samochód wynajęty, itd., ale się nie udało. Jak już policjant dostał konkretny powód do wyciągnięcia kasy, to nie odpuścił. Próbował straszyć, że za brak pasów staje się to przed sądem. Powiedziałam więc, że akurat jutro nie mogę, bo wracam do kraju. Żeby nie tracić czasu powiedziałam, że zapłacę mandat. Policjant zadowolony powiedział, żeby przygotować "to" i dokumenty, to on weźmie wszystko razem. Dostał 10 tys. szylingów (około 5 $), co przy jego miesięcznych zarobkach 75 $ powinno go ucieszyć. Żeby się nie czepiał, przesiadam się do tyłu, gdzie pasy bezpieczeństwa działały. Ale policjant zdawał się nie przykładać do tego już większej uwagi. Za najbliższym zakrętem przesiadłam się z powrotem, po czym myśliwskim scyzorykiem Ewy zaczęłam grzebać przy pasie. Po chwili wciśnięta część wyskoczyła do góry, więc można już było legalnie i bez obaw jechać dalej. Pewnie i dałoby się wywinąć z tego mandatu, ale że dałam mu konkretny powód, to niech już będzie.
Dotarłyśmy do miasta Zanzibar, zwanego też Miastem Kamiennym (ang. Stone Town). Im bliżej centrum, tym ciaśniej na drodze. A już przy samym targu Darajani, gdzie chciałyśmy zaparkować, wydawało się, że będzie to niemożliwe. Na szczęście udało się. Zostawiłyśmy samochód, zarzuciłyśmy chusty na głowę, żeby chroniły od słońca i ruszyłyśmy w tłum. A ten był przeogromny. I wcale nie było widać wielu turystów. Od czasu do czasu przemknął nam przed oczami jakiś jaśniejszy odcień skóry, ale większość przechodniów, to byli lokalni. Wszyscy przekrzykiwali się przez siebie, oferując różne produkty, od owoców i przypraw po pasty do zębów, mydła i inne domowe produkty. Na stołach obok stosów z owocami mango były stosy z bochenkami chleba, makaronami, czy wieże ułożone z wytłaczanek pełnych jajek. Były też rzeczy, które ciężko było określić, czy są do jedzenia, czy może czegoś innego. Zanim zaczęłyśmy przeczesywać targowisko, chciałyśmy znaleźć punkt wymiany walut. Miałyśmy jeszcze lokalne szylingi ze sobą, ale wiadomo, że pamiątek nigdy za wiele. Chciałyśmy więc znaleźć punkt wymiany walut i zapytałyśmy o niego jednego z "nawoływaczy". Tak oto znalazłyśmy swojego papasi.
Papasi i beach boys to dwa dobrze znane określenia na Zanzibarze. Jedni i drudzy zajmują się właściwie tym samym - zarabianiem pieniędzy na turystach. Beach boys to na przykład Karim i jego ekipa, która załatwiła nam wycieczkę Blue Safari poprzedniego dnia. To nie żadni oszuści, czy naciągacze, ale tubylcy starający się zarobić pieniądze. Nie pracują dla żadnych agencji, czy biur turystycznych, omijając przy tym kwestię płacenia podatków, dlatego też ich ceny są atrakcyjniejsze. Oczywiście i wśród nich mogą znaleźć się krętacze, dlatego oczy trzeba mieć zawsze szeroko otwarte, a za wszystko płacić po zakończeniu wycieczki. Papasi natomiast w języku Suahili znaczy "kleszcz". Ten mały czarny robak, który jak wlezie w skórę, to ciężko się go pozbyć. W taki sam sposób papasi przyczepiają się do turystów. Prowadzą ich od jednego punktu do drugiego, opowiadając po drodze o mieście i wyspie. Szybko wpasowują się w rolę przewodnika po mieście, bez względu na to, czy się ich o to prosiło, czy nie.
Nasz papasi niestety pozostanie bezimienny, bo nie mogę sobie jego imienia przypomnieć. Zaprowadził nas do punktu wymiany walut, próbując jednocześnie sprzedać płyty CD z hitami afrykańskimi. W okienku nikogo nie było, przerwa na kawę, czy coś w tym rodzaju. Pewnie czekanie zniechęciło papasi, który wrócił sam do targowego tłumu. A my cierpliwie poczekałyśmy jeszcze chwilkę, wymieniłyśmy dolary i dalej na ulice Kamiennego Miasta. Ale gdzieś przy stoisku z koszykami plecionymi ten sam papasi wypatrzył nas znowu i popędził z pomocą w kupowaniu pamiątek. A jak jeszcze wspomniałyśmy, że szukamy miejsca, gdzie henną malują, to już nie było bata, żeby się go pozbyć. Powiedział, że zaprowadzi nas w miejsce z dala od targu, bo tu liczą drożej za wszystko. Po drodze zrobiliśmy kilka przystanków, a to przy chustach, a to przy koszulkach, zostawiając trochę szylingów w obiegu. Później podziwiałyśmy stare, kamienne budynku, od czasu do czasu dowiadując się jakiejś ciekawostki. Jedyną jaką zapamiętałam jest to, że prostokątne drzwi w budynkach, to architektura arabska, a te półokrągłe - indyjska. Hmm.. a może na odwrót..?
Doszliśmy do Starego Fortu, znanego też jako Fort Arabski, który został wzniesiony w latach 1698-1701 przez ród Busaidi, który przejął wtedy kontrolę nad wyspą, kończąc panowanie Portugalczyków. Na początku był to fort obronny, w XIX w. urządzono tu więzienie. Później służył jako magazyn niewielkiej linii kolejowej, a w 1949 r. na dziedzińcu był nawet klub tenisowy dla kobiet. Po rewolucji w 1964 r. budynek świecił pustkami, aż do 1994 r., kiedy zaczął pełnić funkcję teatru i centrum wydarzeń kulturalnych. Odbywają się tu koncerty, jest też kilka sklepików, informacja turystyczna, restauracja i panie malujące henną. Ewa pierwsza usiadła do malowania, ja zrezygnowałam ze względu na to, że wszelkie tatuaże i tauażo-podobne malowidła na ciele nie są dozwolone w moim zawodzie. Ale ku mojemu zdziwieniu, nawet Mama dała się namówić na małego kwiatka na kostce. Po malowaniu pożegnałyśmy się z naszym papasi, który zasłużenie zarobił parę dolarów i dalej poszłyśmy same.
Doszłyśmy do wybrzeża, gdzie usiadłyśmy na chwilkę w restauracji z bardzo przyjemnym widokiem na morze. O, przepraszam, ocean. Mała dawka witaminowa w postaci soków ze świeżych owoców i dalej w drogę. Zanim opuściłyśmy miasto, chciałyśmy jeszcze znaleźć dom pewnego znanego muzyka - Farrokh Bulsara. Nie? Nie znacie? A ja dam głowę, że znacie. A o Freddiem Mercury ktoś słyszał? O właśnie, to ten sam. Urodził się właśnie na Zanzibarze, o czym wiele osób nie ma pojęcia. Niestety kilka domów rości sobie prawo, co do miejsca jego urodzenia, więc tak do końca nie wiadomo, gdzie to dokładnie jest. Domu nie znalazłyśmy, ale w mieście Zanzibarze byłyśmy, więc się liczy. Teraz czas wracać krętymi uliczkami do samochodu, bo przed nami jeszcze jedna atrakcja.
Wracając do naszej miejscowości Bwejuu zatrzymał nas ten sam patrol policji, który mnie skroił za pasy. Ale od razu pokazałam policjantowi, że pasy naprawione, ten rozpoznał nas po twarzach (albo po tych pasach) i z uśmiechem na buzi kazał jechać dalej. Przejechałyśmy Bwejuu, potem Dongwe i dojechałyśmy do Pingwe (nie zmyślam, nazwy miejscowości autentyczne). A tu restauracja na wodzie - prawie na wodzie, bo jeszcze trwał odpływ. Nazwa The Rock, czyli po angielsku "skała" idealnie pasuje do tego miejsca, kiedy patrzy się na nie z daleka. Wygląda jak chatka Baby Jagi z dziecięcych opowieści. A jedzenie dają bardzo dobre i to w ekspresowym tempie, w porównaniu do średniego czasu oczekiwania na posiłki na Zanzibarze. Do tego doborowe towarzystwo i mamy kolejne idealne zakończenie dnia.
Oj jaka szkoda była, że następnego dnia już miałyśmy wyjeżdżać. Lot późnym popołudniem, a wymeldowanie do godz. 10 rano. No to uprosiłyśmy naszego Portugalczyka-właściciela i po śniadaniu, kiedy torby już były spakowane, my jeszcze relaksowałyśmy się w basenie. To się nazywa wykorzystać wolny czas na maksa. Później tylko przebrać się w suche ciuchy, do samochodu i jedziemy. A że w nocy przeszła nad nami dość spora burza, to rano na drogach dojazdowych były spore kałuże. A raczej powinnam powiedzieć mini jeziora. Nie wiadomo teraz jakie to głębokie, a ominąć nie ma jak. No to dajemy przez środek! Obyło się bez problemów, tylko przy jednej kałuży wlało się trochę wody do środka i podmyło Ewie nogi.
Zamek do naszego pokoju :) |
Zadowolone i z głowami pełnymi wrażeń zapakowałyśmy się do samolotu. Do Doha razem, później dziewczyny przesiadły się na samolot do Warszawy, a ja do swojego katarskiego mieszkania. Na takie wakacje trzeba jeździć zdecydowanie częściej.
Wakacje na Zanzibarze cz.4 |
Jak zwykle fajny post o ciekawym miejscu na naszej ziemi
OdpowiedzUsuńno i o udanych wakacjach. Teraz tylko czekam na post o Los Angeles i Miami :)
Świetna relacja I zdjęcia :) Bardzo lubię Cię czytać pozdrawiam z słonecznej Wawy
OdpowiedzUsuń