obraz

obraz

środa, 9 listopada 2011

Namaste!

Trochę mi namieszali z grafikiem, ale skoro rezultat wyszedł taki, a nie inny, to w cale nie mam nic przeciwko. A wszystko przez to opóźnienie z Mediolanu. Kuala Lumpur zmienione na Frankfurt w końcu okazało się lotem do Katmandu. Lot niedługi, 4 godzinki, do tego 60 pasażerów na pokładzie. Znów pomyślałam, że to dobry moment na galley, ale tym razem siedziałam cicho. Stanowisko w kuchni podczas lotów z Doha wymaga trochę więcej pracy niż podczas lotów powrotnych, bo dodatkowo trzeba przygotować sporo rzeczy dla załogi przejmującej samolot. Ale los zdecydował, że to jednak dobry moment na naukę dla mnie, bo dostałam właśnie tą pozycję. I jest dokładnie tak, jak opowiadali inni: podczas pierwszego lotu w kuchni – nie wiesz nic. Podczas drugiego – kojarzysz parę rzeczy. Kilka następnych – wiesz już co robić, ale nie ze wszystkim się wyrabiasz. Więc potrzebuję jeszcze kilka lotów z pozycją galley managera i będę śmigać jak ta lala!

Podczas lotu CS (tym razem była nią przemiła Koreanka) zawołała mnie do okna i powiedziała: „Widzisz ten szczyt? To jest K2. Poczekaj jeszcze trochę, a zobaczysz Mount Everest”. Wow… lecieliśmy tak wysoko, pod nami były tylko chmury, a ponad nie wzbijały się ostre, ośnieżone szczyty. Szacun, szacun i jeszcze raz szacun dla tych, którzy się na nie wspinają. Ja wysiadam po całodniowej wycieczce w Tarty :P
Dostaliśmy sygnał od pilota, żeby usiąść na miejsca do lądowania. Moje miejsce było obok CS, więc zaczęłyśmy sobie rozmawiać. I powiedziała mi, że Katmandu jest jednym z najtrudniejszych lotnisk do lądowania ze względu na górzyste ukształtowanie terenu. Lotnisko jest w dolinie, więc pilot ma stosunkowo mało czasu na obniżenie samolotu. Tylko bardzo doświadczony pilot może tu wylądować, a niektóre linie lotnicze zrezygnowały z lotów do Katmandu właśnie z tego powodu. No to pięknie. I ona tak spokojnie mi to mówi, tuż przed samym lądowaniem. Nie wiem, czy chciała mnie tylko postraszyć, czy rzeczywiście tak jest. Lądowanie faktycznie do najprzyjemniejszych nie należało. Mogłoby się wydawać, że pas startowy jest wyłożony kostką brukową, jak ulica Sienna w Krakowie (jedna z najmniej przyjaznych dla moich wysokich obcasów). Moja wyobraźnia zadziałała, bo w sekundzie przypomniałam sobie cały proces i wszystkie komendy ewakuacyjne.

Droga do hotelu była dosyć długa, ale po drodze można było zaobserwować kilka ciekawych rzeczy, na przykład światełka na budynkach żywcem wyjęte z hollywoodzkich filmów w klimacie „christmas”, czy wielki, czerwony neon nad wciśniętą pomiędzy inne sklepiki małą knajpką z kurczakami: „KFC quality food”. No to dopiero reklama ;)

Widok z okna hotelowego pokoju zobaczyłam dopiero następnego dnia, kiedy wstało słońce. Ciekawa okolica i tutejszy Giewont tworzą naprawdę ciekawą scenerię. Rano pogoda była dość mglista, więc góry nie były aż tak bardzo widoczne. Z kolei po południu słońce świeciło prosto na moje okno, co uniemożliwiło zrobienie lepszego zdjęcia. No i cały czas nie mam aparatu fotograficznego, używam telefonu. Nie chcę kupować jakiegoś badziewia na szybko, jak już kupować, to lepiej odłożyć na coś porządnego.




Pomimo tego, że wśród załogi była jedna dziewczyna z mojej grupy treningowej, na zwiedzanie wybrałam się sama. Każdy miał swoje plany i nikt nie wyrażał chęci na zwiedzanie. Może dla nich to już któraś z kolei wizyta w Katmandu, więc staram się zrozumieć. Jak zawsze przed wizytą w nowym mieście, przeszukałam Internet w poszukiwaniu miejsc, które warto zobaczyć. Jednak dotarcie do nich nie było już takie proste. To nie Europa, gdzie wystarczy kupić całodniowy bilet na metro, czy inne środki komunikacji. Zapytałam więc w recepcji. Poradzono mi wziąć jedną z hotelowych taksówek, która za 600 NPR zawiezie mnie w jedno miejsce, natomiast za 1300 NPR będzie mnie wozić przez pół dnia, gdzie zechcę. Zabrzmiało rozsądnie, poszłam więc na parking, spodziewając się przyzwoitego, hotelowego samochodu, tymczasem moją limuzyną była Toyota Corolla, ale nie taka, jaką każdy z Was ma teraz przed oczami. Wyszukałam sobie w Internecie, że ten model to Toyota Corolla I produkowana w latach 1966-1970. Kierownica po prawej stronie, lusterka boczne.. na masce :) Ale samochód idealnie wpasował się w obrazek okolicy. Około 50-letni kierowca w pasiastym garniturze i podróbką aviatorów Ray Bana zabrał mnie w podróż po Katmandu. Okazało się, że ów „mafiozo” jest także przewodnikiem – co prawda niemym, bo nie za dużo mówił po angielsku, ale za każdym razem wysiadał ze mną z samochodu i pokazywał gdzie iść i co zobaczyć. Już wiem dlaczego na recepcji hotelowej powiedziano mi, że dla mojego bezpieczeństwa lepiej jest wziąć hotelową taksówkę. Więc mam już kierowcę, przewodnika i ochroniarza w jednym.



Swayambhunath – Świątynia Małp – pierwsze miejsce, do którego się wybrałam. Wybudowana w 250 r.p.n.e. jest największą stupą w Nepalu (stupa – buddyjska budowla sakralna). Swoją nieoficjalną nazwę zawdzięcza dziesiątkom małp zamieszkującym to miejsce. Żeby tam dotrzeć należy pokonać ponad 300 kamiennych stopni, po drodze mijając targowiska z bibelotami, pamiątkami, figurkami, posążkami  - słowem, co tylko może się sprzedać. Są nawet płyty CD z buddyjską muzyką do medytacji. 






Sama stupa to wielka biała kopuła, symbolizująca czysty klejnot nirwany, a namalowane z czterech stron pary oczu, to wszystkowidzące oczy buddy. W całej okolicy świątyni jest pełno posążków Buddy. Jeden nawet zebrał niezłą kasę ;)




Ze Świątyni Małp pojechaliśmy do Durbar Square – Plac królewski. Tam dorwał mnie nepalski przewodnik, który bardzo dobrze znał angielski, do tego nie dał się spławić, chociaż próbowałam dosyć długo. Kiedy dowiedział się, że jestem z Polski, otworzył swój mały notesik, przekartkował kilka stron i pokazał mi wpis po polsku: „To naprawdę dobry przewodnik, polecam!”. Wszystkie swoje rekomendacje nosi zawsze przy sobie. Ponieważ udało mi się wynegocjować dobrą cenę, a mój kierowco-przewodniko-ochroniarz nie opowiadał mi zbyt wiele, zgodziłam się na przewodnika. Opowiedział mi tyle rzeczy, tyle ciekawostek i historii, że ani jedna nie została mi w głowie. Niestety z zapamiętywaniem opowieści miałam zawsze problem, ale nie szkodzi, bo i tak świetnie spędziłam czas. No i od czego mamy Internet? Zaraz sobie wszystko przypomnę.

Sam pałac nie jest tak ciekawy, jak wszystkie otaczające go świątynie poświęcone bóstwom hinduistycznym i buddyjskim. Jedna z nich jest poświęcona bogini Tajelu i wzbudza dość duże zainteresowanie, bo na belkach stropowych ma wyryte erotyczne rzeźby Kamasutry.

Kumari-ghar to dom żywej bogini Kumari. I tu dość ciekawa historia: kilkuletnia dziewczynka jest traktowana przez Hinduistów jako wcielenie bogini Tajelu. Bierze udział we wszystkich religijnych uroczystościach, jest obwożona w specjalnym wozie i, jak to się mówi, musi tylko wyglądać. Wybór takiej Kumari jest bardzo skomplikowany. Dziewczynka musi spełnić wiele warunków, między innymi musi posiadać 32 cechy fizyczne, np. uda jak sarna, pierś jak lew, szyję jak koncha, rzęsy jak krowa, ciało jak banan (hmm, też nie bardzo mogę sobie tę cześć wyobrazić). Musi też samotnie spędzić noc w sali wypełnionej krwawiącymi łbami byków, złożonych w ofierze. Brrr… Ta dziewczynka, która z największym spokojem przetrwa próbę, zostaje umieszczona w świątyni, gdzie z czasem obejmuje ją „duch boskości”. I taką fuchę utrzymuje do czasu dojrzewania. Wraz z pierwszą miesiączką dziewczynki bogini opuszcza jej ciało i wtedy wybierana jest nowa. 


Miałam okazję taką Kumari zobaczyć, bo akurat trwał jakiś festiwal i wyszła na chwilę na swój balkon. Niestety nie można jej robić zdjęć (wrzucam zdjęcie z Internetu, żeby było wiadomo, o czym mówię). Trzeba natomiast grzecznie złożyć rączki, skinąć głową i powiedzieć „Namaste!”, jak tylko się pojawi.



Zapamiętałam jeszcze świątynię „Hippie Temple”, która wzięła swoją nazwę od tysięcy hipisów, którzy w latach 60. i 70. kończyli swoją podróż przez Azję w tym właśnie miejscu. Ponoć był wśród nich nawet i Jimi Hendrix.



Przewodnik na końcu zwiedzania odprowadził mnie na miejsce, skąd mnie zabrał, więc łatwo mogłam znaleźć swoją taksówkę. Oczywiście musiałam wpisać swoją rekomendację w notesik.

Czas mijał szybko, kolejnym przystankiem była uliczka targowa, która ciągnęła się chyba kilometrami, rozdwajając się co chwilę, dając więcej możliwości na poszalenie z zakupami. To bardzo niebezpieczna okolica. Niebezpieczna dla tego, kto nie potrafi się oprzeć namawiającym sprzedawcom albo nie potrafi się targować. Nawet jeśli podadzą cenę, następnym pytaniem jest „a ile możesz za to zapłacić?”. Sami proszą się o potargowanie, więc nie da się inaczej. Sporo figurek, posągów i różnych innych przedmiotów związanych z Buddą. Oprócz tego mnóstwo ciuchów, kaszmirowych swetrów, przepięknych materiałów na suknie, no i oczywiście rzeczy potrzebnych do wyprawy w góry, wysokie góry.




Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Przepisy mówiące o zachowaniu odpowiedniej odległości od słupów wysokiego napięcia nie mają tu w ogóle zastosowania! Ale kto z Nepalczyków by tam się tym przejmował!



Kiedy dla własnego bezpieczeństwa, a raczej dla bezpieczeństwa mojego portfela postanowiłam wrócić do taksówki, mój czas już dobiegał końca. Wróciliśmy więc do hotelu. Nie mogę zapominać, że czeka mnie kilkugodzinny lot, tym razem Airbus 320, więc mniejszy, ale za to z kompletem pasażerów. I chyba każdy z nich wracał z jakiejś wyprawy górskiej, tachając ze sobą wypchany plecak górski. Luki bagażowe zapełniły nam się w 100% już po drugim autobusie z pasażerami. A spodziewaliśmy się jeszcze trzeciego. Ale nie ma takiej rzeczy, z jaką 5-gwiazdkowa załoga Qatar Airways by sobie nie poradziła ;) Lot przebiegł spokojnie, obiad na pokładzie zjadłam około godziny 23.00 I tak mi się to wszystko już poprzestawiało. Wróciłam do siebie około 01:00 i jakoś nie bardzo czułam się zmęczona. I tak oto jest godzina 4:30, ja sobie siedzę i piszę bloga, a za oknem już się skończyła pierwsza seria porannych modłów arabskich. Chyba w końcu położę się spać, ale bardziej z rozsądku, niż z potrzeby organizmu ;)

Dobranoc!

Więcej zdjęć z Katmandu:
Katmandu, Nepal 07-08.11.2011

4 komentarze:

  1. Najlepszy wpis i zdjęcia dotąd!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, że masz taki charakter, że nie potrzebny Ci towarzysz do zwiedzania :P fajnie było zobaczyć to wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jasne że lepiej się zwiedza w grupie, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No Martyna. Normalnie na krańcach świata jak Wojciechowska. Podziwiamy,pozdrawiamy i trochę zazdrościmy ;)

    OdpowiedzUsuń