obraz

obraz

poniedziałek, 30 marca 2015

Muzeum Zerwanych Związków

Zaczynam od wymówki. Codziennie z wyrzutami sumienia myślę sobie o blogu. Ale niech będzie tak trochę po polsku, zrzucę na pogodę. To na pewno przez to przesilenie wiosenne. W Katarze burze, lało kilka dni, co prawda nie non stop, ale wystarczyło to, żeby wprowadzić w mieście chaos, a lokalne gazety rozpisywały się o załamaniu pogody i tragicznych warunkach na drogach. 

Mam zdjęcia, zwiedzanie było, ale zupełnie nie miałam weny, żeby o tym napisać. A bezsensu było by pisać "Byłam w Chorwacji, widziałam najpierw to, a później to. Było bardzo fajnie", bo zaraz połowa z Was by stwierdziła, że tyle to można w byle przewodniku przeczytać. I tyle bym Was widziała. Nie jesteście zwykłymi czytelnikami bloga, jesteście Moimi Czytelnikami. A o Swoich Czytelników trzeba dbać. 

Przyszła na szczęście trochę lepsza pogoda, słońce znowu zaczęło zaglądać do mojego pokoju, nazwoziłam z polskich spożywczaków pod Londynem sporo smakołyków, to i nastrój mi się poprawił. A wraz z nim wróciła wena i chęć, żeby to co mam w głowie i na zdjęciach sklecić w całość. Przenosimy się do początku marca, kiedy to Airbusem A320 (tak, takim samym jakiego ostatnio pełno w wiadomościach) leciałam do Zagrzebia w Chorwacji.


Kiedy sprawdzałam sobie szczegóły lotu, w tym listę załogi, zauważyłam na niej Antonię, dziewczynę z Chorwacji, z którą w sierpniu 2014 leciałam do Japonii. Pojechałyśmy wtedy razem do Kioto. Antonia była wtedy "świeżynką" i zachwycało ją wszystko dookoła, a najbardziej fakt, że stąpamy po ziemi japońskiej. Przebywanie przez cały dzień z tak pozytywnie nastawioną osobą doładowało wtedy i moje baterie. Dlatego kiedy tylko zobaczyłam jej imię na liście, ucieszyłam się. Ale już po chwili przypomniałam sobie kolejną rzecz, która wprawiła mnie w zakłopotanie. Otóż w Kioto robiłam masę zdjęć, jak zawsze zresztą. Zazwyczaj osoby mi towarzyszące proszą na koniec dnia o wysłanie im fotek, na których się znajdują, co jest zrozumiałe, bo po co im zbędne ujęcia kwiatka, ulicy, budynków, czy innych miejsc, na których nie widać ich samych. Antonia jednak poprosiła mnie o wysłanie wszystkich zdjęć, co w przypadku podróży do Kioto oznaczało 258 fotek. Oczywiście po przebraniu i usunięciu tych, które się powtarzają wyszło trochę mniej, jedynie 167. Zastanawiałam się więc, jak najlepiej je przesłać, czy wrzucić gdzieś do netu i przesłać jej linka, czy może wypalić na płytce i zanieść jej osobiście. I tak mi to zastanawianie się zeszło, że minęło pół roku. Strasznie mi głupio się zrobiło, bo sama się wściekam, kiedy ktoś obiecuje zdjęcia, a nigdy ich nie przesyła. Przed lotem szybko więc wypaliłam wszystko na płytkę i zabrałam ją ze sobą. Jeszcze zanim zaczął się briefing, wręczyłam Antonii płytkę, przepraszając, że kazałam jej tyle czekać. Spodziewałam się komentarza typu: "A ja tyle czekałam!" i innych lamentów, ale zamiast tego Chorwatka mi podziękowała z szerokim uśmiechem i rzuciła mi się na szyję! No i już wiedziałam, że to będzie dobry dzień, skoro na dzień dobry udało mi się kogoś tak uszczęśliwić. 

Lot przebiegł bez żadnych problemów i w miłej atmosferze. Do tego wszyscy lecieliśmy do Zagrzebia po raz pierwszy, więc przygotowani byliśmy na zwiedzanie. Antonia wypisała nam miejsca, które warto zobaczyć, a sama udała się na spotkanie z rodziną. Pogoda nie za bardzo nam sprzyjała, bo strasznie wiało, a przy takim wietrze kilka stopni na plusie wydaje się być temperaturą ujemną. Na szczęście nikogo to nie zniechęciło. Wykreśliliśmy tylko z planu wycieczki parki i ogrody, które na pewno będzie milej oglądać kiedy zrobi się odrobinę cieplej i słoneczniej. 

Chorwacja to dość popularny wybór polskich wczasowiczów. Większości pewnie kojarzy się ze słońcem, wybrzeżem, żaglówkami. Jednak Zagrzeb, stolica i największe miasto Chorwacji, jest położone wgłąb lądu i nie ma dostępu do morza. Wybraliśmy się do Starego Miasta, a było nas sześć osób, Wszyscy głodni, więc zaczęliśmy od poszukiwania polecanej restauracji. Chwilę nam to zajęło, bo lokal był "ukryty" przy wejściu do jednego z centrów handlowych, ale warto było, bo jedzenie było naprawdę smaczne. Nie przeszkadzało nam nawet to, że obsługa pokręciła niektóre zamówienia. Spędziliśmy miło czas, pożartowaliśmy na różne lotnicze i nielotnicze tematy, napełniliśmy żołądki i ruszyliśmy dalej. Jedna z atrakcji nam uciekła, bo zrobiło się już późne popołudnie. Najbardziej znany zagrzebski targ pod gołym niebem - Dolac - został już zamknięty. Zanim ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie, skupiliśmy się na jednym ważnym zadaniu. Koleżanka z Ameryki Południowej (nie pamiętam już, z którego kraju dokładnie) zapomniała spakować butów zimowych. Wyszła do miasta w zwykłych trampkach, nie zakrywających nawet kostek. Od samego patrzenia robiło się zimno, wiec wszyscy rozglądaliśmy się za ciepłymi skarpetami. Udało się znaleźć grube, wełniane, w jednym ze sklepów z pamiątkami. Przy okazji wzbogaciłam swoją kolekcję magnesów lodówkowych o kolejny egzemplarz. 





W drodze do kościoła św. Marka, który widniał na co najmniej połowie magnesów z Zagrzebia, natrafiliśmy na miejsce, o którym wcześniej czytałam, szukając ciekawych miejsc do zobaczenia, ale nie sprawdziłam, gdzie jest dokładnie na mapie, więc nie spodziewałam się tam dotrzeć. Była to miła niespodzianka, zwłaszcza, że przy wejściu postawione były rusztowania, co sprawiło, że zakwestionowano moje umiejętności, jako przewodnika. "Co to ma być? Gdzie my w ogóle idziemy? To na pewno zła droga!". Kamienna Brama - część dawnego systemu murów miejskich, która kiedyś otwierała drogę do średniowiecznej osady obronnej, a dzisiaj łączy ze sobą dwie gwarne uliczki. W środku natomiast znajduje się barokowy ołtarz z obrazem Matki Bożej, cudem ocalałym z pożaru w 1731 roku, kiedy to spłonęły okoliczne budynki. Legenda głosi, że ogień zgasł, kiedy tylko dotarł do wizerunku Maryi. Ustawionych jest tu kilka ławek kościelnych, gdzie modlą się ludzie, znajdując skupienie pomimo przechodzących turystów, którzy często zagapieni nie zdają sobie nawet sprawy, że weszli do obiektu religijnego. 






Uliczki, które wszędzie opisywane są jako gwarne i tłoczne, o tej porze roku nie były zbyt zaludnione. Na pewno latem jest ich tu sporo przechodniów i turystów, ale na początku marca porywczy i zimny wiatr skutecznie ich stąd wywiewa. Tak samo było z placem przy kościele św. Marka. Kiedyś handel rozkwitał tu pełną parą, a dziś to polityczne centrum Chorwacji z budynkami chorwackiego Zgromadzenia, Rządu i Rady Miasta Zagrzebia. Uwagę zdecydowanie przyciąga mozaika na dachu katolickiego kościoła z XIII w., przedstawiająca herby Zagrzebia oraz Trójjedynego Królestwa Chorwacji, Slawonii i Dalmacji, którego od 1868 r. Zagrzeb był stolicą. 






Udaliśmy się do punktu widokowego, skąd miał być najpiękniejszy widok na Zagrzeb (według naszej koleżanki Antonii), ale zanim tam doszliśmy, zatrzymaliśmy się w dość nietypowym muzeum - Muzeum Zerwanych Związków. Początkowo była to wędrowna ekspozycja, która w 2010 roku zagościła w Zagrzebiu już na stałe. Założyciele - Olinka i Drazen, to para, która rozstała się po trwającym cztery lata związku. Rozstali się w przyjaźni i kiedy żal już osłabł, pozostała refleksja, jak wiele dla siebie znaczyli, jak każdy, nawet najprostszy przedmiot wypełniony był wspólną historią. Zaczęli więc namawiać ludzi z całego świata do przesyłania takich przedmiotów. Z każdym z nich wiązała się jakaś historia oraz emocje. 

Można tu znaleźć na przykład rozbitego krasnala ogrodowego ze Słowenii, który według opisu miał trafić w samochód męża, który stał się "arogancki i bez serca", ale trafił w asfalt, stąd jego uszkodzenia. 

Jest też siekiera, która została przesłana z Berlina. Ofiarodawczyni po rozstaniu z partnerką porąbała jej meble ze wspólnego mieszkania, z nadzieją, że skoro nie odczuwa straty jej samej, to może zaboli ją utrata mienia. Po powrocie z wakacji ze swoją nową oblubienicą, była już dziewczyna zamiast mebli zastała 14 kupek porąbanego drewna.

Są listy miłosne, pluszaki, części garderoby. Telefon komórkowy (stara Nokia) oddany przez chłopaka dziewczynie, żeby już do niego nie dzwoniła. Klucze do mieszkania przysłane do muzeum, żeby uniknąć pokusy pojawienia się na progu byłego ukochanego.

Buteleczka z figurką Matki Boskiej z Peru, którą chłopak podarował dziewczynie, jako dowód prawdziwej miłości. Jednak ona zauważyła, że jej ukochany przywiózł całą torbę takich dowodów "jedynej" miłości.    

Otwieracz do wina w kształcie starego klucza to jeden z prezentów of kochanka, który zapewniał o swojej miłości, ale odmawiał pójścia do łóżka. Dziewczyna doceniła ten przejaw miłości dopiero, kiedy kochanek zmarł na AIDS.

Eksponatów jest tyle, że co jakiś czas ekspozycja jest wymieniana. Wizyta w tym muzeum to ciekawe doświadczenie. Z jednej strony wprawia w zadumę i rodzi pytanie "A co ja bym wstawiła do tego muzeum? I z jaką historią?". Z drugiej strony pokazuje, że u niektórych te historie kończyły się naprawdę tragicznie, siekiery szły w ruch, więc może moja historia nie jest w cale taka zła? A w końcu człowiek zdaje sobie sprawę, że przed tymi wszystkimi rozstaniami przedstawionymi na wystawie było tyle miłości i uczucia, tyle szczęścia i radosnych chwil. I od razu lepiej to wygląda.







Wracamy do miasta. Przed nami punkt widokowy, który miał ukazać niesamowitą panoramę Zagrzebia. Mnie jednak nie zachwycił, tak jak i moich towarzyszy podróży. Chyba za dużo już się tych miast widziało i teraz, żeby coś wywarło na mnie wrażenie, musi się naprawdę jakoś wyróżniać. Za to staliśmy u stóp, a właściwie u czubka głowy najkrótszej kolejki linowo-terenowej w Europie. W niespełna minutę można dostać się zabytkowym wagonikiem z Dolnego do Górnego miasta i odwrotnie. Oczywiście skorzystaliśmy z okazji.






Kolejnym punktem na liście przygotowanej przez Antonie, rodowitą Zagrzebiankę, była pijalnia czekolady. Ileż tam było słodkości! Od samego patrzenia robiło się niedobrze. Ale oczywiście wszyscy się skusiliśmy na polecany smakołyk o wdzięcznej nazwie Rajska Bajadera, który miał być napojem, a okazał się gęstą czekoladą, którą trzeba jeść, a nie pić. Zupełnie jakbym otworzyła słoiczek z Nutellą i wyjadała ją łyżeczką. Porcje były niewielkie, ale żadna z nas nie dotarła nawet do połowy "napoju". 



W międzyczasie zrobiło się już ciemno i jeszcze zimniej niż wcześniej, a wiatr przybrał na sile. Przespacerowaliśmy się tylko pod Katedrę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny z przełomu XII i XIII wieku. Prezentowała się całkiem okazało, pomimo rusztowania na jednej z wież. W środku trwało nabożeństwo, więc nie chcieliśmy przeszkadzać, kręcąc się z aparatami. Do tego wszyscy byli już dość zmarznięci, więc wróciliśmy do hotelu.



Zagrzeb pomimo tego, że wydawał się dość opustoszały, na pewno tętni pełnią życia i kolorami latem. Postaram się tam wybrać jeszcze raz, może za miesiąc lub dwa. 


Zagrzeb, Chorwacja 05-06.03.2015

środa, 4 marca 2015

Leniwy Katar

Pogoda - bardzo wygodna wymówka na zły nastrój, senność, ból głowy i różne inne dolegliwości. Zwłaszcza wśród Polaków. Jak nie wiemy na co zrzucić winę, to na pewno będzie pogoda. Tu w Katarze pogoda też może być wymówką pewnego ciekawego zjawiska.

Zrozumiałe, że w lecie, kiedy temperatura na zewnątrz przekracza 40 stopni, każdy spędza pod gołym niebem jak najmniej czasu. Zazwyczaj jest to pokonanie kilku metrów między domem a samochodem, a później samochodem a biurem / centrum handlowym / szkołą. Ale kiedy zaczęłam więcej jeździć samochodem po mieście ze swoim partnerem, rezygnując przy tym z usług taksówek, okazało się, że z klimatyzowanego auta wysiada się  rzadziej, niż mi się wydawało.

1) Fast Food, Karak.
Jeśli chcecie porozmawiać o zdrowym odżywianiu, to nie ze mną. Tak jak staram się jeść konkretne posiłki, zawierające witaminy, wartości odżywcze i inne cuda Matki Natury, tak raz na jakiś czas po prostu lubię zjeść niezdrowego, tuczącego hamburgera (najlepsze są w USA, sos aż spływa po bokach). Tak samo, jak spora część otyłej katarskiej społeczności. Dlatego często wieczorami przed małymi restauracjami z amerykańskim jedzeniem (żeby nie wymieniać z nazwy), przed tureckimi shawarmami, kebabami tworzą się kolejki... samochodów. Kierowcy nie ruszając się z fotela trąbią i czekają, aż pracownik podejdzie z menu. Leniwie opuszczają szybę samochodu, składają zamówienie i czekają, aż jedzenie zostanie dostarczone w papierowej torbie na wynos. Płacą w ten sam sposób, czekają na resztę i odjeżdżają. Ciężko było mi się do tego na początku przyzwyczaić, bo wyjście z samochodu, zamówienie przy kasie i czekanie na miejscu w żaden sposób nie uwłacza mojej godności. Mało tego, dlaczego mam komuś dokładać pracy, skoro mam zdrowe nogi i mogę iść sama. Ale z czasem nauczyłam się, że taki jest tu po prostu zwyczaj. Poza tym w każdej chwili może zajść potrzeba przestawienia samochodu, więc nie należy go opuszczać. Takie fast foody najczęściej znajdują się przy stacjach benzynowych albo przy zatłoczonych, często uczęszczanych ulicach, gdzie nie ma miejsca na duże parkingi. Zatrzymuje się więc tam, gdzie widać wolny kawałek chodnika i gdzie ewentualnie  nie blokuje się ruchu ulicznego (choć i to często się zdarza). To samo dzieje się przy miejscach takich jak Tea Time, gdzie sprzedaje się karak, mocną i słodką herbatę z mlekiem i przyprawami, która jest w Katarze bardzo popularna, choć tak naprawdę pochodzi z Indii. Wieczorami masa samochodów przewija się tędy, zamawiając po kubeczku herbaty, która kosztuje 1 katarskiego riala (=1zł). Napój ten pokochałam i ja, więc jestem częstym gościem tego miejsca. Oczywiście nigdy nie opuszczając samochodu.



2) Stacja benzynowa.
Jestem kierowcą od 19 roku życia, więc i stacje benzynowe nie są mi obce. Samoobsługowe, bezobsługowe i te, gdzie pracownicy chętnie pomagają tankować, a ja mogę spokojnie udać się do środka, by uiścić opłatę. Nie tutaj. Tutaj nawet rzadko kiedy się wyłącza silnik przy tankowaniu! Tylko szyba kierowcy zjeżdża w dół, pada hasło "My friend, full, super" i tyle. Za pełny 70-litrowy zbiornik Mitsubishi Pajero płacimy 65 QR (przy dzisiejszym przeliczniku to tyle samo w złotówkach) pracownikowi do ręki i odjeżdżamy. A gdzie tam jakieś paragony, gdzie faktury! Kto by się tym przejmował. A potem zdarzają się sytuacje, jak ta, w Arabii Saudyjskiej: (jeśli film się nie wyświetla, proszę kliknąć tutaj)







3) Sklep spożywczy.
Małe sklepiki wciśnięte gdzieś pomiędzy fryzjera, a pralnię chemiczną, w środku zaledwie kilka półek, ale wszystkie podstawowe produkty są. Sprzedawcy wychodzą wezwani klaksonem, wysłuchują czego trzeba, po chwili wracają z torbą plastikową z zakupami. Woda, batonik, doładowanie komórki, warzywa, owoce, mleko, papierosy, proszek do prania, pusta płyta CD, itp. Oczywiście nie robimy tu wielkich zakupów, zaopatrujących lodówkę na cały tydzień. Takie zakupy załatwia się w hipermarketach. Tu najczęściej ludzie podjeżdżają po jeden lub dwa drobiazgi, zostawiając przy tym kilka QR napiwku dzielnym Nepalczykom, czy Hindusom, którzy (podobno) pracują po kilkanaście godzin dziennie.


4) Bankomat.
Tak jak się przyzwyczaiłam do wyżej wymienionych rzeczy, tak bankomat był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Większość maszyn oznaczonych międzynarodowym ATM (Automated Teller Machine) umiejscowionych jest w pomieszczeniach z klimatyzacją - bankach, supermarketach, biurowcach, itp. Ale niektóre z nich stoją na zewnątrz, na przykład na parkingach. Rozmieszczenie ekranu, przycisków oraz magicznego otworu, z którego wychodzi gotówka jest tak ułożone, że wszystko można załatwić sięgając ręką z okna samochodu. 




Dlaczego tak się dzieje? Lenistwo? Nie, to pogoda. To na pewno ta pogoda...