I znowu Pekin. Stand by zmienił się na kolejną podróż do Chin. Tylko dlaczego akurat teraz, jak jest tam -10 stopni?
Tym razem nie miałam wesołej trójki Chińczyków jak ostatnio, ale nie obyło się bez ciekawych sytuacji. Przypadło mi siedzenie przy wyjściu ewakuacyjnym przy skrzydle, więc byłam zwrócona twarzą do pasażerów. Tuż po lądowaniu, kiedy samolot ledwo dotknie ziemi, pasażerowie wstają i zabierają się za swój bagaż, a najchętniej to już by stali przy drzwiach. Wystarczy jedna osoba, która ruszy się z miejsca, reszta wstaje za nią jak jeden mąż. Wtedy my wołamy i machamy rękami, żeby usiedli. Samolot cały czas jest w ruchu, droga z pasa startowego do terminalu trwa dobre kilka minut. Samolot w każdej chwili może ostro przyhamować. Wtedy wszyscy stojący polecą do przodu i po zębach! Potem posypią się skargi i zażalenia, dlatego zawsze przykładamy się do tego, żeby wszyscy siedzieli do końca. Tym razem usłyszałam ruch za swoimi plecami, więc obróciłam się nie wstając z miejsca (muszę być przecież przypięta i dawać przykłąd) i zaczęłam wołać do buszującego w bagażach pana, żeby usiadł. Najwyraźniej Chińczyk nie znał angielskiego, bo nie reagował na moje "Excuse me, Sir!". Wtedy trójka pasażerów siedząca przede mną postanowiła mi pomóc. Zawołali niemalże równo po chińsku "Ha-iji nicosataaaa!!!" Pewnie brzmiało to inaczej, ale nie w tym rzecz. Wykrzyczeli to tonem cesarza chińskiego, który zagrzewa swoje wojsko do walki. Zadziałało, pasażer oraz kilku innych, którzy zdążyli wstać śladem pierwszego, usiedli natychmiast. Nawet ja podskoczyłam na swoim siedzeniu.
Zaczęło się ciekawie już podczas briefingu. CSD z Nepalu, lata już ponad 10 lat. Kiedy jedna z dziewczyn przedstawiła się i powiedziała, że jest z Mołdawii na jego twarzy pojawił się znak zapytania. Ona szybko wyjaśniła, że to między Rumunią i Ukrainą, na co on stwierdził, że bardzo się cieszy, że mamy kolejne "egzotyczne państwo" na liście narodowości wśród Qatar Airways. Hmm... Tak więc cała egzotyczna załoga rozpoczęła kolejny dzień pracy. Ja przygotowana, jak nigdy, bo dopiero co wymieniłam na nowe czapkę (kapelusz, toczek, czy jak to tam zwał) i buty - w końcu ładne i błyszczące, a nie jak do tej pory obtłuczone od wózka, który nieraz trzeba porządnie kopnąć. Czasami żeby zamknąć drzwiczki, a czasami, bo po prostu ma się na to ochotę.
Podczas lotu akurat byliśmy nad Wyżyną Tybetańską, kiedy wstawało słońce. Wiem, że już nie raz pokazywałam zdjęcia gór zrobione z samolotu, ale i tym razem nie mogę się powstrzymać. Ten widok zawsze zapiera mi dech w piersiach, nie ważne, czy oglądam go po raz pierwszy, czy dziesiąty. Niektóre szczyty zdawały się prawie sięgać samolotu! A z kolei pomiędzy innymi można było dostrzec wioski i inne zabudowania.
Tym razem nie miałam wesołej trójki Chińczyków jak ostatnio, ale nie obyło się bez ciekawych sytuacji. Przypadło mi siedzenie przy wyjściu ewakuacyjnym przy skrzydle, więc byłam zwrócona twarzą do pasażerów. Tuż po lądowaniu, kiedy samolot ledwo dotknie ziemi, pasażerowie wstają i zabierają się za swój bagaż, a najchętniej to już by stali przy drzwiach. Wystarczy jedna osoba, która ruszy się z miejsca, reszta wstaje za nią jak jeden mąż. Wtedy my wołamy i machamy rękami, żeby usiedli. Samolot cały czas jest w ruchu, droga z pasa startowego do terminalu trwa dobre kilka minut. Samolot w każdej chwili może ostro przyhamować. Wtedy wszyscy stojący polecą do przodu i po zębach! Potem posypią się skargi i zażalenia, dlatego zawsze przykładamy się do tego, żeby wszyscy siedzieli do końca. Tym razem usłyszałam ruch za swoimi plecami, więc obróciłam się nie wstając z miejsca (muszę być przecież przypięta i dawać przykłąd) i zaczęłam wołać do buszującego w bagażach pana, żeby usiadł. Najwyraźniej Chińczyk nie znał angielskiego, bo nie reagował na moje "Excuse me, Sir!". Wtedy trójka pasażerów siedząca przede mną postanowiła mi pomóc. Zawołali niemalże równo po chińsku "Ha-iji nicosataaaa!!!" Pewnie brzmiało to inaczej, ale nie w tym rzecz. Wykrzyczeli to tonem cesarza chińskiego, który zagrzewa swoje wojsko do walki. Zadziałało, pasażer oraz kilku innych, którzy zdążyli wstać śladem pierwszego, usiedli natychmiast. Nawet ja podskoczyłam na swoim siedzeniu.
Przeprawa przez lotnisko trwała prawie pół godziny, do tego wszystko, co możliwe - zautomatyzowane. Nawet ruchomy chodnik mówi, żeby trzymać się poręczy i nie potknąć przy schodzeniu. Spodobał mi się za to napis przy pociągu, który zabiera pasażerów po odbiór bagaży. Napis głosił "Relax. Train goes every 3 minutes". Pokój hotelowy wyposażony bardziej, niż wystarczająco. Kapciuszki, szlafroczki, w łazience wszystkie pierdołki, od szczoteczki do zębów, przez grzebień i patyczki do uszu, po golarkę jednorazową i czepek pod prysznic. I coś, co według mnie powinno być w każdym hotelu - kontakty na wszystkie rodzaje wtyczek! Nie muszę się zastanawiać gdzie kupiłam ładowarkę do telefonu, czy aparatu fotograficznego, bo wiem, że wszystko będzie pasowało.
Zwiedzanie Zakazanego Miasta zostawiam sobie na porę letnią. Mam ten komfort, że mogę trochę powybrzydzać, więc wybrzydzam :) Pokręciłam się więc trochę po okolicy (nic specjalnego) i resztę czasu przeznaczyłam na odpoczynek. Długa, gorąca kąpiel i 16 godzin snu bardzo mi się przydały. Pewnie spałabym dłużej, ale obudziły mnie huki za oknem. Wojna?Jakiś bunt, rewolucja?! Nic z tych rzeczy. Okazuje się, że 9 lutego 2013 to przeddzień Nowego Roku Chińskiego, roku węża. Zaczęły się fajerwerki. Ale wyglądało to inaczej, niż w Sylwestra, którego my znamy. Nie było żadnego odliczania, żadnego znaku umownego, a sztuczne ognie puszczali wszyscy, gdzieś pomiędzy budynkami. Często same budynki były wyższe, niż wysokość, na jaką wzlatywały sztuczne ognie. Zastanawiałam się, kiedy któryś trafi w okno i oprócz iskier posypie się szkło. Ale na szczęście się nie doczekałam. Karetkę słyszałam tylko raz. Jak zaczęli strzelać przed południem, tak nie skończyli do momentu naszego powrotu, a lot powrotny był grubo po północy. Nawet z samolotu było widać, jak nad całym miastem rozświetlają się iskry. Kto wie, jak długo to trwało. Chińczycy świętują Nowy Rok przez kilkanaście dni, a pierwszej nocy nie kładą się w ogóle spać. Na odkrywanie tradycji pozostałych nocy nie było czasu, bo trzeba było wracać do Kataru.
Pekin, Chiny 8-10.02.2013 |
Uwielbiam Twoje wpisy, bo jest w nich po prostu wszystko! Opis lotu, zdjęcia pokoju (i łóżka!), później zwiedzanie (lub jego brak i wytłumaczenie dlaczego ;D), album ze zdjęciami i czasami filmik :-) Twój blog jest dla mnie numerem 1! :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z przedmówczynią ! Zdjęć nigdy dość ! :)
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń