No i Warszawa zaliczona! Ale od początku.
Do lotu zaczęłam się przygotowywać wcześniej, niż zazwyczaj. Ot tak na wszelki wypadek. Oczywiście mając do wyboru mundurkową spódnicę albo spodnie, wybrałam spódnicę, co by było bardziej reprezentacyjnie. Do bagażu podręcznego poszły zapasowe rajstopy i spodnie (też na wszelki wypadek). Do budynku technicznego jechałam na spokojnie, bez stresu. W końcu to lot jak każdy inny, a tysiąc pięćset różnych VIPów, którzy z nami lecą (wliczając samego szefa naszych linii lotniczych) i tak będzie siedzieć w klasie biznesowej, więc w ekonomicznej nie ma się co stresować. Ale jak tylko weszłam na briefing, zostałam przydzielona do wygłoszenia wszystkich angielskich komunikatów, które standardowo są czytane na każdym locie. To wystarczyło, żeby i u mnie przełącznik "STRES" przeskoczył na pozycję "ON".
Tymczasem okazało się (jak zawsze w takich sytuacjach), że nie potrzebnie się człowiek przejmował. Lot był bardzo przyjemny, sporo Polaków na pokładzie, więc i atmosfera miła. Szef odwiedził nas na chwilę na tyłach samolotu, a i sam pan Ambasador Polski w Katarze przyszedł się przywitać. Na lotnisku w Warszawie miały nas przywitać saluty wodne, ale niestety pogoda nie pozwoliła. Władze lotniska uznały, że temperatura jest za niska. Nie szkodzi. I tak mnie duma rozpierała, kiedy mówiłam przez interfon "Ladies and Gentlemen, welcome to Poland, Warsaw Frederic Chopin Airport..."
Hotel nam wybrali w bardzo dogodnym miejscu, dwa przystanki od centrum. Poza tym jakoś tak milej, kiedy dookoła wszyscy rozmawiają po polsku, a w radiu lecą polskie przeboje. Oczywiście pierwsza oficjalna wizyta w Polsce przebiegła rodzinnie. Pogoda dopisała, utęsknione zimno przyszczypało w policzki. Co ja mówię, nie tylko policzki, ale po dłuższym spacerze przeszyło nawet kości.
Niecodziennie się jest z Mamą w Warszawie, więc wypadałoby trochę miasta zobaczyć. W końcu dawno mnie w stolicy nie było ;) Wybrałyśmy się więc na Starówkę. Miałyśmy tam dotrzeć tramwajem, ale kawałek trasy przeszłyśmy na nogach, bo jakiś pan w białym Seicento postanowił się zakręcić i wjechać sobie na tory tramwajowe, blokując przejazd w obie strony. Chciałyśmy zaszaleć i spróbować jedzenia w restauracji Magdy Gessler. Ale akurat cały lokal był zarezerwowany dla towarzystwa snującego się po całym miejscu w garniturach. No trudno, nie tym razem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo trafiłyśmy do pierogarni Zapiecek. Kiedy tylko otworzyłam menu, chciałam zamówić wszystko, tak smacznie i domowo wyglądało. Skończyło się na gulaszu z kaszą gryczaną i ogórkiem kiszonym. Pycha! Zdecydowanie polecam każdemu. Po napełnieniu żołądków ruszyłyśmy dalej w miasto. Obowiązkowe były też zakupy, zwłaszcza w Inglocie, który w Doha (tak, mamy Inglota w Katarze) jest kilka razy droższy.
To by było na tyle z tych dobrych wspomnień. Niestety, nie wszystko szło idealnie i pięknie. Nowe połączenie, nowe państwo, do którego wpisały się i nasze linie lotnicze - wiadomo, że i jedna i druga strona musi się tej współpracy nauczyć. Przynajmniej ja tak sobie tłumaczę wszystkie niedociągnięcia. Na lotnisku przejście przez kontrolę paszportową zajęło nam wieki! We trzy Polki załatwiłyśmy sprawę szybko, bo tylko pokazujemy paszport i tyle. Widzą, że swoja, to przepuszczają. Następną w kolejce koleżankę z Egiptu trzymali chyba z 10 minut. "A dlaczego nie masz w paszporcie wizy europejskiej?". Jak Boga kocham, w żadnym europejskim kraju nikt nigdy nie zapytał o to nikogo z załogi spoza kontynentu. Obowiązują nas trochę inne zasady, niż zwykłego pasażera i nie musimy mieć wizy do każdego kraju, który takie dokumenty wystawia. Nie mówię o Stanach, bo te się rządzą swoimi prawami i tą wizę nawet my musimy mieć. Ale w Europie?! Koleżankę Egipcjankę, zaraz za nią dziewczynę z Indonezji przetrzepali z wszystkich możliwych dokumentów, certyfikatów i zaświadczeń, jakie ze sobą nosimy. Obawiałyśmy się, że Pierwszego Oficera to w ogóle nie wpuszczą, bo to Katarczyk, więc na pewno terrorysta. Kiedy kontrola wszystkich już przepuściła, pozostawiając u siebie zdziwiony wyraz twarzy "No jak to, bez wizy?", a u nas niesmak, przyszła pora na bagaże. Zrobiliśmy niezłe kółeczko, zanim znalazł się ktoś, kto wiedział gdzie zestawili nasze walizki. Tyle co do lotniska. W hotelu też im spieszno nie było. Zwykle na recepcji jest lista, obok przygotowane klucze do pokoju. Każdy kolejno podchodzi, podpisuje i zmyka do swojego pokoju na odpoczynek. Tutaj każdego traktowali jak osobnego gościa hotelowego, poświęcając każdemu 5 minut, co przy 9-osobowej załodze swoje dało. Możecie pomyśleć, że przesadzam, że nie wiadomo czego od wszystkich wymagam. Ale po męczącym locie, po długiej przeprawie na lotnisku, czekanie pół godziny na klucz do pokoju może być tą kroplą przepełniającą czarę.
Koniec narzekania.
W dzień wyjazdu sypnęło ostro śniegiem. Lotnisko było białe, a samolot przed startem musiał udać się na odlodzanie (hmm, istnieje takie słówko po polsku?). W każdym razie chodzi o usuwanie lodu ze skrzydeł i innych części samolotu. Sam lot natomiast był o tyle trudniejszy, że z mniejszymi zasobami na pokładzie. Katering katarski zaopatruje samolot na trasę Doha - Warszawa - Doha. Airbus 320 ma kuchnię nie za wielką, a więc i miejsca nie za wiele. Automatycznie więc wszystkiego było mniej: mniej soków, mniej słonych przekąsek i mniej (o zgrozo!) alkoholu. Do tego część zasobów została zużyta na trasie Doha - Warszawa. Zaczynamy więc serwis, wyjeżdżając z barowym wózkiem do kabiny, prezentując wszystkie rodzaje alkoholu jakie mamy. A Polak wiadomo, skoro już zapłacił pieniądze za bilet (nie małe zresztą) i mu się należy, to trzeba wykorzystać. Alkohol lał się strumieniami, wina białe i czerwone skończyły się w oka mgnieniu, butelki wódki zaczęły się opróżniać, poszedł nawet cały Armagnac, który na innych trasach nie jest w ogóle popularny. Ale najszybciej to nam się skończył... sok pomidorowy! Jedynym lotem o porównywalnym spożyciu soku pomidorowego (i alkoholu jednocześnie) jest lot do Moskwy. Oficjalnie więc Warszawa stała się drugą Moskwą.
Pod koniec lotu mieliśmy grupkę pasażerów koczujących na stojąco przy kuchni z drineczkiem w ręku, co by było bliżej, jak ów drink się skończy. Dlatego 30 minut przed lądowaniem, kiedy to zwykle zamykamy bary, powiedziałam do towarzystwa (po polsku, bo inne narodowości grzecznie spały w fotelach) - "Zbieram ostatnie zamówienia, bo zamykamy!" Zadziałało. Przygotowałyśmy zamówione drinki, zamknęłyśmy bar, a raczej puste butelki i puszki piwa, które się uchowały, a pasażerowie podreptali na swoje miejsca. Ogólnie jednak lot przebiegł w bardzo miłej, przyjaznej atmosferze. Niech tylko dopracują sprawę z kateringiem w Warszawie, obsługę na lotnisku i będzie lot ja ta lala!
Żeby to uczcić trzeba będzie się wybrać na wystawną kolację do hotelu Grand Hyatt w Doha, gdzie polski szef kuchni Witold Drobny, "pożyczony" z Polski na kilka dni, będzie serwował polskie smaki :) A jakby kto chciał spróbować smaków arabskich, to śmigać do hotelu Hyatt Regency w Warszawie i pytać o szefa kuchni Wael Aboelela. Macie czas do 19 grudnia, bo potem obaj panowie wracają na swoje miejsca.
Zdjęcia z Warszawy poniżej:
Bilbord w Warszawie promujący Qatar Airways |
Tymczasem okazało się (jak zawsze w takich sytuacjach), że nie potrzebnie się człowiek przejmował. Lot był bardzo przyjemny, sporo Polaków na pokładzie, więc i atmosfera miła. Szef odwiedził nas na chwilę na tyłach samolotu, a i sam pan Ambasador Polski w Katarze przyszedł się przywitać. Na lotnisku w Warszawie miały nas przywitać saluty wodne, ale niestety pogoda nie pozwoliła. Władze lotniska uznały, że temperatura jest za niska. Nie szkodzi. I tak mnie duma rozpierała, kiedy mówiłam przez interfon "Ladies and Gentlemen, welcome to Poland, Warsaw Frederic Chopin Airport..."
Qatar Airways na lotnisku w Warszawie |
Hotel nam wybrali w bardzo dogodnym miejscu, dwa przystanki od centrum. Poza tym jakoś tak milej, kiedy dookoła wszyscy rozmawiają po polsku, a w radiu lecą polskie przeboje. Oczywiście pierwsza oficjalna wizyta w Polsce przebiegła rodzinnie. Pogoda dopisała, utęsknione zimno przyszczypało w policzki. Co ja mówię, nie tylko policzki, ale po dłuższym spacerze przeszyło nawet kości.
Niecodziennie się jest z Mamą w Warszawie, więc wypadałoby trochę miasta zobaczyć. W końcu dawno mnie w stolicy nie było ;) Wybrałyśmy się więc na Starówkę. Miałyśmy tam dotrzeć tramwajem, ale kawałek trasy przeszłyśmy na nogach, bo jakiś pan w białym Seicento postanowił się zakręcić i wjechać sobie na tory tramwajowe, blokując przejazd w obie strony. Chciałyśmy zaszaleć i spróbować jedzenia w restauracji Magdy Gessler. Ale akurat cały lokal był zarezerwowany dla towarzystwa snującego się po całym miejscu w garniturach. No trudno, nie tym razem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo trafiłyśmy do pierogarni Zapiecek. Kiedy tylko otworzyłam menu, chciałam zamówić wszystko, tak smacznie i domowo wyglądało. Skończyło się na gulaszu z kaszą gryczaną i ogórkiem kiszonym. Pycha! Zdecydowanie polecam każdemu. Po napełnieniu żołądków ruszyłyśmy dalej w miasto. Obowiązkowe były też zakupy, zwłaszcza w Inglocie, który w Doha (tak, mamy Inglota w Katarze) jest kilka razy droższy.
To by było na tyle z tych dobrych wspomnień. Niestety, nie wszystko szło idealnie i pięknie. Nowe połączenie, nowe państwo, do którego wpisały się i nasze linie lotnicze - wiadomo, że i jedna i druga strona musi się tej współpracy nauczyć. Przynajmniej ja tak sobie tłumaczę wszystkie niedociągnięcia. Na lotnisku przejście przez kontrolę paszportową zajęło nam wieki! We trzy Polki załatwiłyśmy sprawę szybko, bo tylko pokazujemy paszport i tyle. Widzą, że swoja, to przepuszczają. Następną w kolejce koleżankę z Egiptu trzymali chyba z 10 minut. "A dlaczego nie masz w paszporcie wizy europejskiej?". Jak Boga kocham, w żadnym europejskim kraju nikt nigdy nie zapytał o to nikogo z załogi spoza kontynentu. Obowiązują nas trochę inne zasady, niż zwykłego pasażera i nie musimy mieć wizy do każdego kraju, który takie dokumenty wystawia. Nie mówię o Stanach, bo te się rządzą swoimi prawami i tą wizę nawet my musimy mieć. Ale w Europie?! Koleżankę Egipcjankę, zaraz za nią dziewczynę z Indonezji przetrzepali z wszystkich możliwych dokumentów, certyfikatów i zaświadczeń, jakie ze sobą nosimy. Obawiałyśmy się, że Pierwszego Oficera to w ogóle nie wpuszczą, bo to Katarczyk, więc na pewno terrorysta. Kiedy kontrola wszystkich już przepuściła, pozostawiając u siebie zdziwiony wyraz twarzy "No jak to, bez wizy?", a u nas niesmak, przyszła pora na bagaże. Zrobiliśmy niezłe kółeczko, zanim znalazł się ktoś, kto wiedział gdzie zestawili nasze walizki. Tyle co do lotniska. W hotelu też im spieszno nie było. Zwykle na recepcji jest lista, obok przygotowane klucze do pokoju. Każdy kolejno podchodzi, podpisuje i zmyka do swojego pokoju na odpoczynek. Tutaj każdego traktowali jak osobnego gościa hotelowego, poświęcając każdemu 5 minut, co przy 9-osobowej załodze swoje dało. Możecie pomyśleć, że przesadzam, że nie wiadomo czego od wszystkich wymagam. Ale po męczącym locie, po długiej przeprawie na lotnisku, czekanie pół godziny na klucz do pokoju może być tą kroplą przepełniającą czarę.
Koniec narzekania.
W dzień wyjazdu sypnęło ostro śniegiem. Lotnisko było białe, a samolot przed startem musiał udać się na odlodzanie (hmm, istnieje takie słówko po polsku?). W każdym razie chodzi o usuwanie lodu ze skrzydeł i innych części samolotu. Sam lot natomiast był o tyle trudniejszy, że z mniejszymi zasobami na pokładzie. Katering katarski zaopatruje samolot na trasę Doha - Warszawa - Doha. Airbus 320 ma kuchnię nie za wielką, a więc i miejsca nie za wiele. Automatycznie więc wszystkiego było mniej: mniej soków, mniej słonych przekąsek i mniej (o zgrozo!) alkoholu. Do tego część zasobów została zużyta na trasie Doha - Warszawa. Zaczynamy więc serwis, wyjeżdżając z barowym wózkiem do kabiny, prezentując wszystkie rodzaje alkoholu jakie mamy. A Polak wiadomo, skoro już zapłacił pieniądze za bilet (nie małe zresztą) i mu się należy, to trzeba wykorzystać. Alkohol lał się strumieniami, wina białe i czerwone skończyły się w oka mgnieniu, butelki wódki zaczęły się opróżniać, poszedł nawet cały Armagnac, który na innych trasach nie jest w ogóle popularny. Ale najszybciej to nam się skończył... sok pomidorowy! Jedynym lotem o porównywalnym spożyciu soku pomidorowego (i alkoholu jednocześnie) jest lot do Moskwy. Oficjalnie więc Warszawa stała się drugą Moskwą.
Pod koniec lotu mieliśmy grupkę pasażerów koczujących na stojąco przy kuchni z drineczkiem w ręku, co by było bliżej, jak ów drink się skończy. Dlatego 30 minut przed lądowaniem, kiedy to zwykle zamykamy bary, powiedziałam do towarzystwa (po polsku, bo inne narodowości grzecznie spały w fotelach) - "Zbieram ostatnie zamówienia, bo zamykamy!" Zadziałało. Przygotowałyśmy zamówione drinki, zamknęłyśmy bar, a raczej puste butelki i puszki piwa, które się uchowały, a pasażerowie podreptali na swoje miejsca. Ogólnie jednak lot przebiegł w bardzo miłej, przyjaznej atmosferze. Niech tylko dopracują sprawę z kateringiem w Warszawie, obsługę na lotnisku i będzie lot ja ta lala!
Żeby to uczcić trzeba będzie się wybrać na wystawną kolację do hotelu Grand Hyatt w Doha, gdzie polski szef kuchni Witold Drobny, "pożyczony" z Polski na kilka dni, będzie serwował polskie smaki :) A jakby kto chciał spróbować smaków arabskich, to śmigać do hotelu Hyatt Regency w Warszawie i pytać o szefa kuchni Wael Aboelela. Macie czas do 19 grudnia, bo potem obaj panowie wracają na swoje miejsca.
Zdjęcia z Warszawy poniżej:
Warszawa 05-07.12.2012 |
Super relacja:)
OdpowiedzUsuńjak się reszcie załogi podobało w Polsce? :)
OdpowiedzUsuńA czemu nie ma Ciebie na bilboardzie? :P
OdpowiedzUsuń*odladzanie
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Ciekawy artykuł. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńFajnie to wszystko zostało tu opisane.
OdpowiedzUsuń