obraz

obraz

sobota, 5 listopada 2011

Milan, Milan...


Pierwsza wizyta w Europie za mną. Przywiozłam sobie kilka pamiątek, między innymi włoskie pesto kupione na straganie z domowymi wyrobami, apaszkę, magnesik na lodówkę z katedrą Duomo i przeziębienie. Ale delikatne, więc Mamo – bez paniki ;) Po ponad 2 miesiącach w temperaturze 30 – 40 C odzwyczaiłam się od europejskiego chłodu. 16 stopni w Mediolanie dało się we znaki po powrocie. Ale co tam, mały katar jeszcze nikomu nie zaszkodził.

Lot do Mediolanu przebiegł spokojnie. Airbus 330, 269 pasażerów w klasie ekonomicznej. Mieliśmy ponad godzinne opóźnienie, więc pasażerowie byli na początku trochę podirytowani, ale grzecznie poszli spać po posiłku. Lubię nocne loty właśnie dlatego, że jest cisza i spokój. Światło zgaszone, większość pasażerów śpi albo ogląda filmy. Oprócz swoich obowiązków starałam się jak najwięcej przebywać w galley, żeby podpatrywać, jak się zarządza tą całą kuchnią.
Załoga po raz kolejny okazała się rewelacyjna. Do Mediolanu dotarliśmy o 6 rano, przespaliśmy się trochę i około południa wyruszyliśmy na miasto. Jak tylko się dowiedziałam jeszcze w październiku, że lecę do Mediolanu, od razu chciałam zarezerwować bilet do Santa Maria delle Grazie, żeby zobaczyć „Ostatnią wieczerzę” Leonarda da Vinci. Niestety, było za późno. Bilety trzeba rezerwować z 3-tygodniowym wyprzedzeniem. Już drugi raz mi się nie udało. No nic, do trzech razy sztuka. Co do samego zwiedzania, to mieliśmy bardzo wolne tempo. Udało nam się zebrać 6 osób z załogi i wyszliśmy całą grupą. Ponoć rzadko się to zdarza, bo przeważnie każdy ma swoje plany. Zwiedziliśmy głównie Katedrę Duomo i okolice oraz zamek Castello Sforzesco. Ja tam bym jeszcze pół Mediolanu obskoczyła, zwłaszcza, że już raz tam byłam i mogłam im pokazać co i gdzie, ale ja zawsze lubiłam szybkie tempo, jeśli chodzi o zwiedzanie. Tym razem trzeba było się dostosować do większości i odpuścić.





Przez ostatnie dni byłam w raczej wyciszonym i nostalgicznym nastroju, w dużej mierze ze względu na święto 1 i 2 listopada. Zawsze byłam blisko rodziny, czy w Bydgoszczy, czy w Krakowie, ale zawsze z kimś bliskim. A teraz – miejsce nie to, klimat nie ten, ludzie inni, też bliscy mi na swój sposób, ale to jednak nie to samo. Nawet nie wiem, czy w okolicy jest jakiś cmentarz, na który można by pojechać i porozmyślać. Poza tym nigdy nie wiadomo, czy zza grobu nie wyskoczyłby jakiś arab w prześcieradle, czy ninja (kobieta w czarnym prześcieradle) i nie przegonili mnie stamtąd. Ale jednak ktoś tam u góry czuwa i sprawy ułożyły się tak, że 2 listopada w Dzień Zaduszny mogłam być w Katedrze Mediolańskiej i zapalić świeczkę…



W drodze powrotnej mieliśmy tylko 70 pasażerów na ponad 270 miejsc.  Pomyślałam sobie, że to idealna okazja i… poprosiłam o pozycję galley managera! A co, przecież kiedyś i tak mi dadzą tą pozycję i wtedy będę wystraszona, jak kurczak. Lepiej poćwiczyć na początku, kiedy wszyscy wiedzą, że to mój drugi tydzień latania, więc mam prawo jeszcze zadawać pytania. Kiedy dostanę kuchnię za jakieś dwa miesiące, wszyscy będą oczekiwać perfekcji i będą mieli rację! Dlatego postanowiłam zabrać się za to wcześniej. Dostałam więc pozycję galley managera i przy pomocy kolegi Kabina z Indii wszystko poszło gładko J

Niestety, lot był opóźniony. Już na lotnisku w Mediolanie czekaliśmy na samolot prawie godzinę (leciał z Nicei). Tym razem trochę mi to pokrzyżowało plany. Wylądowaliśmy w Doha o 23:36, a to oznacza koniec pracy o godz. 00:06. I właśnie tych 6 minut mi zabrakło, żeby zmieścić się w przepisowo ustalonym czasie odpoczynku między jednym, a drugim dłuższym lotem. Dostałam więc informację, że mój grafik się zmienił – zabrali mi lot do Kuala Lumpur :( Lot, który od zawsze był w pierwszej trójce na mojej liście. Zamiast tego przez pół dnia miałam przypisany standby, czyli nie wiadomo co. Teraz już wiem, że zamiast tego lecę do Frankfurtu. Też dobrze, zawsze mogłam dostać jakiś Bahrain albo Abu Dhabi, gdzie nawet bym z samolotu nie wyszła. Więc nie ma co narzekać, do Kuala Lumpur na pewno jeszcze polecę.  A tym czasem wybrałam sobie już kolejne miejsca na grudzień. Jestem jeszcze na okresie próbnym, więc nie było szans na jakikolwiek urlop w okresie świąt (za to mam już przypisane swoje pierwsze oficjalne dni urlopowe na 16-25 marca 2012).Miło by było przynajmniej polecieć do jakiegoś europejskiego miasta na ten czas, gdzie świąteczny klimat na pewno będzie widoczny na ulicach. Spacer po jednej z rzymskich albo wiedeńskich uliczek, pełnych światełek i ozdób, mróz delikatnie szczypiący w nos – to mój sposób na spędzenie tych świąt. Oczywiście, jeśli jednak zechcą mnie wysłać w tym czasie na przykład na Seszele, to też się nie obrażę.

A w przyszłym roku otwieramy połączenia do Warszawy!! Wiadomość z pierwszej ręki, od samego szefa QA. Może kiedyś i na Kraków przyjdzie pora.

Album ze zdjęciami z Mediolanu:
Mediolan, Włochy 02-03.11.2011

1 komentarz:

  1. Milan, Milan.. tyle miejsc do zobaczenia.. Dzięki, że jesteś takim moim okienkiem na resztę świata ;)

    OdpowiedzUsuń