obraz

obraz

piątek, 27 grudnia 2013

Święta w Nowym Jorku

O tej podróży wiedziałam już co napiszę w listopadzie, jak tylko zobaczyłam Nowy Jork w grudniowym grafiku. Nie bez przyczyny starałam się o ten lot w drugiej połowie miesiąca. Zamknęli mi Europę? Nie ma problemu, ja wiem, gdzie jeszcze można poczuć magię świąt. 

Po drodze do Stanów wyjrzałam przez moje małe okno w samolocie, po czym nie mogłam się od niego odkleić przez dobrych kilkanaście minut. Nie ważne ile razy widzę ośnieżone wierzchołki gór, zawsze ten widok będzie mnie powalał na kolana. Mogłabym tak pstrykać i pstrykać zdjęcia bez końca. Zwłaszcza kiedy widzę gdzieś tam pomiędzy wzniesieniami małą wioskę. Zawsze się zastanawiam, jak wygląda życie codzienne w tym miejscu... Oto kilka zdjęć pasma górskiego, gdzieś między Iranem a Irakiem.






Tuż przed lądowaniem w Nowym Jorku, kiedy to praca na pokładzie jest wzmożona, bo trzeba każdego obudzić i przygotować do lądowania (właśnie wtedy najczęściej każdy prosi o kubek gorącej kawy), udało mi się też na chwilkę zerknąć za szybkę. I znowu zamarłam. Taki widok widziałam tylko na filmach. Oto cały Manhattan w chłodnej, zimowej aurze i z odbijającym się w rzece Hudson słońcem, Uwierzcie mi, te 13 godzin lotu warte jest takiego widoku.


W planie tym razem było Rockefeller Center. I to w cale nie dla świątecznych zakupów, ale dla tej ogromnej choinki. Tak, widziałam ją w zeszłym roku, ale przecież w tym już jest nowe drzewko. Poza tym po to tu przyleciałam. Właśnie po ten zimowy obrazek: tłumy ludzi pędzących przez miasto w poszukiwaniu prezentów dla swoich bliskich, lodowisko, gdzie ludzie w każdym wieku po założeniu łyżew stają się dziećmi. Można by tak siedzieć i wpatrywać się godzinami. Ale tym razem w planach miałam też coś innego, a mianowicie Radio City Christmas Spectacular. Przeczytałam o tym miesiąc wcześniej w naszej gazetce załogowej, która trochę mi się kojarzy z typową gazetką szkolną. Jest wydawana dla zamkniętego grona, a redaktorami są sami zainteresowani. Zawsze znajdzie się tam słowo od jakiejś mądrej głowy z firmy, które ma na celu nas zmotywować, czy pozytywnie nastroić do wykonywanej pracy. Jakieś porady, czy przepisy kulinarne, z których nie wiadomo, czy ktokolwiek korzysta oraz krótkie artykuły o różnych miejscach na świecie. I tu idealnie sprawia się fakt, że autorami są koleżanki i koledzy z pracy. Bo owe miejsca można zobaczyć podczas naszych krótkich pobytów. W przewodnikach dla zwykłych śmiertelników też można wyłapać ciekawe rzeczy, ale na nie często potrzeba czasu, na pewno więcej , niż kilkanaście godzin, które zazwyczaj mamy. Ale żeby nie odbiegać za daleko od tematu (co już właściwie zrobiłam), wracam do Nowego Jorku. Z tej naszej gazetki dowiedziałam się właśnie o Radio City Christmas Spectacular. Jest to świąteczny spektakl muzyczny, który już od 70 lat jest tradycją teatru Radio City Music Hall. Występowali tu m.in. Frank Sinatra, Ella Fitzgerald, czy Madonna. Sprawdziłam daty przedstawienia - pasowały. Dostępność biletów - pasowała. Cena biletów - już trochę mniej. Wiadomo, że im lepsze miejsce, tym droższe. Wybrałam więc opcję, która zadowalała jednocześnie mnie i mój portfel. 


ALE. Tego dnia wszystkie okoliczności postanowiły działać na moją niekorzyść. Plan był taki: lądujemy w na lotnisku J. F. Kennedy'ego o 14:05 czasu lokalnego. O 18:00 już w centrum miasta wjeżdżam na Top of the Rock, czyli na punkt obserwacyjny w Rockefeller Center. Pół godzinki na zdjęcia panoramy miasta, później prosto do Radio City Music Hall na przedstawienie o 19:00. Ale już od początku lotu wszystko zaczęło się opóźniać. Start był lekko opóźniony, więc i wylądowaliśmy 30 minut po czasie (14:35). Od momentu wylądowania do naszego wyjścia z lotniska schodzi ponad godzina, bo mamy jeszcze kilka obowiązków, no i przez bramki imigracyjne trzeba przejść (15:50). Droga do hotelu zajęła nam ponad godzinę ze względu na przedświąteczne korki (16:55). Zamówiłam taksówkę jeszcze z kilkoma innymi osobami na 17:15, żeby zdążyć na pociąg do miasta o 17:35. Zmiana ciuchów, uczesania i makijażu przebiegła w ekspresowym tempie. Udało mi się zejść do lobby przed czasem. Niestety taksówkarz się spóźnił (17:30), od razu obrał więc trasę do drugiej stacji kolejowej, gdzie jeszcze była szansa na złapanie pociągu. Niestety ten sam co wcześniej korek nas zatrzymał i na stację dotarliśmy o 17:55. Wiedziałam już, że musimy czekać na następny o 18:20, więc przedstawienie mi przepadło, bo pociąg potrzebuje 50 minut na dotarcie do Penn Station, a stamtąd od 32. ulicy trzeba się jeszcze dostać do 50. Ale na stacji okazało się, że i nasz pociąg jest opóźniony. Z jednej strony dobrze, bo nie trzeba było czekać pół godziny, ale z drugiej dotarliśmy do Penn Station o 18:55. Metrem w 10 minut się dojedzie, pod warunkiem, że wsiądzie się w odpowiedni pociąg. Niestety tego dnia i moja orientacja i intuicja turystyczna zawiodły, bo wsiadłam w taką linię, że przystanek "50th Avenue" tylko mi śmignął przed oczami. Następna stacja, na której się zatrzymaliśmy to 72. Trzeba było się wrócić, jeszcze raz zerknąć na mapkę metra, tym razem z większym skupieniem i wybrać właściwy pociąg. Było już około 19:15, kiedy dotarłam do teatru. Specjalnie się nie spieszyłam, bo wiedziałam, że przedstawienie przepadło, zastanawiałam się więc jaką historię ładnie wyłożyć, żeby przesunęli mój bilet na następne przedstawienie o 21:00. 





Na miejscu okazało się, że jedyna możliwość obejrzenia przedstawienia o 21:00 to miejsce stojące gdzieś na końcu sali. Bez zwrotu różnicy biletu. Na szczęście pani, widząc moją zasmuconą minę, zlitowała się i powiedziała, że w zasadzie to dużo jeszcze nie straciłam i może mnie jeszcze na salę wprowadzić. Oczywiście się zgodziłam. Trochę mi co prawda uciekło, ale zobaczyłam resztę przedstawienia, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Nie tylko taniec synchronicznie dopasowany co do milimetra, śpiew, czy sama historia opowieści, ale i cała przysłowiowa pompa, z jaką przedstawienie zostało zrobione. Aktorzy pojawiali się nie tylko na scenie, ale i po bokach. Liczne windy i obrotnice sprawiały, że efekty na scenie były naprawdę ciekawe, a pod koniec przedstawienia na widzów spadł śnieg, w postaci papierowego konfetti. Całość była bardzo przyjemnym doświadczeniem i dla dzieci i dla dorosłych. Zrobiłam tylko kilka zdjęć i jeden filmik, ale polecam wpisanie w YouTube "Radio City Christmas Spectacular". Tam można obejrzeć sporo ciekawych części przedstawienia.

Wnętrze teatru Radio City Music Hall

Wnętrze teatru Radio City Music Hall

Ogromne świecące kule wyleciały ze sceny ponad publiczność, po kilkunastu sekundach wróciły na scenę i zniknęły za kurtyną.

I jak tu teraz dziecku wytłumaczyć, że tylko jeden jest prawdziwy?









Po przedstawieniu udałam się na szczyt Rockefeller Center, skąd był niesamowity widok na Empire State Building. Było nawet widać wieżę nowego One World Trade Center. Ale że mocno wiało, a zmęczenie dawało się już we znaki, postanowiłam udać się na odpoczynek. Z tego wszystkiego nie dotarłam do tegorocznej choinki przy Rockefeller Center. Następnego dnia udałam się na krótki spacer po mieście i zakupy, ale tłumy ludzi w sklepach skutecznie mnie odstraszyły. Jednak po raz kolejny wycieczkę do USA uznaję za udaną. Na pewno następnym razem przyjrzę się uważniej innym Broadwayowskim repertuarom.


Empire State Building



Słynne zdjęcie powstało w 1932 roku, właśnie przy budowie Rockefeller Center.


A oto album ze wszystkimi zdjęciami z wypadu do Nowego Jorku:
Nowy Jork, USA 20-21.12.2013

piątek, 13 grudnia 2013

Młoda i głupia

Czasami chciałabym być młodsza i głupsza. Nie myśleć tyle o konsekwencjach i nie przewidywać najgorszego ze scenariuszy. Do Algierii przyleciałam po raz pierwszy, chociaż chwilami myślałam, że lecimy do Seulu, bo ponad połowa załogi to Koreanki. Jak zawsze wyszukałam kilka miejsc wartych odwiedzenia. Wśród załogi było kilka dziewczyn z bardzo krótkim stażem latania, więc myślałam, że mają jeszcze ten zapał do poznawania nowych miejsc, który niestety z czasem się ulatnia. Niestety nikt nie zamierzał wysuwać nosa z hotelu. Trudno, nie pierwszy raz byłam skazana na samotne zwiedzanie. Ale kogo nie zapytałam, łącznie z dziewczyną pochodzącą z Algierii, każdy odradzał mi wyjście w pojedynkę. "To niebezpieczne, nie znasz języka, widać, że nie jesteś stąd. Samotna biała dziewczyna w mieście, to zbyt niebezpieczne". Im więcej tych opinii słyszałam, tym głośniej przemawiał do mnie Rozsądek.

Rozsądek włączył się jakiś czas temu. Na początku tylko wtrącał swoje 3 grosze przy podejmowaniu każdej decyzji, ale nie przejmował się za bardzo, czy go słucham, czy nie. Zwykle wygrywały Ciekawość, Spontaniczność, czasami Głupota. Ale z czasem (czyt. z wiekiem) Rozsądek przemawiał coraz częściej i głośniej. Potem zaczął zagłuszać przeciwników, zwłaszcza Spontaniczność. Oprócz samego gadania zaczął też pokazywać mi obrazy przed oczami, na temat co się może stać, jeśli decyzja zostanie podjęta źle, czyli nie po jego myśli. W tej kwestii zaczął intensywną współpracę z moją Wyobraźnią. 

I tak gdybym chciała sama zwiedzać Algierię 2 lata temu, pewnie machnęłabym na wszystkie ostrzeżenia ręką i poszłabym do miasta. Ale dziś Rozsądek wygrał po raz kolejny. Pewnie jutro w Bangkoku będzie to samo, z racji trwających tam protestów.

Jedyne czym się mogę podzielić z wyjazdu to zdjęcia zrobione z uroczego balkony w moim pokoju hotelowym. 




Skoro nie było miasta, to chociaż wstałam przed wschodem słońca i obserwowałam, jak wznosi się pomału ponad horyzont, ukazując zarys gór w tle, których w ciągu dnia nie było tak dobrze widać. Jakiś czas później widok podzielił się na kilka warstw, każdą w innym odcieniu. Zasługa tego samego słońca. Ja cały dzień spędziłam wygrzewając się na balkonie, czytając ciekawą książkę i popijając pyszną herbatę. 






 

wtorek, 10 grudnia 2013

Krótko o małżeństwie

Wróciłam z Kalkuty. I pomimo tego, że miałam listę z miejscami do odwiedzenia w tym mieście, wróciłam z niczym. Dopadła mnie grypa. Już w Jakarcie z nią walczyłam, wygrzewając się w hotelowym łóżku. I zamiast po powrocie zgłosić chorobowe i porządnie się wykurować, to ja się uparłam, że co tam mały kaszel, czy katar. Obskoczę lot bez problemu. Nic bardziej mylnego. Niby mały katar, a podczas startu myślałam, że mi uszy rozsadzi. W trakcie lotu prawe ucho całkiem mi się zablokowało. Musiałam wytężać siły i nadstawiać lewe ucho, żeby słyszeć co ludzie do mnie mówią. W hotelu choróbsko na całego. Ale znowu się uparłam i stwierdziłam, że doktora nie będę wołać, żeby mnie czasem nie uziemił w Indiach. Dałam radę, pasażerów mieliśmy tylko dwóch w klasie biznes, więc przemiła CS z RPA się nimi zajęła. 

Niestety wpisu z Kalkuty z kolorowymi zdjęciami nie będzie, ale za to napiszę o czymś innym.

Wiele rozmów się z załogą podczas lotów przeprowadza. I tak ostatnio rozmawiałam z Tunezyjką i Hinduską o zwyczajach małżeńskich. Panowie, żałujcie żeście się w Indiach nie urodzili, bo tam za całe wesele finansowo odpowiedzialna jest panna młoda i jej rodzina. Ale kiedy mówię o weselu, nie mam tylko na myśli wynajęcia miejsca, orkiestry, zapewnienia gościom noclegu, czy jedzenia. W Indiach wesela są obsypane złotem, więc wszystko jest złotem udekorowane. Złoto kupuje panna młoda. Suknia ślubna też jest poobwieszana złotem i najlepiej jeszcze innymi kamieniami. To samo tyczy się biżuterii. Płaci panna młoda. Oczywiście miejsce, jedzenie, komfort gości też jest zapewniony przez rodzinę młodej. Mało tego, pan młody i goście obdarowywani są złotem lub gotówką. Płaci panna młoda i jej rodzina. I niech teraz się zdarzy, że w rodzinie są cztery córki. Powodzenia.

Indyjska panna młoda

Z kolei na przykład w Tunezji obie strony dzielą się wydatkami. ALE za suknię, makijaż, fryzjera panny młodej i wszelkie dodatki, które upiększają ją w tym dniu, płaci pan młody. On również musi zapewnić sobie i małżonce mieszkanie/dom, w którym zamieszkają po ślubie. Ona za to musi ten dom wyposażyć, włączając takie detale, jak garnki, czy sztućce. Wszystko z góry ustalone kto i co. Nie to co w Polsce. Najczęściej jeśli rodzice nie pomogą, to pierwszy wspólny kredyt młodej pary. Tak na nową drogę życia.

Przypomniała mi się jedna sytuacja podczas lotu między krajami Zatoki Perskiej. Mieliśmy na pokładzie (jeszcze w klasie ekonomicznej) pannę młodą. Siedziała w pierwszym rzędzie w białej sukni, bardzo pięknej i eleganckiej, a jednocześnie skromnej. Włosy oczywiście zakryte, jak na zasady Islamu przystało. O nic nie prosiła. My zresztą nie chciałyśmy jej nawet oferować żadnych napojów. Nie daj Boże coś by się wylało, czy pochlapało.

Zapytałam więc swoją tunezyjską CSD co sądzi o takiej sytuacji, kiedy panna młoda leci już całkiem gotowa na/ze ślubu. Na co usłyszałam odpowiedź, że owszem, czasami przyszły mąż z jakichś powodów nie może się stawić na ślubie w innym mieście. Wtedy panna młoda po ceremonii leci prosto w ramiona ukochanego. No takie życie - ona w Abu Dhabi, on w Dubaju, a małżeństwo trzeba zawrzeć!

Arabska panna młoda


Swoją drogą, nie bierzcie tej ostatniej informacji na poważnie. Różnice kulturowe różnicami kulturowymi, ale w zawarcie ślubu bez jednej ze stron jakoś trudno mi uwierzyć.



środa, 27 listopada 2013

Dreamliner mój wróg

Jak już nie raz wspominałam, ostatnimi czasy stand by to żadna frajda. Dlatego też byłam bardzo niezadowolona, kiedy końcówka mojego listopadowego grafiku uległa zmianie. W ostatniej chwili zmieniono samolot, który miał lecieć do Brukseli na taki z inną konfiguracją miejsc. Tym samym zmieniła się ilość wymaganych członków załogi. W takich sytuacjach, kiedy okazuje się, że potrzeba 4, a nie 6 stewardess w biznes klasie, dwie o najniższym stażu w tej klasie są odsyłane do domu. Jako że ja jestem dopiero 3 miesiące po awansie, stałam się jednym z tych dwóch szczęśliwców. W grafiku moje BRU zmieniło się na SBY, co niewątpliwie oznaczało siedzenie w domu. I już nie przyjdzie mi kupić Belgijskiej czekolady na święta. Od grudnia trasę tą przejmuje "Dreamliner Cudowny". Nutka sarkazmu nie przypadkowa. Maszyna ta przejęła już sporo tras do miast europejskich, takich jak Sztokholm, Kopenhaga, Oslo, Frankfurt, Monachium, Zurych, a od przyszłego roku także i Edynburg w Szkocji. Miasta, w których zawsze ładowałam sobie baterie europejską kulturą i klimatem. Raz na jakiś czas po prostu trzeba odpocząć od gorąca bliskiego wschodu, islamskiej kultury dookoła, którą z szacunku trzeba tolerować (żeby nie powiedzieć "podporządkować się"). Ucieczka na Daleki Wschód nie pomaga. Duchota i wilgotność powietrza, chińszczyzna i smog i wszystkie twarze napotkane na ulicy takie inne... Europa - tu czuję się jak u siebie. Tu można pospacerować po mieście, robiąc przerwę na kawę w jednej z lokalnych kawiarni, nie czując na sobie wzroku wszystkich dookoła tylko dlatego, że nie wygląda się, jak "lokalni". 

Tak właśnie brak szkolenia na Boeinga 787 (co nie jest moim wyborem), zamyka mi wrota do sporej części Europy. Kilka pozostałych miast (Warszawa, Berlin, Budapeszt, Sofia, Wiedeń, Wenecja) też mam zamknięte na kilka następnych miesięcy, a to przez połączenie małego samolotu, który tam lata (Airbus A320/321), co oznacza jedną stewardessę (poza szefową CSD) w biznes klasie i serwisu, który wykonujemy, a na który owa jedna stewardessa musi mieć dodatkowe szkolenie. Na to szkolenie z kolei czeka się około roku od awansu do biznes klasy. Procedury, procedury.. 

Wracając do mojego przymusowego siedzenia w domu, zamiast spacerowania po ulicach Brukseli z belgijskim waflem z bitą śmietaną. Akurat zbiegło się to z wymianą kabli telefonicznych w naszym budynku. Panowie, powiedzmy z tutejszej telekomunikacji grzebali w ścianie trzy godziny, efektem czego ma być lepsza jakość rozmów i połączenia internetowego. Jednak najbardziej widocznym efektem w moim mieszkaniu było brak sygnału tv. I tak naprawiają to od ponad 5 dni, przychodząc codziennie na 15 minut z niby to nowym rozwiązaniem, które nic nie daje. No to co tu można robić, kiedy trzeba siedzieć w domu i nie można obejrzeć nawet wiadomości? Tak oto zaczęłam oglądać serial "Dr House". Sezon 1, odcinek 1.

Może napiszę w końcu coś konkretnego, bo jak na razie to rozprawiam o niczym. Ukazał się grafik na grudzień. Wiadomo, że w tym miesiącu każdy na niego czeka z podwójną ciekawością. Gdzie będę na Święta? A co będę robić w Sylwestra? Miałam zaplanowane kilka dni urlopu w połowie grudnia, ale firma postanowiła mi zrobić niespodziankę i dać mi cztery dni wolnego na same Święta. I chwała im za to! Rok temu święta spędziłam na pokładzie samolotu do Sudanu i z powrotem. Dwa lata temu w Hong Kongu. W tym roku w końcu będę miała Święta z prawdziwego zdarzenia. Do tego Nowy Jork przed samym wyjazdem do Polski - to miasto podczas Świąt ma niesamowitą atmosferę. Zadowolenie z grudnia jest na poziomie satysfakcjonującym. Nawet ostatnie dni 5 dni z uroczym kodem SBY mi nie przeszkadza.


Grudzień
01-03 - Jakarta, Indonezja
04-06 - Kalkuta, Indie
07-10 - wolne
11-12 - Algier, Algieria
13-15 - Bangkok, Tajlandia
16-19 - wolne
20-22 - Nowy Jork, USA
23-26 - święta w Polsce :)))
27-31 - SBY


niedziela, 24 listopada 2013

Za oknem...

... tym w Doha i tym w powietrzu.


Przeczytałam w Internecie, że 3 listopada częściowe zaćmienie słońca będzie widoczne w Doha. Co prawda tego dnia w moim grafiku był pierwszy z czterech dni stand by, co przy odrobinie szczęścia mogło oznaczać jakiś ciekawy lot, ale przy dzisiejszych realiach oznacza to siedzenie w domu. Obecnie mamy tyle cabin crew, że rzadko kogoś wyciągają na lot w ostatniej chwili. Moja współlokatorka przesiedziała ostatnio w domu 5 bitych dni z oczami wlepionymi w telefon, który nie zadzwonił. No cóż, w naszej pracy bywają i takie dni. W każdym razie tym razem dla mnie to oznaczało polowanie na zaćmienie. Wiedziałam, że ma być około 16:30 czasu lokalnego, więc już pół godziny wcześniej zaczęłam próby z aparatem i telefonem. Jakie będzie najlepsze ujęcie, czy jedna para okularów przeciwsłonecznych przed obiektywem wystarczy, czy muszą być dwie. Szybko się okazało, że zwykły aparat fotograficzny wygrywa z tym, rzekomo lepszym w iPhonie. I tak po zrobieniu kilkudziesięciu zdjęć mogę pokazać Wam kilka, na których udało mi się złapać zaćmienie.




Podwójna ochrona na oczy

Innym z kolei razem położyłam się spać nad ranem, bo po kolejnym długim locie zegar mi się znów rozstroił. Śpię sobie w najlepsze, a tu nagle budzi mnie hałas. Huk jak na wojnie. Kraj arabski w końcu, nigdy nic nie wiadomo. Wyglądam za okno - nic nie widać. Może mi się przyśniło. Wgramoliłam się więc z powrotem pod kołdrę, ale po chwili usłyszałam to samo. Wtedy skojarzyło mi się, że od czasu do czasu z lotniska katarskiego startuje sobie jakiś myśliwiec. Gdzie i po co on leci, tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ale tym razem huk trwał o wiele za długo i powtarzał się zbyt często. Ubrałam się więc i usiadłam w oknie, wypatrując na niebie czegoś niezwykłego. I w końcu widzę w oddali szereg myśliwców, a właściwie Hawków, jak się później okazało. Akrobacje, kolorowe smugi za samolotami, tworzone formacje różnych kształtów. Co prawda wszystko odbywało się w sporej odległości od mojego budynku, ale kilka zdjęć udało mi się zrobić. A parę razy nawet czerwone strzały przeleciały nad moim budynkiem. Tak zsynchronizowane, odległości między nimi w ogóle się nie zmieniały. To się nazywa precyzja. 







Wygooglałam sobie później, że to Zespół Akrobacyjny Królewskich Sił Powietrznych Wielkiej Brytanii Red Arrows. Przylecieli do Dubaju na Dubai Air Show i przy okazji postanowili zrobić sobie wycieczkę po okolicy i dać kilka darmowych pokazów, między innymi w Katarze czy Bahrajnie. No miło z ich strony. Szkoda że dowiedziałam się o tym tak późno, bo można by show z bliska obejrzeć. A tak to tylko patrzyłam, jak mi się szyby w oknie trzęsą. Wszystko trwało może z 15-20 minut, po czym na niebo wróciły katarskie loty komercyjne. Pod tym linkiem można obejrzeć więcej popisów Red Arrows.

W miesiącu jedną trzecią albo i więcej spędzam poza Doha. Dlatego moje okno to nie tylko to w budynku, w którym mieszkam. To także to małe okienko w drzwiach w samolocie. To przez to małe 10x10cm czasami można zobaczyć widok zapierający dech w piersiach. To stąd widziałam Himalaje, bezkres oceanu, czy pustyni. A podczas ostatniego lotu z Waszyngtonu zrobiłam sobie małą wycieczkę geograficzną. I tak jak już przelecieliśmy nad Atlantykiem, lecieliśmy nad Hiszpanią, udało mi się wypatrzeć coś, co wyglądało jak tor wyścigowy. Teraz już wiem, że to Tor Ricardo Tormo koło Walencji, gdzie odbywają się motocyklowe mistrzostwa świata. Chwilę potem Walencja wraz ze swoim pięknym wybrzeżem zachwyciła swoim urokiem.


Walencja, Hiszpania

Walencja, Hiszpania

Spojrzałam na mapę, którą wyświetlamy na pokładzie, żeby każdy mógł sobie śledzić trasę przelotu i zauważyłam, że będziemy lecieć nad imprezową wyspą - Ibizą. Nigdy tam nie byłam, więc zrobiłam chociaż zdjęcie z lotu ptaka. A raczej samolotu, bo ptaki chyba tak wysoko nie latają )

Ibiza

Ibiza

Następny widok też zrobił wrażenie, zwłaszcza, że był po słonecznej stronie samolotu, więc promienie  słońca sprawiły, że tafla wody lśniła niczym jedwab. Przedstawiam miasto Annaba w Algierii.

Annaba, Algieria

Annaba, Algieria

Kolejne miasto za oknem było bardzo rozległe. Rozciągało się na wiele kilometrów. Coś mi jeszcze w głowie zostało z lekcji geografii (ba! Przecież nawet maturę z geografii zdawałam!), więc domyślałam się co to za miejsce. Rzut oka na mapę potwierdził moje przypuszczenia - Tunis, Tunezja.

Tunis, Tunezja

Tunis, Tunezja

Tunis, Tunezja

Kiedy mijaliśmy kolejną wyspę, nie miałam pojęcia co to jest. Nazwa wyspy Pantelleria też mi za wiele nie powiedziała, ale pomiędzy drobnymi obłoczkami wyglądała uroczo. Później w oddali było widać Sycylię, wyspę włoskiej mafii, ale niedługo potem niebo pokryło się grubą warstwą chmur. Chwilę potem pasażerowie zaczęli się budzić, gotowi na śniadanie, więc tu skończyła się moja wycieczka geograficzna. Kolejny raz za okno wyjrzałam tuż przed Doha, kiedy podchodziliśmy do lądowania.

wyspa Pantelleria

W oddali słabo widoczna Sycylia


Zdecydowanie lubię swoje okno. I to duże i to małe.