obraz

obraz

sobota, 23 stycznia 2016

Trwaj chwilo, jesteś piękna...

Czy to tak zwane Prawo Murphyego sprawiło, że przeziębienie przypałętało się do mnie tuż przed lotem na Phuket? A może to ta szczepionka na żółtą febrę teraz daje o sobie znać? W końcu jak pielęgniarka wymieniała wszystkie jej efekty uboczne, to prawie uciekłam z gabinetu. Na szczęście na koniec wspomniała, że najprawdopodobniej dopadną nas tylko objawy grypowe. No i właśnie mnie dopadły. Dwa dni przed lotem długo wyczekiwanym. Bo w końcu coś nowego, w końcu miejsce, w którym jeszcze nie byłam.

Początek roku zaczął się pracowicie. Tuż po powrocie z Polski  miałam trzy loty pod rząd, a między nimi ledwie 12 godzin, żeby się w Doha wyspać i przygotować na kolejny. Więc jak mnie jednego dnia dopadł atak kichania, to myślałam, że winny jest kurz, który się w pokoju nazbierał. Mieszkając w mieście otoczonym przez piaszczystą pustynię, nie trudno i kurz i pył w mieszkaniu. Wysprzątałam więc wszystko, wyprałam pościel i koc i trochę mi ulżyło. Ale szybko okazało się, że to nie alergiczne kichanie. No to niech już będzie, że to ta szczepionka. Na coś trzeba zrzucić.

Na czas lotu udało mi się jakoś nos zatamować. Na pokładzie panował nastrój wakacyjny, bo któż wybiera się na Phuket służbowo. Nawet 2,5-letnia Hania podróżująca z rodzicami radośnie oznajmiała, że jedzie na wakacje "płiwać", po czym odśpiewała piosenkę o przedszkolaku, nie zważając na pozostałych, śpiących już pasażerów. Wśród załogi pięć Koreanek, cztery Tajki, dwie Rumunki, dwie Kenijki, Polska, Litwa, Filipiny i Jordania. Taki przekrój. Koreanki wybrały się na masaż, Tajki na lokalne zakupy, bo w końcu są u siebie. Reszta zamierzała rozłożyć się na plaży i korzystać ze słońca. I ja miałam taki zamiar, chociaż wiem, że dookoła jest tyle cudownych miejsc do zobaczenia. Ale nocny lot w połączeniu z przeziębieniem sprawiły, że opcja minimum snu i maksimum aktywnego zwiedzania tym razem nie przeszły.

Dotarliśmy do naszego resortu tuż po wschodzie słońca. Pierwsze wrażenie - recepcja jest na zewnątrz! Tutejszy klimat sprawia, że nie trzeba obwarowywać się ścianami ze wszystkich stron. Wystarczy na przykład tylko z dwóch. Żadnych drzwi obrotowych. Ba! W ogóle żadnych drzwi! Wrażenie, że jest się pod gołym niebem. Mundurek poszedł do szafy, a krótkie spodenki i klapki na nogi. Przeszłam się do bankomatu, żeby sprawdzić, czy mi polska karta zadziała, bo katarskiej sobie nie odblokowałam. Zadziałała. Można wydawać. Ale najpierw sen. Jednak w drodze do pokoju postanowiłam zajrzeć, jak wygląda basen i plaża. Dochodziła 7 rano. Przy basenie kręciło się kilku pracowników sprzątających teren, zanim dzień rozpocznie się na dobre. Pogoda była idealna, poranne 24 stopnie, bez upału i duchoty. I ten uśmiech rysujący się na twarzy w miarę zbliżania się do morza (Andamańskiego, gdyby ktoś się zastanawiał). Dzięki wschodzącemu za moimi plecami słońcu, woda miała różne odcienie. Ciemno-granatowy gdzieś tam daleko, daleko i srebrzysty bliżej brzegu. Dookoła panował niesamowity spokój i cisza. Do tego słodki zapach tutejszych kwiatów i poranne śpiewy ptaków - po prostu idealny, urlopowy poranek. Wróciłam do pokoju po aparat fotograficzny, ale jak tylko zobaczyłam w lustrze swoje odbicie, stało się oczywistym, że potrzebuję odpoczynku i kolejnej dawki aspiryny.







Po odpoczynku przyszedł czas na plażowanie. Ale tym razem wytrzymałam na słońcu tylko godzinę, co w moim przypadku jest dziwne, bo zazwyczaj mogę plackiem przeleżeć cały dzień. Cały resort był pełen turystów z Rosji, tudzież innych krajów rosyjskojęzycznych. Mało tego, wszelkiego rodzaju znaki, instrukcje, nawet bilbordy były w języku tajskim, angielskim i właśnie rosyjskim. Od godziny 15 upał zaczął łagodnieć i coraz więcej ludzi pojawiało się na plaży. Ja w tym czasie przeniosłam się do cienia, gdzie spokojnie mogłam nacieszyć się lekkim obiadem i nie do końca fortunnie wybranym drinkiem z palemką (jednak połączenie rumu, ananasów i bananów do najlepszych nie należy). Po obiedzie cóż lepszego, jak nie spacer. A spacer brzegiem plaży to już w ogóle. Butelka wody w rękę, w drugą aparat i ruszam. Stopy zapadały się w ciepłym piasku z każdym krokiem. Woda od czasu do czasu łaskotała po nogach, dając przyjemne ochłodzenie. Lotnisko musiało być niedaleko, bo od czasu do czasu widać było startujące i podchodzące do lądowania samoloty. Do tego na bardzo niskiej wysokości, więc pas startowy musiał kończyć się niedaleko od plaży. To brzmi jak dobry cel podróży. Dochodziła godzina 16:30, a około 17:30 miała lądować kolejna maszyna z Kataru. Plan więc był taki, żeby dotrzeć na miejsce na czas, zrobić ciekawe zdjęcie lądującego Katarczyka i wrócić do resortu przed zachodem słońca.







Szłam plażą powoli, nigdzie mi się nie spieszyło. Cel był w zasięgu wzroku i wydawał się tak blisko. Obserwowałam śmigające bokiem małe kraby, które zawsze skutecznie uciekały sprzed obiektywu aparatu, zanim ten zdążył dobrze złapać ostrość. Szłam, szłam i szłam, a lotnisko nie zdawało się przybliżać ani trochę. Chyba to jednak będzie dłuższy spacer, niż przypuszczałam. Kiedy nadeszła pora lądowania samolotu z Kataru, ja cały czas szłam, teraz już szybszym krokiem i z przygotowanym aparatem. Niestety, lądowanie musiało być od strony lądu, a nie wody, więc nie byłam w stanie go zobaczyć. Kiedy w końcu udało mi się dojść na miejsce, widziałam już tylko ogon zaparkowanego samolotu z charakterystycznym wymalowanym Oryxem (to ta koza w naszym logo).


Cóż, plan się nie powiódł, należało więc go szybko zmodyfikować. Mało tego, spacer zajął mi tyle, że słońce zaczęło się coraz bardziej zniżać. Usiadłam więc sobie na piasku i czekałam, aż pomarańczowo-czerwony kolor zabarwi resztę oceanu. Warto było czekać. Im niżej słońce schodziło, tym piękniejszy pejzaż malował się przed oczami. To niesamowite, jak takie chwile potrafią człowieka wyciszyć i jednocześnie pozytywnie naładować. I co dziwne, nie skłoniło mnie to wcale do jakichś rozmyślań nad życiem. Wszystkie myśli wyłączyły się całkowicie, pozostało tylko podziwianie tego, co widzę. To był jeden z tych momentów, kiedy chce się powiedzieć "Trwaj chwilo, jesteś piękna..."












Po całkowitym zanurzeniu się słońca za horyzontem szybko zrobiło się ciemno. I żeby nie wiem jak nocny powrót plażą do hotelu wydawał się kuszący, zdecydowałam się podejść do najbliższego resortu i stamtąd wrócić do siebie taksówką. Czasami trzeba iść za głosem rozsądku i wybrać to, co bezpieczniejsze. Wróciłam do hotelu z małym odciskiem na palcu od mojego plażowego spaceru i z żalem, że nie mam jeszcze jednego dnia do spędzenia w tym pięknym miejscu..


Phuket, Tajlandia 08-09.01.2016

niedziela, 10 stycznia 2016

Uprzedzenia

Nowy Rok, nowa ja, nowe wyzwania? Czy raczej bez zmian, poza datą w kalendarzu? Jakkolwiek by nie było, życzę Wam, żeby wszystkie plany i założenia się spełniły, a postanowienia noworoczne wytrwały dłużej, niż jeden tydzień.

Uprzedzenia - każdy z nas je ma, mniejsze, czy większe. I jeśli ktoś mi powie, że nie, to przykro mi bardzo, ale nie uwierzę. Z góry zakładamy, że czegoś/kogoś nie lubimy, nie mając tak naprawdę konkretnego do tego powodu. Często jesteśmy w tym kierowani na przykład przez opinię publiczną. Sami nie znamy tematu, więc wierzymy w to, co inni mówią. Bo skoro kilka osób powtarza to samo, to musi to być prawda. Albo jakieś wydarzenie z przeszłości - nieprzyjemny zapach z dzieciństwa, ot taki gotujący się kalafior - i do końca życia twierdzimy, że nie lubimy kalafiora, nawet go nie próbując.

Ale o co właściwie mi chodzi?
Zadowolona wybrałam się pod koniec grudnia do Polski. Cztery dni wolne pozwolą mi na dwudniowy, poświąteczny pobyt w domu. Szybka przebieżka przez lotnisko, bo jak leci się do domu, to chce się być na pokładzie jak najszybciej. Do samolotu podwoził nas autobus. Chociaż dystans do pokonania był niewielki, pojazd zatrzymał się w połowie drogi, ustępując dwóm samolotom kierującym się na pas startowy. Postój trwał prawie 10 minut, bo wypchnięcie dwóch maszyn trochę trwało. Byłam za to świadkiem takiej sytuacji: małżeństwo w wieku 50+, a właściwie to już bliżej 60, najwyraźniej wracali z wakacji. Mąż oswajał się z myślą, że już wracają, ale z zadowoleniem cieszył się z ostatnich chwil poza domem, słusznie zauważając, że "słoneczko miło grzeje, nawet przez szybę autobusu". Żona natomiast niespokojnie rozglądała się po lotnisku. Mąż zajął się rozpoznawaniem samolotów innych linii lotniczych, zaparkowanych dookoła.
"A-ir Arabia. To pewnie z Arabii Saudyjskiej" - czytał nazwy zupełnie spolszczone przez siebie. - "A ten jaki śmieszny..." - wskazał na Gulf Air, którego samoloty przód mają pomalowany na ciemno-złoty kolor, a reszta jest biała - "... do połowy brązowy, jakby go ktoś przeciął". Żona spuściła głowę i cicho, łamiącym się głosem powiedziała coś do męża. Ten czule ją objął, pogładził dłonią po szyi i zapewnił "Nie martw się. Nic nam nie grozi". To chyba jednak małżonki nie uspokoiło, bo cały czas coś szeptała, pociągając nosem. W pewnym momencie małżonek nie wytrzymał i zmienił się w ułamku sekundy. Przestał obejmować żonę, przykleił się z powrotem do szyby i powiedział "No teraz to już przesadziłaś! Sama siebie nakręcasz!". Tylko się mogłam domyślać o co chodziło, ale kolejne zdanie potwierdziło moje przypuszczenia. "No przecież sami sobie bomby nie podłożą!". No tak. Boimy się tego, co nieznane. Nawet pomimo tego, że to "nieznane" może zabrać nas prawie w każde miejsce na ziemi, czasami za bardzo promocyjną cenę, bo przecież konkuruje z innym "nieznanym", walcząc cenami o pasażera. Ale w telewizji mówią, że wszystko co z "nieznanym" i wokół "nieznanego" to złe i niebezpieczne, więc telewizji trzeba słuchać.

Mam nadzieję, że wszyscy wyłapią mój sarkazm..

A tam w górze przecież tak pięknie...