Pierwsza wizyta w
Europie za mną. Przywiozłam sobie kilka pamiątek, między innymi włoskie pesto kupione
na straganie z domowymi wyrobami, apaszkę, magnesik na lodówkę z katedrą Duomo
i przeziębienie. Ale delikatne, więc Mamo – bez paniki ;) Po ponad 2 miesiącach
w temperaturze 30 – 40 C odzwyczaiłam się od europejskiego chłodu. 16 stopni w
Mediolanie dało się we znaki po powrocie. Ale co tam, mały katar jeszcze nikomu
nie zaszkodził.
Lot do Mediolanu
przebiegł spokojnie. Airbus 330, 269 pasażerów w klasie ekonomicznej. Mieliśmy ponad godzinne opóźnienie, więc pasażerowie byli na początku
trochę podirytowani, ale grzecznie poszli spać po posiłku. Lubię nocne loty
właśnie dlatego, że jest cisza i spokój. Światło zgaszone, większość pasażerów
śpi albo ogląda filmy. Oprócz swoich obowiązków starałam się jak najwięcej
przebywać w galley, żeby podpatrywać, jak się zarządza tą całą kuchnią.
Załoga po raz
kolejny okazała się rewelacyjna. Do Mediolanu dotarliśmy o 6 rano, przespaliśmy
się trochę i około południa wyruszyliśmy na miasto. Jak tylko się dowiedziałam
jeszcze w październiku, że lecę do Mediolanu, od razu chciałam zarezerwować
bilet do Santa Maria delle Grazie, żeby zobaczyć „Ostatnią wieczerzę” Leonarda
da Vinci. Niestety, było za późno. Bilety trzeba rezerwować z 3-tygodniowym
wyprzedzeniem. Już drugi raz mi się nie udało. No nic, do trzech razy sztuka.
Co do samego zwiedzania, to mieliśmy bardzo wolne tempo. Udało nam się zebrać 6
osób z załogi i wyszliśmy całą grupą. Ponoć rzadko się to zdarza, bo przeważnie
każdy ma swoje plany. Zwiedziliśmy głównie Katedrę Duomo i okolice oraz zamek
Castello Sforzesco. Ja tam bym jeszcze pół Mediolanu obskoczyła, zwłaszcza, że już
raz tam byłam i mogłam im pokazać co i gdzie, ale ja zawsze lubiłam szybkie
tempo, jeśli chodzi o zwiedzanie. Tym razem trzeba było się dostosować do
większości i odpuścić.
Przez ostatnie
dni byłam w raczej wyciszonym i nostalgicznym nastroju, w dużej mierze ze
względu na święto 1 i 2 listopada. Zawsze byłam blisko rodziny, czy w
Bydgoszczy, czy w Krakowie, ale zawsze z kimś bliskim. A teraz – miejsce nie
to, klimat nie ten, ludzie inni, też bliscy mi na swój sposób, ale to jednak
nie to samo. Nawet nie wiem, czy w okolicy jest jakiś cmentarz, na który można
by pojechać i porozmyślać. Poza tym nigdy nie wiadomo, czy zza grobu nie
wyskoczyłby jakiś arab w prześcieradle, czy ninja (kobieta w czarnym
prześcieradle) i nie przegonili mnie stamtąd. Ale jednak ktoś tam u góry czuwa
i sprawy ułożyły się tak, że 2 listopada w Dzień Zaduszny mogłam być w Katedrze
Mediolańskiej i zapalić świeczkę…
W drodze powrotnej
mieliśmy tylko 70 pasażerów na ponad 270 miejsc. Pomyślałam sobie, że to idealna okazja i…
poprosiłam o pozycję galley managera! A co, przecież kiedyś i tak mi dadzą tą pozycję
i wtedy będę wystraszona, jak kurczak. Lepiej poćwiczyć na początku, kiedy
wszyscy wiedzą, że to mój drugi tydzień latania, więc mam prawo jeszcze zadawać
pytania. Kiedy dostanę kuchnię za jakieś dwa miesiące, wszyscy będą oczekiwać
perfekcji i będą mieli rację! Dlatego postanowiłam zabrać się za to wcześniej.
Dostałam więc pozycję galley managera i przy pomocy kolegi Kabina z Indii
wszystko poszło gładko J
Niestety, lot był
opóźniony. Już na lotnisku w Mediolanie czekaliśmy na samolot prawie godzinę
(leciał z Nicei). Tym razem trochę mi to pokrzyżowało plany. Wylądowaliśmy w
Doha o 23:36, a to oznacza koniec pracy o godz. 00:06. I właśnie tych 6 minut
mi zabrakło, żeby zmieścić się w przepisowo ustalonym czasie odpoczynku między
jednym, a drugim dłuższym lotem. Dostałam więc informację, że mój grafik się
zmienił – zabrali mi lot do Kuala Lumpur :( Lot, który od zawsze był w
pierwszej trójce na mojej liście. Zamiast tego przez pół dnia miałam przypisany
standby, czyli nie wiadomo co. Teraz już wiem, że zamiast tego lecę do
Frankfurtu. Też dobrze, zawsze mogłam dostać jakiś Bahrain albo Abu Dhabi,
gdzie nawet bym z samolotu nie wyszła. Więc nie ma co narzekać, do Kuala Lumpur
na pewno jeszcze polecę. A tym czasem
wybrałam sobie już kolejne miejsca na grudzień. Jestem jeszcze na okresie
próbnym, więc nie było szans na jakikolwiek urlop w okresie świąt (za to mam
już przypisane swoje pierwsze oficjalne dni urlopowe na 16-25 marca 2012).Miło
by było przynajmniej polecieć do jakiegoś europejskiego miasta na ten czas,
gdzie świąteczny klimat na pewno będzie widoczny na ulicach. Spacer po jednej z
rzymskich albo wiedeńskich uliczek, pełnych światełek i ozdób, mróz delikatnie
szczypiący w nos – to mój sposób na spędzenie tych świąt. Oczywiście, jeśli jednak
zechcą mnie wysłać w tym czasie na przykład na Seszele, to też się nie obrażę.
A w przyszłym
roku otwieramy połączenia do Warszawy!! Wiadomość z pierwszej ręki, od samego
szefa QA. Może kiedyś i na Kraków przyjdzie pora.
Album ze zdjęciami z Mediolanu:
Mediolan, Włochy 02-03.11.2011 |
Milan, Milan.. tyle miejsc do zobaczenia.. Dzięki, że jesteś takim moim okienkiem na resztę świata ;)
OdpowiedzUsuń