obraz

obraz

czwartek, 17 lipca 2014

Wyprawa do Pekinu (cz.2)

Wędrówka po Wielkim Murze Chińskim była dostępna w kilku opcjach. Można nawet się wybrać na kilkudniową wyprawę, codziennie pokonując kolejne kilometry Muru i nocując w lokalnych wioskach. Każda z wycieczek oznaczona jest stopniem trudności. Nasza miała 3/5, więc powinna być do przejścia. Zanim jednak napiszę, jak owe trzy punkty prawie mnie wykończyły, spróbuję się trochę wytłumaczyć. Odkąd przeprowadziłam się do Kataru, przestałam spacerować tyle, co kiedyś. Z oczywistego powodu, jakim jest tutejsza pogoda. Pod upalnym słońcem nie da się wytrzymać więcej, niż kilka minut. Nie raz kiedy udawałam się do pobliskiego supermarketu, oddalonego o jakieś 10-15 minut spacerem, byłam jedyną osobą na ulicy, a kierowcy z klimatyzowanych samochodów patrzyli na mnie, jak na szaloną. Do tego od kiedy mam Bliską Osobę, która się mną jeszcze bardziej opiekuje, nawet do wspomnianego supermarketu nie chodzę pieszo. Tak wiem, żadne to usprawiedliwienie dla słabej kondycji, bo jest wiele sposobów na jej poprawienie. Ale uważam, że wystarczająco się nachodzę na pokładzie podczas lotów, do tego podnoszenie ciężarów też się zdarza, kiedy trzeba poprzestawiać pojemniki z napojami w puszkach, butelkami albo talerzami, więc mam swoją małą siłownię w pracy. Swojej sylwetce nie mam nic do zarzucenia, chociaż owszem, można by poprawić to czy tamto, ale mnie jest dobrze tak, jak jest, więc po co będę się zmuszać na jakieś bieżnie po pracy. Okazuje się jednak, że kilka sesji na bieżni przed wyprawą na Wielki Mur Chiński dobrze by mi zrobiło.

Wcześnie rano zeszłyśmy na śniadanie, bo nie można na taką wyprawę wyjść z pustym żołądkiem. Punktualnie o godzinie 7:40 nasz przewodnik Robert odebrał nas z hotelu. I niech Was imię nie zmyli, Robert jest Chińczykiem. Podjechaliśmy do innego hotelu odebrać jeszcze jedną parę Anglików i ruszyliśmy pod Mur. Droga zajęła prawie dwie godziny. Mama przyklejona do okna podziwiała widoki, a ja skorzystałam z okazji i ucięłam sobie jeszcze krótką drzemkę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, dostaliśmy po trzy butelki wody na osobę, banany i ciasteczka Oreo :) Wszystko poszło do plecaka, bo przecież nikt nie będzie tego za nas nosił. Dodatkowo miałyśmy swój własny zapas wody, zabrany z hotelu, więc pragnienie nam doskwierać nie będzie. Krótkie spojrzenie na mapę całej naszej trasy i wyjaśnienie co i jak. Trzeba było się wysilić, żeby usłyszeć, co nasz przewodnik mówi, bo tuż obok mapy, przy plastikowym stoliku siedziało czterech Chińczyków grających w karty. Każdemu ich ruchowi towarzyszył głośny okrzyk, jakby zaraz miała się rozpętać wielka kłótnia. Ale taka po prostu natura Chińczyków, że ich rozmowy dla obcokrajowców brzmią bardzo głośno, ostro i zadziornie. Wracam jednak do naszej wędrówki. Żeby wędrować po Murze, trzeba najpierw do niego dojść. Podejście 500 m w górę po 1400 stopniach. Wcale nie miałam zamiaru liczyć, wierzę im na słowo. 
Ruszamy.
Co kilkanaście, kilkadziesiąt schodów był kawałek płaskiej powierzchni na ewentualne przystanki. Na początku je omijaliśmy, ale już po kilku minutach korzystaliśmy prawie z każdego, żeby złapać oddech. Mama zaprawiona przez wędrówki po polskich górach, na które się wybiera od czasu do czasu, szła przede mną, a ja tylko czułam, jak coraz ciężej mi się oddycha. Ktoś z tyłu powiedział, że już 160 stopni za nami. "Już"?!? Chyba "dopiero"! A gdzie jeszcze pozostałe 1240? Ale idziemy. Wygląda na to, że jestem najmłodsza z grupy, więc nie będę tu obciachu robić z za częstymi przystankami. Chociaż i tak już przepuściłam parę Anglików przed siebie. Idziemy dalej. Idziemy do góry. Po innych też już widać zmęczenie, więc jakoś mi to dodaje otuchy, to nie tylko ja jestem cienki Bolek. Po wszystkich pot ścieka, jak z kranu. Anglik już zdjął koszulkę, a jego partnerka zaróżowiła się jak Prosiaczek z "Kubusia Puchatka", taka już uroda wyspiarzy. Słońce niby schowane gdzieś za chmurami, ale było upalnie i duszno. Do tego schody prowadziły między gęstymi drzewami i krzewami, więc nie czuć było żadnego podmuchu wiatru. Plecak obładowany wodą i prowiantem stawał się coraz cięższy. Zaczęłam pić więcej wody, nie tylko dlatego, że wylewałam hektolitry potu, ale dlatego, żeby odciążyć plecak. Widzę, że reszta grupy już zaczyna robić zdjęcia dookoła, bo widoki były nieziemskie. Ale mój aparat był jeszcze w plecaku, nie na szyi. I nie było siły, która by mnie zmusiła, żeby go teraz wyciągnąć. Mama kilka razy proponowała zamianę plecaków, bo jej był mniejszy, z dwiema butelkami wody, mój z całą resztą, ale odmawiałam. No gdzie jeszcze będę Mamę obciążać. Młodsza jestem, powinnam ja ją do góry ciągnąć, a nie na odwrót. Schody wydawały się nigdy nie kończyć. Przestałam rozmawiać, próbując jakoś ustabilizować oddech, ale nic nie pomagało. Nogi wydawały się coraz słabsze i każdy stopień pokonywany był z coraz większą trudnością. Przy każdym przystanku zaczęły mi się pojawiać mroczki przed oczami. Anglicy byli gdzieś z przodu, ale nie interesowało mnie już, co sobie myślą. Robert przewodnik - zawsze na końcu, cierpliwie czekał, żeby nie zostawić nikogo z tyłu. Mama nawet przestała się odzywać i od czasu do czasu patrzyła na mnie z politowaniem. Wiedziałam, że to oznacza, że chyba nie jest ze mną dobrze. Nie potrafię Wam opisać, co wtedy czułam. Doszłam do takiego momentu, że w myślach byłam wściekła na samą siebie i przeklinałam wybór tej wycieczki. Czułam jak pot ściekający z czoła wyparowywał na moich policzkach, od tego jakie były gorące. Zgodziłam się na zamianę plecaków i nawet zapytałam Roberta, czy miał już jakieś sytuacje awaryjne, kiedy trzeba było kogoś ściągać. Powiedział, że nie, a ja pomyślałam "No to będziesz miał dziś pierwszą". Ale ten próbował mnie podtrzymać na duchu mówiąc, że to tylko to podejście jest takie ciężkie, a po samym murze idzie się już zdecydowanie lepiej. No to skupiłam się tylko na tym, żeby do tego muru dotrzeć, a później zobaczymy. W końcu dotarliśmy do pierwszej wieży warownej. Ciąg powietrza tam na górze był najprzyjemniejszą rzeczą, jaką można było sobie w tym momencie wyobrazić. Najcięższy kawałek za nami. Odpoczynek, ciasteczko, banan i w końcu wyciągnęłam aparat. Siły powoli wracały, myśl o powrocie na dół helikopterem ratowniczym odchodziła w dal. Wniosek: jeśli masz zero doświadczenia w chodzeniu po górach, nie wybieraj wycieczki ze skalą trudności 3 na 5.
(zdjęcia z pierwszego etapu wędrówki dzięki uprzejmości Mamy)



Niegroźnie wyglądające podejście okazało się być dla mnie mordercze.


Tu jeszcze wyglądam ok. Później zdjęcia już nie były robione ;)

Mama - dzielna uczestniczka wyprawy.

Dalsza wędrówka była już czystą przyjemnością. Mur w Simatai jest uważany za jeden z najpiękniejszych i najwierniej odzwierciedlających pierwotny fragment Wielkiego Muru. Odrestaurowany jest tylko w części. Cały czas można jeszcze podziwiać oryginalne ruiny. W zależności od ukształtowania terenu, mur wije się przez głębokie doliny i wzbija się na wierzchołki gór. Klify i urwiska po bokach wzmacniały fortyfikację, dzięki czemu granica Chin z Mongolią, którą kiedyś stanowił mur, była jeszcze silniejsza. W głowie nie chciało mi się pomieścić, jak człowiek mógł zbudować coś tak potężnego i to w takim "niewygodnym" miejscu. Ile pracy, wysiłku, potu i łez... Każda cegła, każdy pal musiały być wniesione na górę. Setki tysięcy osób pracowało przy budowie i Bóg jeden wie, dla ilu z nich było to ostatnie życiowe przedsięwzięcie. Ciała robotników, którzy padli podczas pracy, pochowane są w murze, dlatego jest on też nazywany Największym Cmentarzyskiem Świata. Z kolei później żołnierze, generałowie chodzili po murze w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu, co na pewno też sporo kilogramów ważyło. Ktoś musiał tam dostarczać prowiant, amunicję, itp. Wiele jest więc rzeczy, które można podziwiać na Wielkim Murze Chińskim, nie tylko piękne widoki dookoła. Dziś ludzie z lokalnych wiosek utrzymują się z turystów przybywających, by podziwiać to dzieło człowieka. Codziennie rano wchodzą na mur z napojami, batonami i innymi przekąskami. Żeby mieć bardziej atrakcyjną ofertę, wnoszą ze sobą mini lodówki, czy chłodziarki, dzięki czemu mogą zaoferować spragnionym turystom wodę zimną, jak lód. Mają też pocztówki, magnesy, czapeczki, wachlarze i przeróżne bibeloty. Pytałam, czy codziennie pokonują tą samą trasę, którą wchodziliśmy my. Robert powiedział, że mają swoje własne ścieżki. Krótsze, ale bardziej strome i niebezpieczne.








Pokonaliśmy 5 kilometrów muru, przeszliśmy przez 21 wież warownych. Niektóre z nich były wieżami sygnalizacyjnymi, inne były obronne. Rzeczywiście w porównaniu do trasy, jaką musieliśmy przejść, żeby się tu dostać, wędrówka po murze była przyjemnym spacerem o lekkim wysiłku. Można by nawet iść dłużej, ale trasa naszej wycieczki kończyła się w Jinshanling. Zeszliśmy tu do pobliskiej wioski, gdzie zostaliśmy uraczeniu lokalnym obiadem. Przy okazji ucięliśmy sobie pogawędkę z naszymi współtowarzyszami podróży z Anglii i Robertem, przewodnikiem. Dave i Julia byli wcześniej w Japonii, teraz zwiedzają Chiny, a i to nie jest ich ostatni przystanek. Ona planuje, on płaci. Niezły układ. Po drodze spotkaliśmy też małżeństwo w wieku 60+, które jest w podróży od trzech miesięcy. Zaczynali od kolei transsyberyjskiej, Chiny, Singapur, Malezja, tak sobie podróżują emeryci z Wielkiej Brytanii. A Mur Chiński był dla nich szczególnym wyzwaniem, zwłaszcza dla Pani, która miała lęk wysokości. Schody w dół pokonywała zjeżdżając na pupie, a przez niektóre odcinku muru zasłaniała sobie oczy po bokach (tak, jak czasami się koniom klapki zakłada, żeby nic z boku ich nie rozpraszało). Brawo za odwagę.

Zmęczone, ale szczęśliwe :)










MUR ZDOBYTY!!!!







Po posiłku i chwili odpoczynku ruszyliśmy (na szczęście już po płaskim terenie) na parking, gdzie czekał na nas busik, który zawiózł nas z powrotem do hotelu. Otrzymałyśmy na pamiątkę Certyfikat zdobycia części muru, pożegnałyśmy się z resztą i udałyśmy na odpoczynek do pokoju. Był plan, żeby wieczorem wyjść na nocny market, gdzie można spróbować pieczonych skorpionów, czy pająków. Oczywiście nie miałyśmy zamiaru tego jeść, chciałyśmy zrobić tylko kilka zdjęć. Zwłaszcza że Robert nam powiedział, że lokalni ludzie wcale tego nie jedzą. To jest wszystko pod turystów. Jednak zmęczenie i głowa pełna wrażeń szybko utuliły nas do snu.
Wyprawa do Pekinu (cz.2) 01.07.2014

piątek, 11 lipca 2014

Wyprawa do Pekinu (cz.1)

Przyszedł czas na urlop i odpoczynek. Tym razem postanowiłam nie lecieć do Polski, bo byłam u rodziny pod koniec maja, więc baterie trochę podładowane. Za to po raz kolejny postanowiłam ściągnąć kawałek Polski do Kataru. A któż może być sercu bliższy i lepiej stworzyć rodzinną, domową atmosferę nawet na pustyni, jak nie Mama. Zadałam więc kiedyś jedno pytanie: "Mamuś, jakie miejsce na świecie chciałabyś zobaczyć?" I padła odpowiedź, że Chiny. A ponieważ mamy już jedno podejście z wyjazdem do Chin za sobą (kiedy to wycieczka do Szanghaju nie udała się przez obładowane samoloty), wiza w paszporcie traci ważność z końcem lipca, no to trzeba coś zrobić. Swoim rodzicom zawdzięczam bardzo wiele. Właściwie w stu procentach to, jakim dziś jestem człowiekiem, jak podchodzę do życia i innych ludzi. I wiem, że nigdy nie będzie mi dane w zupełności odwdzięczyć się za te wszystkie lata opieki, troski i jednoczesnego kształtowania mojej osobowości. Dlatego chociaż tyle, rzecz całkiem przyziemna, jak wycieczka na Daleki Wschód. Tyle mogę zrobić dla Mamy. Tata lata ze mną w każdą podróż i pilnuje "z góry", żeby nic się złego nie stało...

Wpadłam więc w wir przygotowywania i planowania. To takie moje małe zboczenie, lubię mieć wszystko czarno na białym. Powstały więc notatki, plany, zadania do wykonania, zrobiłam nawet swój własny ranking prawie dwudziestu hoteli, uwzględniając wszelkie szczegóły, takie jak lokalizacja (z odległością do metra włącznie), wielkość pokoju, dostępność śniadania, internetu, przechowalnia bagażu, czy dodatki takie jak spa i basen (z którego i tak nie skorzystałyśmy). Następnie z kilku pozycji, które otrzymały taką samą lub zbliżoną ilość punktów, wybrałam tę najlepszą cenowo. Tak jest, Excel to moje drugie imię.

Oczywiście jedną z atrakcji miała być wycieczka na Wielki Mur Chiński. Ale buszując po internecie znalazłam coś ciekawszego, niż tylko samo wejście na najbardziej komercyjną, w całości odnowioną cześć muru w Badaling. Piesza wędrówka z przewodnikiem na trasie z Zachodniego Simatai do Jinshanling. Zapewniają dojazd 160 km poza Pekin, zapas wody i przekąsek podczas wędrówki (niestety trzeba nieść je samemu), kije trekingowe, lunch w lokalnej wiosce po zejściu z muru, a na końcu odstawienie pod sam hotel (same pozytywne komentarze na tripadvisor. Jeśli ktoś będzie się kiedyś wybierał, to polecam Great Wall Hiking). Zadowolona zarezerwowałam i wpłaciłam zaliczkę, żeby nie było odwrotu. Nie wiedziałam jeszcze, że właśnie zapłaciłam za swój gwóźdź do trumny, ale o tym później.

Już sam lot do Pekinu dostarczył nam niesamowitych widoków. Przeczytałam niedawno w jednym z artykułów przy okazji otwarcia nowego lotniska w Doha, że przez zmianę jego lokalizacji nie będzie już możliwe podziwianie panoramy miasta podczas startów i lądowań. Nic bardziej mylnego. Lotnisko zostało tylko przesunięte bardziej na wschód, ale pasy startowe nadal są w tym samym kierunku, a i korytarze powietrzne (czy nie wiem jak to się fachowo nazywa) też pozostają te same. I faktycznie, tuż po starcie wykonaliśmy skręt na lewo, a za oknem ukazał się widok na całą The Pearl, luksusową wyspę stworzoną w zupełności przez człowieka, od usypania piasku, do wprowadzenia ostatniego jachtu do portu. Kilka godzin później - Himalaje. Bałam się, że będzie już ciemno, kiedy będziemy nad nimi przelatywać, ale na szczęście udało się je zobaczyć jeszcze za dnia. Następnie drzemka i lądowanie w Chinach po północy.

The Pearl









W hotelu byłyśmy po godz. 2 w nocy, ale niestety kazano nam czekać z zameldowaniem do 6 rano. Zmęczone po długim locie w pozycji siedzącej, od pokoju dzieli nas zapewne kilka pięter, a tu każą nam siedzieć w lobby 4 godziny i nic nie robić? Posiedziałyśmy chwilę, ale po godzinie spróbowałam po raz kolejny się dogadać, z Chinką - recepcjonistką. Ale ta jak automat powtarzała:
"Stawka za dodatkową dobę hotelową wynosi tyle a tyle".
"Dobrze, dziękuję, ale ja nie potrzebuję dodatkowej nocy, tylko te 3 godziny, które zostały do zameldowania".
Złapała za telefon, zadzwoniła, cing-ciang-ciong do słuchawki, po czym wraca do mnie.
"Rozmawiałam z moim managerem i ten mówi, że stawka za dodatkową dobę hotelową wynosi tyle a tyle".
"Ja rozumiem i CHCĘ zapłacić. Ale zostały już tylko 3 godziny. Może chociaż mogę zapłacić połowę? Jestem z mamą i obie jesteśmy bardzo zmęczone po długiej podróży".
"Stawka za dodatkową dobę hotelową wynosi tyle a tyle".
No trudno. Głową muru nie przebiję. Poczekałyśmy. A odpowiednia opinia na portalu booking.com, przez który rezerwowałam hotel, już jest. Nie żebym narzekała, bo przez cały pobyt nic do zarzucenia hotelowi nie mam, ale niech ludzie wiedzą, że obsługa do ustępstw nie jest skłonna. Zasady to zasady. A stawka za dodatkową dobę hotelową wynosi tyle a tyle.




O godzinie 6:01 stałam przed recepcją z paszportami, a 10 minut później byłyśmy już w pokoju. Prysznic i kilka godzin snu były obowiązkowe. Prognozy pogody zapowiadały słońce przez najbliższe dwa dni i deszcz na dwa kolejne, dlatego też większą część zwiedzania chciałyśmy zrobić na początku. Na drugi dzień była już zaplanowana wycieczka na Wielki Mur Chiński, więc został nam dzień przyjazdu. Siły szybko się zregenerowały i wczesnym popołudniem ruszyłyśmy na miasto. Pierwszy dzień, wszystko dookoła nowe, przynajmniej dla mojej Mamy, bo ja sama już w Chinach byłam, więc kolorowe napisy w języku chińskim dookoła już takiego wrażenia na mnie nie robią. Postanowiłyśmy wybrać się do Zakazanego Miasta na nogach, metro zostawiłyśmy na powrót. Ku naszemu zaskoczeniu, jednym z pierwszych napotkanych ciekawych obiektów był kościół katolicki św. Józefa. Spacer uliczkami z Mamą robiącą zdjęcia z częstotliwością częstszą, niż Japończyk w Europie, zabrał nam trochę czasu, ale przecież pośpiechu nie było. Znalazłyśmy za to Changpuhe Park, nieplanowany przystanek. Pomiędzy Zakazanym Miastem, a placem Tian'anmen pełnym ludzi, ten park to istna oaza spokoju. Zwłaszcza o tej porze roku, kiedy dookoła jest zielono, a zwisające wierzby próbują gałęziami sięgnąć wody w strumyku.


Kościół św. Józefa





Changpuhe Park


Changpuhe Park

Changpuhe Park

Changpuhe Park

Po krótkim odpoczynku udałyśmy się dalej. Doszłyśmy do Bramy Niebiańskiego Spokoju. Ogromny portret Mao Zedonga wisi nad wejściem nieprzerwanie, od 1949 roku. Co ciekawe, w 1953 roku po śmierci Józefa Stalina powieszono tam jego portret na jakiś czas. Przeszłyśmy przez bramę w kierunku Zakazanego Miasta. Ale daję słowo, jakieś fatum wisi nade mną i tym miejscem. Albo przychodzę za późno, albo pogoda mnie zatrzymuje, albo Rok Chiński, czy inne lokalne święta. Tym razem byłyśmy przed czasem, pogoda sprzyjająca, chociaż trochę duszna i upalna, ale ratowałyśmy się litrami wody mineralnej. Jednak Brama Południkowa, tak nazywa się główne wejście do Miasta, była zamknięta. Oba skrzydła bramy obstawione rusztowaniem od dołu do góry. A niech to...! Trudno, idziemy w drugą stronę. Plac Tian'anmen (Plac Niebiańskiego Spokoju) na szczęście jest otwarty. Chociaż po chwili przypomniało mi się, że po godzinie 19 policja, czy jakaś inna żandarmeria zaczyna wypraszać ludzi z placu, dookoła stawiane są ogrodzenia. Na placu znajduje się mauzoleum Mao Zedonga, więc dba się o jego spokój w godzinach nocnych.

Brama Niebiańskiego Spokoju

Brama Niebiańskiego Spokoju



Na Placu zrobiłyśmy sobie kolejny odpoczynek. Nie na żadnej ławce, nie na trawie. Usiadłyśmy po prostu tak jak stałyśmy. Beton był tak nagrzany od słońca, że wydawało się, że mamy podgrzewane siedzenia. Podczas całego dnia zaobserwowałyśmy ciekawą rzecz. W całym mieście dało się zauważyć sporo rodzin spacerujących z małymi dziećmi. I tak jak w Polsce podczas upalnej pogody widzimy maluchy biegające po parkach w samych pieluchach i koszulkach, chroniących od słońca, tak tutaj dzieci noszą spodenki z wyciętą dziurą w kroku. Nie do końca wiem, czy to ma sprzyjać wentylacji, czy ułatwiać szybkie załatwianie potrzeb fizjologicznych. A może taka dziecięca moda chińska. Inny nawyk z kolei mieli mężczyźni. Ale tylko ci, z dużym mięśniem piwnym. Podnosili koszulki do góry, podwijając je lub zawiązując supeł, ukazując tym samym cały bebzon w swojej okazałości i tak sobie spacerowali po mieście. Koszulka wcale nie opadała, bo znajdowała oparcie na brzuszysku. Nie mogłam tylko się dopatrzeć jaki rodzaj chłodzenia wymyślili dla kobiet. Bo myślę, że w tym przypadku ani wycięte krocza, ani podniesione koszulki nie jest dopuszczalne.

Chińskie Muzeum Narodowe

Widok na Mauzoleum Mao Zedonga oraz pomnik Bohaterów Ludu


pomnik Bohaterów Ludu

Przerwa na uzupełnienie wiedzy

Mauzoleum Mao Zedonga

Mauzoleum Mao Zedonga


Wspomniane wycięte spodenki.

Przyszła laureatka World Press Photo.



Posiedziałyśmy chwilę, poobserwowałyśmy ludzi, w odwecie za te wszystkie spojrzenia, ukradkiem i te bardziej oczywiste, którymi chińska społeczność obdarzała nas od momentu wyjścia z hotelu. Poczytałyśmy w przewodniku o miejscach, które już odwiedziłyśmy, dając jednocześnie odpocząć naszym zmęczonym już stopom. Za chwilę jednak żołądki skłoniły nas do dalszej wędrówki. Mijając dwie kolejne, okazałe bramy, Brama na Wprost Słońca (uwielbiam te ich nazwy!), jej północną i południową część, podziwiałyśmy kunszt i precyzję wykończeń. Kiedyś obie części, oddalone od siebie o około 50 m, były połączone barbakanem, ale zburzono go w celu poprowadzenia drogi. Ulica Qianmen, do której dotarłyśmy, jest dziś znaną ulicą handlową w Pekinie, ale kiedyś dawni chińscy cesarze udawali się tędy do Świątyni Nieba na modlitwy. Liczne restauracje, kawiarnie, herbaciarnie i sklepy z pamiątkami przywołują do siebie turystów. Spotkałam się jednak też z negatywą opinią w internecie na temat tego miejsca. Ulica ta w swej obecnej postaci została otwarta przed Igrzyskami Olimpijskimi w 2008 roku. Budynki wystylizowano na zabudowę z czasów dynastii Quing. Ma jednak ponad 500-letnią historię. Od zawsze znajdowały się tu bazary, sklepy i domy rzemieślników. Przeczytałam opinię, że zatracono urokliwość i klimat tego miejsca na rzecz pro-turystycznej zabudowy, ociekającej tandetnymi, plastikowymi zdobieniami. To jednak tylko jedna z opinii, których wiadomo, że zawsze jest więcej, niż samych wypowiadających się. Mnie osobiście miejsce się podobało, a mojej Mamie, jeszcze bardziej. Uraczyłyśmy się kaczką po pekińsku, no bo jakże by inaczej. W międzyczasie zapadł zmrok, dlatego wróciłyśmy na plac Tian'anmen, żeby zobaczyć wszystkie budynki oklejone lampkami, niczym dekoracjami przedświątecznymi.

Północna część Bramy Qianmen

Południowa część Bramy Qianmen

Ulica Qianmen

Ulica Qianmen

Ulica Qianmen

Ulica Qianmen

Ulica Qianmen

Ulica Qianmen

Ulica Qianmen nocą

Ulica Qianmen nocą

Ulica Qianmen nocą

Południowa część Bramy Qianmen

Dworzec kolejowy

Mauzoleum Mao Zedonga nocą

Plac Tian'anmen oraz Hala Ludowa nocą

Chińskie Muzeum Narodowe

Brama Niebiańskiego Spokoju


Po przejściu prawie 20 km tego dnia (nie ma to jak magiczne aplikacje na telefon!), wróciłyśmy do hotelu na odpoczynek. Trzeba było zregenerować siły do rana, bo czekał nas kolejny dzień pełen wrażeń....


Wyprawa do Pekinu (cz.1) 30.06-04.07.2014