obraz

obraz

sobota, 30 kwietnia 2016

Welcome to Miami!

Nigdy nie znudzą mi się widoki z góry. Zwłaszcza te z kilkunastu tysięcy metrów. A jeszcze jak za sterami samolotu znajdą się piloci, którzy cały czas cieszą się urokami widoków ze swojego podniebnego biura, to już całkiem super. Tak było i tym razem. Podczas lotu kapitan dał znać, że za chwilę będzie można zobaczyć piramidy, bo przelatujemy akurat nad Egiptem. Ruszyłam do kokpitu uzbrojona w telefon, bo aparat fotograficzny był schowany gdzieś głęboko w torbie. No i tak się rozglądam i czekam, kiedy to będzie te piramidy widać, aż w końcu pilot mówi: 
- O tam widać, po lewej! 
Ja się rozglądam i nic. 
- Ale gdzie? - pytam 
- No tam, taaaaaam - ja nadal nie widzę. Proszę więc o jakąś wskazówkę. 
- Widzisz gdzie unosi się ten dym? - Tak - A zaraz nad nim jest taki ciemny, szeroki pas? - Tak - No to po drugiej stronie tego pasa, trochę na prawo od dymu, zobaczysz takie dwa trójkąty. To jest zacieniona ściana piramid.
Wytężyłam wzrok i faktycznie dwa trójkąty się znalazły. Toooo? To są te wielkie piramidy, które oglądane z bliska wydają się być tak ogromne? Tak, wiem, że jesteśmy 12 km ponad ziemią, ale nie spodziewałam się, że będą aż takie maluteńkie. Te dwie pierwsze to piramidy Userkafa i Dżesera, a ten szeroki ciemny pas, to Nil i zagospodarowana wokół niego zieleń. Kawałek dalej dostrzegłam dwa kolejne trójkąciki. Tym razem były to popularne piramidy w Gizie, przy Kairze. Gdzieś obok nich powinien być też Sfinks, ale ten nie rzucał żadnego charakterystycznego cienia, jak piramidy, więc nie dało się go tak łatwo dostrzec. Nie zmienia to jednak faktu, że chociaż w Kairze nigdy nie byłam (nie licząc płyty lotniska), to piramidy mam zaliczone. Z góry, z dołu, co za różnica?

No i jak tu dostrzec piramidy?

Piramidy Userkafa i Dżesera

Piramidy w Gizie

Lot był długi i ciężki, jak to za zwyczaj loty do Stanów. Nie ma się co dziwić, 16 godzin w samolocie w fotelu pasażera może się znudzić. W klasie ekonomicznej serwujemy na początek śniadanie, po jakimś czasie rozdajemy słodkie przekąski i chipsy, żeby było co przegryźć do filmu. Później są kanapki na ciepło, a przed lądowaniem - obiadek. Każdy wie, jak to wygląda - wychodzimy do kabiny z wózkami pełnymi tac z posiłkami i serwujemy każdemu o tej samej porze. Na każdy posiłek jest wyznaczony czas, a jeśli komuś coś potrzeba pomiędzy posiłkami, to zawsze można podjeść do samolotowej kuchni albo wezwać stewardessę i ładnie poprosić, a na pewno coś przygotujemy. Natomiast w klasie biznes jest jak w restauracji. Pasażerowie dostają menu z opcjami do wyboru, do koloru: śniadanie, dania lekkie, zupy, przystawki, obiadowe dania główne, desery. W locie do Miami naliczyłam 21 pozycji w menu. W zależności od tego kto kiedy ma na co ochotę, to sobie może zamówić. Obiad o 9 rano? Nie ma problemu. Śniadanie o 19? Oczywiście. Ktoś może mieć za sobą lot z Bangkoku, więc będzie na innym czasie niż ktoś, zaczynający podróż w Europie. My się do wszystkiego dostosujemy. Brzmi nieźle, prawda? Bardzo wygodnie dla pasażerów. Gorzej z nami, stewardessami. Bywa tak, że pasażerowie budzą się na przemian i zamawiają a to przekąski, a to całe posiłki. Zapach piersi z kurczaka w sosie orientalnym roznosi się po pokładzie, to i inni pasażerowie zaczynają być głodni. Kończymy z jednym, zaczynamy z drugim. Ktoś zamówi śniadanie, to zapach ciepłych croissantów połechce kubeczki smakowe sąsiada i następne zamówienie. A tutaj nie ma tacek, na których mieści się wszystko, jak w klasie ekonomicznej. Tu osobno przynosimy talerzyk, sól i pieprz, masło, miseczkę z ciepłymi bułkami, szklanki, osobno sztućce i każdy posiłek. I tak dla 42 osób. Trochę się trzeba nabiegać. Bywa tak, że podczas lotów do Stanów, pomijając 3-4 godziny odpoczynku, które nam przysługują, przez cały pozostały czas jesteśmy w ruchu. 

Ciężka praca zawsze zostaje wynagrodzona. Miałam dobre miejsce podczas lądowania. Ukryta w zaciszu samolotowej kuchni, poza zasięgiem wzroku pasażerów i reszty załogi, mogłam podziwiać zbliżające się wybrzeże Florydy.





Kiedy dotarliśmy do hotelu było już ciemno, ale z balkonu rozpościerał się piękny widok na marinę. Zmęczona położyłam się od razu spać. Organizm szybko zregenerował siły i obudziłam się tuż o wschodzie słońca. Oczywiście pierwsze co, to pognałam z aparatem na balkon. Zapowiadał się cudowny dzień.

Widok na marinę

Widok na Salę Koncertową i Centrum Sztuki

Wschód słońca nad mariną

Wschód słońca nad mariną



Zanim zacznę opowiadać, zapraszam na krótki filmik z pobytu z Miami (dla tych, którzy jeszcze nie widzieli na Facebooku).




Jestem na Florydzie, w Miami. Oczywiście pierwszym miejscem, do którego się wybiorę, to South Beach, Ocean Drive, które według naszego pilota, który stąd pochodzi, jest idealnym miejscem na rozpoczęcie (i zakończenie) dnia. Nie mylił się ani trochę. Niebieściutkie niebo, wysokie, zielone palmy (niektóre wyrastające nawet prosto z piasku na plaży), kolorowe parasolki i zadaszenia restauracji, jedna przy drugiej. Co drugi samochód to kabriolet. Nic dziwnego, w taką pogodę najlepiej podczas jazdy cieszyć się słońcem i wiatrem we włosach. A jak nie kabriolet, to jakiś samochód w stylu retro, idealnie wkomponowujący się w otoczenie. Zatrzymałam się w jednej z restauracji, oczywiście wybierając stolik na zewnątrz i bez żadnego pośpiechu zjadłam śniadanie, niczego sobie nie żałując. Były i jajka, i bekon, i świeży sok, i kawa. W takim miejscu nie będę sobie niczego odmawiać.












Po śniadaniu przyszedł czas na spacer po plaży. Nie miałam na sobie stroju kąpielowego, więc na spacerze się skończyło. I chociaż na początku wydawało się, że jest zbyt wietrznie, jak na smażenie się na piasku, tłumy na plaży zdecydowanie zaprzeczyły tej teorii. Co kawałek znajdowały się budki ratownicze, ale nie byle jakie. Po huraganie Andrew w 1992 roku większość budek zostało zrównanych z ziemią, więc trzeba je było wybudować na nowo. Postawiono na styl Art Deco. W ramach charytatywnej akcji odbudowy, architekt William Lane zaprojektował i zbudował kilka pierwszych wież. Za nim poszło w ślady wielu innych architektów i tym oto sposobem mamy dziś 31 wież rozsianych po całej plaży. Każda w innym kolorze, każda wyjątkowa.

Innym urokiem plaży South Beach w Miami jest to, że tuż przy jej brzegu wyrastają wieżowce i hotele na kilkadziesiąt pięter. Rozstawiane są sceny z potężnym nagłośnieniem na okazyjne imprezy. Jedna z takich miała akurat miejsce, był to pokaz mody, a konkretnie strojów kąpielowych bikini. Ale wybaczcie mi brak zdjęć. Akurat kiedy odbywał się pokaz, ja relaksowałam się jeszcze przy moim późnym śniadaniu.




Po lewej stronie - wieże policyjne















Spacerowanie po plaży i mieście zajęło dużo czasu. Każde miejsce było tak zachęcające, żeby usiąść choćby na chwilę, że nie sposób było się nie zatrzymać. Dzień skończyłam przy orzeźwiającym mojito, którego "średni" rozmiar z menu okazał się być wielkim, głębokim kielonem. Jak widać w Stanach Zjednoczonych wszystko jest rozmiarów XXL. Kiedy wracałam do hotelu, niektórzy dopiero wybierali się na South Beach, żeby zacząć wieczorne i nocne podboje. Ale u mnie już jakiś czas temu włączył się ten głos w podświadomości, który mówi, że lepiej samej się po nocnych klubach nie kręcić. Tak to się niestety zdarza po 30-tce ;)




W końcu był to luty, jak by nie patrzeć :)


Drugi dzień przeznaczyłam na plażę, jako że to mój ulubiony sposób na wypoczynek. Po drodze znalazłam jednak ciekawe miejsce na śniadanie i nie tylko. 11th Street Diner to aluminiowy wagon restauracyjny, który przez 44 lata stał w miejscowości Wilkes Barre w Pensylwanii, a w 1992 roku przetransportowano go do Miami. W środku wygląd retro przypomina sceny z filmów amerykańskich z lat 60. Czerwone sofy, wysokie stołki przy barze, kawa parzona dolewana, kiedy tylko kubek robi się w połowie pusty. Jest ponoć i szafa grająca, której jednak nie mogłam się doszukać. Jako że byłam przed plażą, tym razem zrezygnowałam z boczku i innych pysznych tłustości i zamówiłam Sałatkę Szefa, która okazała się zaskakująco ogromna.





 


Na plaży było wietrznie. Kiedy świeciło słońce, to wiatr w żaden sposób nie przeszkadzał. Ale jak tylko jakaś większa chmura zablokowała promienie słoneczne, ciało momentalnie robiło się chłodne. Aż się chciało nakryć ręcznikiem. Wielu ludzi zrezygnowało z plażowania, kiedy słońce nie wychodziło przez dłuższy czas. Ja jednak siedziałam wytrwale, obserwowałam ludzi, przechadzające się między nimi mewy i małe samoloty nad naszymi głowami, ciągnące ze sobą różne transparenty reklamowe.













 Miami mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Tak tu jaskrawo i kolorowo, że nie wyobrażam sobie, jak w tym mieście można mieć zły nastrój. Ale wszystko zawsze wydaje się takie piękne, kiedy przyjeżdża się do danego miejsca tylko na chwilę. Gdyby zostało się tu na dłużej, na pewno też dopadłaby nas szara rzeczywistość. Ale Miami naprawdę sprawia wrażenie, że nawet ta zwykła rzeczywistość wydaje się być bardziej kolorowa.


I jak zawsze na koniec - album ze zdjęciami.
Miami, USA 17-19.02.2016