obraz

obraz

sobota, 23 lutego 2013

Omlet i wino

Po kolejnym locie do Warszawy stwierdzam, że chyba napiszę petycję do Qatar Airways o większy samolot na trasie Doha - Warszawa - Doha. Z zebraniem masy podpisów na pewno nie będzie problemu. Airbus A320, który zabiera 132 osoby (w klasie ekonomicznej), jest zdecydowanie za mały. I dla pasażerów, którzy po posiłku muszą czekać chyba z pół godziny w kolejce do toalety (są tylko dwie) i dla załogi, która nie ma miejsca w galley na przygotowanie czegokolwiek. Trzeba kombinować, gdzie co poprzekładać, żeby wygospodarować miejsce na dodatkowe tace z posiłkami, które nie mieszczą się w wózkach. Sok pomidorowy schodzi w ciągu pierwszych 15 minut. Wina wyczyszczone do zera, nie ważne, że serwowane było śniadanie. Przecież zawsze można sobie wypić francuskie Chardonnay do omletu z parówką drobiową.

Jak już kiedyś pisałam, podczas każdego lotu przeglądam listę pasażerów, w poszukiwaniu polskich nazwisk. Tym razem (trasa Doha-Warszawa) szukałam na liście nazwisk nie-polskich. I wyobraźcie sobie, że na 125 pasażerów mieliśmy 16 obcokrajowców. Reszta - Polacy! Normalnie jak jakiś Ryanair na trasie Londyn-Warszawa ;) Jedno nazwisko przykuło moją uwagę. Pomyślałam, że może to tylko zbieżność nazwisk, bo ta osoba pewnie by podróżowała w klasie biznesowej. A że zostałam przydzielona do kuchni (właściwie to sama się do niej zgłosiłam, żeby nie kichać na pasażerów swoim przeziębieniem), nie krzątałam się po kabinie i nie miałam kiedy się przyjrzeć pasażerom. Ale ciekawość wzięła górę, przeszłam się, dyskretnie zerknęłam i okazało się, że to nie była zbieżność nazwisk. Na pokładzie leciał z nami pan Paweł Deląg.


Podczas lotu powrotnego pracowałam w kabinie. Podczas podawania posiłku rozmawiałam ze wszystkimi po polsku. Może kilka osób poprosiło mnie o wersję angielską. Pod koniec lotu miałam osoby przychodzące na koniec samolotu z głośnym "Szukamy pani Martyny!" :) Miło, bardzo miło.

W międzyczasie pojawił się grafik na marzec. W końcu trafiło mi się miejsce, w którym jeszcze nie byłam - Chengdu w Chinach. Mało tego, jest to pierwszy lot inauguracyjny, bo dopiero otwieramy tą trasę, więc znowu przywitam się z szefem na pokładzie. Poza tym będę tam miała dwa pełne dni na zwiedzanie, więc na pewno oprócz jakiejś chińskiej świątyni, która zapewne będzie wyglądała, jak wszystkie inne chińskie świątynie, które do tej pory widziałam, obowiązkowym punktem będzie Panda Research Base - rezerwat, gdzie można podziwiać misie panda.

A oto i cały grafik na marzec:
01/02 - Abu Dhabi, UAE
03-04 - SBY
05-06 - OFF
07 - Bahrajn
08-10 - OFF
11-13 - Waszyngton, USA
14-15 - OFF
16 - Kuwejt
17 - OFF
18 - REST
19-22 - Chengdu, Chiny
23 - REST
24-25 - Warszawa, Polska
26-27 - OFF
28-31 - SBY


środa, 20 lutego 2013

"Zakuty łeb"

Manila, Filipiny. Bardzo miłe wspomnienia z tym miejscem, a to dlatego, że w październiku 2011 był to mój pierwszy samodzielny lot, po dwóch lotach obserwacyjnych, podczas których miałam jeszcze plakietkę TRAINEE zamiast mojego imienia. Pamiętam moment, kiedy weszłam do pokoju hotelowego. Po raz pierwszy w życiu miałam okazję nocować w takim hotelu. Ochom i achom nie było końca.




Tym razem mój pobyt na Filipinach był bardzo krótki. Jedynie 17 godzin. Przylecieliśmy przed północą czasu lokalnego, więc od razu poszło się spać po 8-godzinnym locie. Następnego dnia o 14:05 już była zbiórka, więc czasu starczyło jedynie na spacer po okolicy. Nie wyspałam się przed lotem powrotnym, bo miałam przed sobą 9 godzin lotu... jako pasażer. Czasami zdarza się tak, że lecimy większym samolotem, np. Boeingiem 777-300, gdzie w klasie ekonomicznej mamy 356 pasażerów. A loty w takie miejsca jak Filipiny są prawie zawsze pełne. Dlatego potrzeba 10 osób na samą klasę ekonomiczną. Wracamy Airbusem 330-200 z 236 pasażerami, dlatego 10 osób to za dużo. Więc odsyłają 4 osoby wcześniejszym lotem. A że ów wcześniejszy lot ma już kompletną załogę, odsyłają nas jako pasażerów. W biznes klasie :))) Oczywiście za te godziny lotu nie mamy płacone, bo przez całe 9 godzin nie pracujemy, tylko śpimy i oglądamy filmy. Taki lot nazywamy "deadheading". Szukałam tłumaczenia na polski tego słówka. I jak to w języku angielskim bywa, jedno słowo ma kilka znaczeń. I oprócz tego, które tu jest odpowiednie: deadheading - pusty przewóz; posiadacz darmowego biletu jest też inne: deadheading - zakuty łeb/pała, dureń, imbecyl. Mało tego! To drugie zawsze pojawia się na pierwszym miejscu! Tak więc wracałam sobie z Filipin jako zakuta pała w kasie biznesowej :D A co, grunt to mieć dystans i umieć żartować z siebie ;) Przy okazji miałam okazję zobaczyć, jak to wygląda od strony pasażera. I faktycznie, tam to dopiero widać owe 5 gwiazdek, którymi się szczycimy. Żadnych plastików na stoliku, talerze porcelanowe, kieliszki kryształowe, posiłki podawane jak w wysokiej klasie restauracji. Zdjęcia ze strony internetowej QA nie są wcale przesadzone.



I kilka zdjęć z krótkiego pobytu w Manili:
Manila, Filipiny, 17-18.02.2013

Teraz szykuję się na lot do mroźnej Polski. Ale od razu uprzedzam, że mam niedosyt czasu spędzonego z rodziną, więc i ten pobyt poświęcę swoim najbliższym. Wszelkie inne piwka i kawy będą musiały zaczekać. Ale pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie. A skoro takie promocje ostatnio się pojawiły, może ktoś się odważy na wycieczkę do Kataru? :)


niedziela, 17 lutego 2013

Arabskie promocje

Natknęłam się na bardzo ciekawy artykuł "Arabskie promocje z tysiąca i jednej nocy". Polecam jego lekturę. Mówi o tym, jak to linie Qatar Airways i Emirates zasypują Polaków promocyjnymi cenami na bilety. Nic dziwnego, obie linie weszły na polski rynek (albo raczej na polskie niebo) w odstępie dwóch miesięcy, więc obie linie walczą o klienta. I bardzo dobrze. Dzięki temu wiele osób będzie miało okazję podróżować z nami, może ludzie przestaną reagować na nazwę państwa Katar okrzykiem "Haaaaa?! Gdzieeee?!!"

Powiem szczerze, że o tych cenowych promocjach dowiedziałam się dopiero z tego artykułu. To wyjaśnia, dlaczego lot Warszawa-Doha stał się na tyle popularny, że ciężko złapać wolne miejsce i że już po niecałych dwóch miesiącach zwiększyli częstotliwość lotów z 4 do 7 tygodniowo. Jak tak dalej pójdzie, to może i samolot dadzą większy. Oby tylko nie nieszczęsnego Dreamlinera. Mówię to tylko i wyłącznie z czysto samolubnych pobudek - nie mam licencji na latanie tą maszyną (zabrzmiało, jakbym pilotem była), więc odpadłaby mi możliwość lotów do Polski. 

Nic to. Dosyć tego nudzenia. Trzeba iść spać, bo jutro podróż z Filipin do Doha mnie czeka. A Was moi drodzy jeszcze raz odsyłam do wspomnianego artykułu. Miłej lektury!


Nie ma to jak chiński pasażer

I znowu Pekin. Stand by zmienił się na kolejną podróż do Chin. Tylko dlaczego akurat teraz, jak jest tam -10 stopni?

Zaczęło się ciekawie już podczas briefingu. CSD z Nepalu, lata już ponad 10 lat. Kiedy jedna z dziewczyn przedstawiła się i powiedziała, że jest z Mołdawii  na jego twarzy pojawił się znak zapytania. Ona szybko wyjaśniła, że to między Rumunią i Ukrainą, na co on stwierdził, że bardzo się cieszy, że mamy kolejne "egzotyczne państwo" na liście narodowości wśród Qatar Airways. Hmm... Tak więc cała egzotyczna załoga rozpoczęła kolejny dzień pracy. Ja przygotowana, jak nigdy, bo dopiero co wymieniłam na nowe czapkę (kapelusz, toczek, czy jak to tam zwał) i buty - w końcu ładne i błyszczące, a nie jak do tej pory obtłuczone od wózka, który nieraz trzeba porządnie kopnąć. Czasami żeby zamknąć drzwiczki, a czasami, bo po prostu ma się na to ochotę.

Podczas lotu akurat byliśmy nad Wyżyną Tybetańską, kiedy wstawało słońce. Wiem, że już nie raz pokazywałam zdjęcia gór zrobione z samolotu, ale i tym razem nie mogę się powstrzymać. Ten widok zawsze zapiera mi dech w piersiach, nie ważne, czy oglądam go po raz pierwszy, czy dziesiąty. Niektóre szczyty zdawały się prawie sięgać samolotu! A z kolei pomiędzy innymi można było dostrzec wioski i inne zabudowania.













Tym razem nie miałam wesołej trójki Chińczyków jak ostatnio, ale nie obyło się bez ciekawych sytuacji. Przypadło mi siedzenie przy wyjściu ewakuacyjnym przy skrzydle, więc byłam zwrócona twarzą do pasażerów. Tuż po lądowaniu, kiedy samolot ledwo dotknie ziemi, pasażerowie wstają i zabierają się za swój bagaż, a najchętniej to już by stali przy drzwiach. Wystarczy jedna osoba, która ruszy się z miejsca, reszta wstaje za nią jak jeden mąż. Wtedy my wołamy i machamy rękami, żeby usiedli. Samolot cały czas jest w ruchu, droga z pasa startowego do terminalu trwa dobre kilka minut. Samolot w każdej chwili może ostro przyhamować. Wtedy wszyscy stojący polecą do przodu i po zębach! Potem posypią się skargi i zażalenia, dlatego zawsze przykładamy się do tego, żeby wszyscy siedzieli do końca. Tym razem usłyszałam ruch za swoimi plecami, więc obróciłam się nie wstając z miejsca (muszę być przecież przypięta i dawać przykłąd) i zaczęłam wołać do buszującego w bagażach pana, żeby usiadł. Najwyraźniej Chińczyk nie znał angielskiego, bo nie reagował na moje "Excuse me, Sir!". Wtedy trójka pasażerów siedząca przede mną postanowiła mi pomóc. Zawołali niemalże równo po chińsku "Ha-iji nicosataaaa!!!" Pewnie brzmiało to inaczej, ale nie w tym rzecz. Wykrzyczeli to tonem cesarza chińskiego, który zagrzewa swoje wojsko do walki. Zadziałało, pasażer oraz kilku innych, którzy zdążyli wstać śladem pierwszego, usiedli natychmiast. Nawet ja podskoczyłam na swoim siedzeniu. 

Przeprawa przez lotnisko trwała prawie pół godziny, do tego wszystko, co możliwe - zautomatyzowane. Nawet ruchomy chodnik mówi, żeby trzymać się poręczy i nie potknąć przy schodzeniu. Spodobał mi się za to napis przy pociągu, który zabiera pasażerów po odbiór bagaży. Napis głosił "Relax. Train goes every 3 minutes". Pokój hotelowy wyposażony bardziej, niż wystarczająco. Kapciuszki, szlafroczki, w łazience wszystkie pierdołki, od szczoteczki do zębów, przez grzebień i patyczki do uszu, po golarkę jednorazową i czepek pod prysznic. I coś, co według mnie powinno być w każdym hotelu - kontakty na wszystkie rodzaje wtyczek! Nie muszę się zastanawiać gdzie kupiłam ładowarkę do telefonu, czy aparatu fotograficznego, bo wiem, że wszystko będzie pasowało. 





Zwiedzanie Zakazanego Miasta zostawiam sobie na porę letnią. Mam ten komfort, że mogę trochę powybrzydzać, więc wybrzydzam :) Pokręciłam się więc trochę po okolicy (nic specjalnego) i resztę czasu przeznaczyłam na odpoczynek. Długa, gorąca kąpiel i 16 godzin snu bardzo mi się przydały. Pewnie spałabym dłużej, ale obudziły mnie huki za oknem. Wojna?Jakiś bunt, rewolucja?! Nic z tych rzeczy. Okazuje się, że 9 lutego 2013 to przeddzień Nowego Roku Chińskiego, roku węża. Zaczęły się fajerwerki. Ale wyglądało to inaczej, niż w Sylwestra, którego my znamy. Nie było żadnego odliczania, żadnego znaku umownego, a sztuczne ognie puszczali wszyscy, gdzieś pomiędzy budynkami. Często same budynki były wyższe, niż wysokość, na jaką wzlatywały sztuczne ognie. Zastanawiałam się, kiedy któryś trafi w okno i oprócz iskier posypie się szkło. Ale na szczęście się nie doczekałam. Karetkę słyszałam tylko raz. Jak zaczęli strzelać przed południem, tak nie skończyli do momentu naszego powrotu, a lot powrotny był grubo po północy. Nawet z samolotu było widać, jak nad całym miastem rozświetlają się iskry. Kto wie, jak długo to trwało. Chińczycy świętują Nowy Rok przez kilkanaście dni, a pierwszej nocy nie kładą się w ogóle spać. Na odkrywanie tradycji pozostałych nocy nie było czasu, bo trzeba było wracać do Kataru.


Pekin, Chiny 8-10.02.2013

czwartek, 7 lutego 2013

From Perth with love

Australia. Melbourne zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, ale Perth... Gdyby tylko nie było tak daleko, już bym się rozglądała na tamtejszym rynku nieruchomości. 

Lot był bardzo przyjemny. Długi, ale przyjemny. Pasażerowie już po wejściu na pokład się uśmiechają. Na Bliskim Wschodzie to się niestety rzadko zdarza. Zazwyczaj każdy ma nos na kwintę, wzrok wlepiony w telefon, albo grymas na twarzy spowodowany zbyt długim oczekiwaniem w kolejce na lotnisku. A tu proszę! Ktoś faktycznie odpowiada szczerym uśmiechem na nasz uśmiech nr 5 :) Miałam w swojej strefie starsze, polskie małżeństwo, podróżujące z Warszawy do Australii. I oni byli z tej kategorii polskich pasażerów, którą najbardziej lubię. Jak tylko odezwałam się po polsku, na twarzach pojawiły się uśmiechy, zrobiło im się bardziej komfortowo, bo w końcu mają kogoś "swojego" na pokładzie. Widać było, że są zadowoleni przez cały lot, a na koniec, kiedy natknęłam się na nich przy wychodzeniu z lotniska, jeszcze raz podziękowali za opiekę i życzyli przyjemnego pobytu. Samo latanie z czasem może stać się nudne, bo w końcu wykonuje się te same czynności za każdym razem, ale to właśnie pasażerowie są tym urozmaiceniem, którego potrzeba.

W Perth wylądowaliśmy późnym popołudniem. Zanim dotarliśmy do hotelu był już wieczór. I pierwszy widok, który zobaczyłam po otwarciu oczu z krótkiej drzemki w autobusie - zachód słońca nad Swan River (nawet nazwa romantyczna) zapowiadał, że będzie to niezwykłe miejsce. Nie miałam niestety aparatu pod ręką. Chciałam znaleźć jakieś zdjęcie w internecie, żeby przybliżyć Wam o czym mówię, ale żadne nawet się nie umywa do tego, co widziałam, więc tym razem sobie podaruję. Musicie mi wierzyć na słowo ;)

W Perth akurat trwa lato. I bardzo dobrze, bo mam już dość katarskiej zimy. Wybrałam się do miasta przed południem. Mały spacer nad rzeką Swan (niestety, nie widziałam czarnych łabędzi, którym rzeka zawdzięcza swoją nazwę). Deptak wśród palm i ścieżka do biegania, po której według mnie ludzie biegali po nieprawidłowej stronie, doprowadziły mnie do małego portu, skąd odchodziły promy na drugą stronę rzeki. Po drodze przyjrzałam się jeszcze samochodom - no tak, ruch lewostronny. To wyjaśnia tych biegających inaczej. Przy porcie - wieża Swan Bell Tower, delikatna, szpiczasta budowla, wewnątrz której znajdują się angielskie dzwony, jedyne królewskie dzwony, które opuściły Anglię. Przy wieży jedna strona barierek jest cała pokryta w kłódkach z wyrytymi imionami zakochanych. Wszystkie kłódki są identyczne, bo zamawia się je w tym samym miejscu. Zdecydowanie bardziej podoba mi się spontaniczne wieszanie różnorodnych kłódek na kładce w Krakowie.










A swoją drogą, wiedzieliście, że Samoa, państwo na wyspie na Południowym Pacyfiku, zmieniło ruch z prawostronnego na lewostronny w 2009 roku? W danym dniu o umówionej godzinie wszystkie samochody miały się zatrzymać (stacje radiowe nadały specjalny komunikat) i zmienić pas ruchu. To dopiero musiało wyglądać komicznie. Ale za to mieszkańcy dostali dwa dni wolnego od pracy, żeby się do zmiany przyzwyczaić.

Wracając do Perth, 10 minutowa podróż promem zabrała mnie na drugą stronę rzeki. Miałam wyznaczoną trasę od kogoś, kto wychował się w Perth, więc wiedziałam, gdzie wpaść na najpyszniejszą latte, a gdzie na najsmaczniejsze lody. Miasto sprawia wrażenie spokojnego, ale nie wymarłego. Pozytywna energia bije z każdej kawiarenki, z każdego ogródka, nikt nie myśli o tym, że miasto jest na tyle odosobnione, że do najbliższej dużej metropolii dzieli ich 2845 km. Ale może to znowu tylko moje odchylone od normy pozytywne patrzenie na wszystko dookoła. 




Pogoda sprzyjała spacerowi, więc pospacerowałam sobie po tutejszym zoo. Powiem szczerze, że zaskoczyło mnie pozytywnie, bo na przykład nie spodziewałam się zobaczyć pingwinów w palącym, australijskim słońcu. Później krótki spacer po mieście - krótki, bo upał już szczypał w ramiona, nogi też mówiły, że już wystarczy. Wzięłam sobie na drogę świeżo wyciskany sok z cytrusów i udałam się do hotelu na odpoczynek przed lotem powrotnym. 




















"Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie" :)


Australia zachwyciła po raz kolejny. Z pewnością tam wrócę, żeby zaczerpnąć więcej powietrza. Lubię takie miejsca, które sprawiają, że od pierwszego momentu czuję się tam dobrze, chociaż w sumie nie wiadomo dlaczego.. :)



Perth, Australia 31.01-02.02.2013