obraz

obraz

niedziela, 4 marca 2012

Trzy dni w Singapurze

Uwaga, bo będę znów denerwować zdjęciami z ciepłego kraju! Sama nie wiedziałam, że w Singapurze jest tak ciepło, a do tego wilgotno. Wyprostowane włosy szybko zaczęły mi się wykręcać w różne strony, więc drugiego dnia dałam już sobie spokój z prostownicą i pozwoliłam naturze na zakręcenie mojej głowy zupełnie.

Dzień pierwszy
Lot, pomimo tego, że długi, przeleciał szybko. Do tego miałam grupę 9 Polaków na pokładzie. Jeden z nich czytał "Dallas '63" Stephena Kinga, więc musiał być w porządku ;) Lecieli docelowo do Nowej Gwinei, do dżungli na 3 tygodnie. I to wszyscy w wieku 40+, więc informacja do wszystkich, którzy myślą, że utknęli w Polsce: zbierać ekipę, pieniądze i do dżungli! :)

Wylądowaliśmy popołudniu, chociaż dziwne to popołudnie było, bo w Doha był poranek. Mój organizm już zgłupiał i nie wie, kiedy powinien być zmęczony, kiedy śpiący, a kiedy tryskać energią. Jedynym wyjściem jest pozostać na nogach tak długo, aż sam padnie. Wzięłam więc szybki prysznic i ruszyłam na miasto. Sama, bo nie chciałam tracić czasu czekając, aż pozostała załoga się wyśpi. Miałam godzinę do autobusu podwożącego mnie do miasta, więc rozejrzałam się najpierw po okolicy. To niesamowite ile tam roślinności. I to nie mam na myśli zielonych trawników, ale tropikalnych (przynajmniej dla mnie) kwiatów i mini dżungli w środku miasta. To wszystko jest wynikiem działań rozpoczętych jeszcze w latach 60-tych, które miały na celu przekształcenie Singapuru w miasto-ogród. Nie powiem, wyszło im całkiem nieźle. Najbardziej zachwyciło mnie drzewo z kwiatami przypominającymi kaczeńce, rosnące przy rowie na granicy łąki i lasu w Dobromierzu...




Pojechałam autobusem do miasta. Najpierw wysiadłam w dzielnicy zakupowej. Raczej nie należę do osób, które w każdym mieście na świecie w pierwszej kolejności rzucają się na centra handlowe w poszukiwaniu okazji, ale tak wszyscy polecali tą dzielnicę, do tego wcisnęli mi na ulicy kupon zniżkowy do Desiguala, no to co miałam zrobić?! :P Na dodatek w tym samym momencie dostałam SMSa z banku, że wypłata wpłynęła na moje konto. Cóż, raz - nie zawsze. Poza tym musiałam poczekać, aż się ściemni, żeby złapać kilka ciekawych ujęć miasta nocą. Tak przynajmniej sobie tłumaczę pieniądze wydane tego wieczoru ;) Pojechałam do Marine Bay Sand Singapore.


To kompleks trzech wieżowców połączonych ogromną platformą na dachu. Projekt był zainspirowany talią kart. Hmm, ja jakoś nie widzę związku, ale być może to tylko moje oko tego nie dostrzega. Architektura była konsultowana z mistrzami feng shui. W wieżowcach znajduje się hotel, restauracje, kino, ogromne kasyno, a na dachu - basen długi na 150 metrów, którego jedna ściana jest jednocześnie krawędzią budynku. Budowa kosztowała 5,5 miliarda (!) dolarów. Niestety, jako zwykły, zwiedzający śmiertelnik, nie zatrzymujący się w tym hotelu, gdzie jeden nocleg kosztuje 360$, miałam dostęp tylko na taras widokowy. Winda wjechała na 56 piętro w zabójczym tempie.


Wychodzę na taras... wow... nie mam słów... Czy będę nudna, jak po raz kolejny powiem, że uwielbiam swoją pracę? Piękna panorama miasta nocą. U stóp wieżowca znajduje się Muzeum Sztuki i Nauki w kształcie kwiatu lotosu, dwa pływające pawilony: Louis Vuitton i Pangaea Club, teatry i kluby nocne. Napstrykałam sporo zdjęć, które nie oddają tego, co widziałam, ale są chociaż małą tego namiastką. Może kiedyś Bozia da, to sobie przyjadę tu na wakacje i wykąpię się w basenie na wysokości 200 metrów.







Z góry wypatrzyłam sobie most Helix Bridge (jak później wyczytałam - zdobywca nagrody na najlepszą konstrukcję w ramach World Architecture Festival 2010), którym postanowiłam się przespacerować. Widziałam gdzie jest, nie wiedziałam tylko, jak do niego dojść. Szłam więc na tak zwanego czuja, próbowałam i dołem, i górą. Trafiłam na dach centrum handlowego z markami "ą,ę" i kasynem na parterze. Efektem spaceru jest kilka ciekawych zdjęć.





W końcu trafiłam na singapurską kładkę. Kształtem przypomina spiralę, albo łańcuch DNA wyposażony w LED-ową iluminację.




Czas tak szybko mijał, że tylko po własnym zmęczeniu zdałam sobie sprawę, że spaceruję już prawie 4 godziny, co w połączeniu z lotem i zbyt krótkim snem przed, dało znów sporą liczbę godzin. Czas więc na spanie.

Dzień drugi
Dzień drugi to podróż na Bali. Na pokładzie prawie sami wczasowicze, w tym grupa Czechów, którzy najwyraźniej po ostro zakrapianym locie do Singapuru mieli bardzo dobre nastroje. Efektem rozmów po Polsku i kolejnych kilku piwek były pozytywne komentarze na temat lotu i mojej pracy. Trzeba wiedzieć, kiedy i komu podsuwać formularz z opinią do wypełnienia ;)

Żałuję, że nie mamy noclegu na Bali, bo uwielbiał plaże, słońce i nic-nie-robienie. Sporo osób z mojego fachu przyjeżdża tu na wakacje, bo ponoć tanio, więc zastanowię się przed kolejnym urlopem. A tymczasem spędziliśmy 3 godziny na lotnisku. Zazwyczaj kiedy mamy jedną godzinę, nie wychodzimy nawet z samolotu, bo trzeba go przygotować na kolejny lot. Ale tym razem przeszliśmy do specjalnie dla nas przygotowanego Prada Lounge. Można też było zrobić zakupy w sklepach bezcłowych. Oczywiście kupiłam magnesik na lodówkę. No co, byłam na Bali? Byłam! Więc magnes się należy! Wróciliśmy po północy, więc prysznic, nowy makijaż i idziemy na zwiedzanie singapurskich klubów nocnych. Same kluby całkiem ciekawe, ale zdecydowanie za duży ścisk. Coś jak w autobusie nocnym w Krakowie o 4 rano. No i średnia wieku zdecydowanie za niska. Wychodzimy!

Dzień trzeci
Santosa - wyspa relaksu i rozrywki. Plaże, ogrody botaniczne, oceanarium i Universal Studios. Razem z koleżanką z Indii postanowiłyśmy skupić się na tym ostatnim i na ten jeden dzień stać się znów dzieckiem biegającym od jednej atrakcji do drugiej. 

Universal Studios to kompleks, jak niektórzy mówią, przypominający Disnayland. Podzielony jest na kilka stref, każda związana z jakąś produkcją Universal Studios. Cena za bilet jest nie mała, ale biorąc pod uwagę to, że płaci się tylko raz, a potem korzysta z wszystkiego ile dusza zapragnie - warto było. Zaczęłyśmy od Madagaskaru. 




Stamtąd niedaleko było do bagiennej posiadłości Shreka. 



A tuż za nim - miasteczko Far Far Away (niestety, nie pamiętam odpowiednika z polskiej wersji językowej). Tam obejrzałyśmy krótki filmik o przygodach zielonego ogra w 4D. Zabawna sprawa, zwłaszcza kiedy przeziębiony Osioł kichał, a oglądających opryskiwano wodą. Tylko było słychać zbiorowe "fuuuuuuuuuuuujjj!". A kiedy na ekranie z ciemnego lasu wybiegło stado włochatych pająków, a po naszych stopach miźnęło coś futrzastego, to daję słowo, wszystkie nogi automatycznie powędrowały do góry!

Kolejnym przystankiem był Zaginiony Świat, podzielony na dwie części: Park Jurajski i Wodny Świat. Jedną z tutejszych atrakcji - spływ na wielkim, żółtym pontonie - niestety ominęłyśmy. Kolejka była zbyt długa (przy każdej atrakcji stał licznik z wyświetlanym czasem oczekiwania), 45 minut stania. 




Za to pokaz Waterworld był niesamowity! Pierwsze dwa sektory miały wyraźnie zaznaczone na ławeczkach SPLASH ZONE, co miało ostrzegać, że wybierając to miejsce można oberwać wodą. Oczywiście, że tam usiadłyśmy! Miło w taki gorący dzień zostać przypadkowo ochlapanym wodą. Ale okazało się, że to chlapanie w cale nie było przypadkowe. Na rozgrzewkę kilku gości rodem wyjętych z filmu "Wodny Świat" specjalnie ochlapywało publiczność. Po chwili zaczął się sam pokaz. Oglądało się to jak film, z efektami specjalnymi na żywo! Niesamowite! Strzały, wyskoki na skuterach, wybuchy, ludzie spadający z wysokości do wody, wszystko bardzo profesjonalne. Krótki filmik z pokazu:




Po kilku sekundach wiadro z wodą wylądowało na głowie niczego niepodejrzewającego chłopca.. :)



Słońce szybko nas wysuszyło, ale dla chętnych były dostępne maszyny suszące, z zaznaczeniem, że w przypadku ataku dinozaurów maszyny te nie dają schronienia.



Z Zaginionego Świata udałyśmy się do Starożytnego Egiptu, później do Sci-Fi City. Zaliczyłyśmy trzy ekstremalne kolejki, w tym jedna w świecie Transformers 3D - rewelacja. Nie mam nawet jak tego opisać, to trzeba zobaczyć na własne oczy!




Żeby nie było nam żal opuszczać tego miejsca, pogoda postanowiła nam pomóc. Zerwała się ulewa, przy czym cały czas było bardzo ciepło. Porobiłyśmy więc klika zdjęć w dzielnicy New York i Hollywood i wróciłyśmy do hotelu.




Kolejny wyjazd wpisany na listę tych NAJ. Singapur na pewno znajdzie się na mojej liście obstawianych lotów na kwiecień!

I na koniec cały album ze zdjęciami z Singapuru:
Singapur, 28.02 - 02.03.2012

3 komentarze:

  1. Far Far Away to przecież Zasiedmiogórogród ;D jak mogłaś zapomnieć haha :)

    Singapur - bajkowy. Nie przypuszczałabym, że tak właśnie będzie wyglądał..

    OdpowiedzUsuń
  2. nie wiem co było takiego w tym pokazie wodnego świata, ja nie dokończyłem tego 2 minutowego filmiku?
    ciekawsze są inne relacje

    OdpowiedzUsuń