obraz

obraz

środa, 27 listopada 2013

Dreamliner mój wróg

Jak już nie raz wspominałam, ostatnimi czasy stand by to żadna frajda. Dlatego też byłam bardzo niezadowolona, kiedy końcówka mojego listopadowego grafiku uległa zmianie. W ostatniej chwili zmieniono samolot, który miał lecieć do Brukseli na taki z inną konfiguracją miejsc. Tym samym zmieniła się ilość wymaganych członków załogi. W takich sytuacjach, kiedy okazuje się, że potrzeba 4, a nie 6 stewardess w biznes klasie, dwie o najniższym stażu w tej klasie są odsyłane do domu. Jako że ja jestem dopiero 3 miesiące po awansie, stałam się jednym z tych dwóch szczęśliwców. W grafiku moje BRU zmieniło się na SBY, co niewątpliwie oznaczało siedzenie w domu. I już nie przyjdzie mi kupić Belgijskiej czekolady na święta. Od grudnia trasę tą przejmuje "Dreamliner Cudowny". Nutka sarkazmu nie przypadkowa. Maszyna ta przejęła już sporo tras do miast europejskich, takich jak Sztokholm, Kopenhaga, Oslo, Frankfurt, Monachium, Zurych, a od przyszłego roku także i Edynburg w Szkocji. Miasta, w których zawsze ładowałam sobie baterie europejską kulturą i klimatem. Raz na jakiś czas po prostu trzeba odpocząć od gorąca bliskiego wschodu, islamskiej kultury dookoła, którą z szacunku trzeba tolerować (żeby nie powiedzieć "podporządkować się"). Ucieczka na Daleki Wschód nie pomaga. Duchota i wilgotność powietrza, chińszczyzna i smog i wszystkie twarze napotkane na ulicy takie inne... Europa - tu czuję się jak u siebie. Tu można pospacerować po mieście, robiąc przerwę na kawę w jednej z lokalnych kawiarni, nie czując na sobie wzroku wszystkich dookoła tylko dlatego, że nie wygląda się, jak "lokalni". 

Tak właśnie brak szkolenia na Boeinga 787 (co nie jest moim wyborem), zamyka mi wrota do sporej części Europy. Kilka pozostałych miast (Warszawa, Berlin, Budapeszt, Sofia, Wiedeń, Wenecja) też mam zamknięte na kilka następnych miesięcy, a to przez połączenie małego samolotu, który tam lata (Airbus A320/321), co oznacza jedną stewardessę (poza szefową CSD) w biznes klasie i serwisu, który wykonujemy, a na który owa jedna stewardessa musi mieć dodatkowe szkolenie. Na to szkolenie z kolei czeka się około roku od awansu do biznes klasy. Procedury, procedury.. 

Wracając do mojego przymusowego siedzenia w domu, zamiast spacerowania po ulicach Brukseli z belgijskim waflem z bitą śmietaną. Akurat zbiegło się to z wymianą kabli telefonicznych w naszym budynku. Panowie, powiedzmy z tutejszej telekomunikacji grzebali w ścianie trzy godziny, efektem czego ma być lepsza jakość rozmów i połączenia internetowego. Jednak najbardziej widocznym efektem w moim mieszkaniu było brak sygnału tv. I tak naprawiają to od ponad 5 dni, przychodząc codziennie na 15 minut z niby to nowym rozwiązaniem, które nic nie daje. No to co tu można robić, kiedy trzeba siedzieć w domu i nie można obejrzeć nawet wiadomości? Tak oto zaczęłam oglądać serial "Dr House". Sezon 1, odcinek 1.

Może napiszę w końcu coś konkretnego, bo jak na razie to rozprawiam o niczym. Ukazał się grafik na grudzień. Wiadomo, że w tym miesiącu każdy na niego czeka z podwójną ciekawością. Gdzie będę na Święta? A co będę robić w Sylwestra? Miałam zaplanowane kilka dni urlopu w połowie grudnia, ale firma postanowiła mi zrobić niespodziankę i dać mi cztery dni wolnego na same Święta. I chwała im za to! Rok temu święta spędziłam na pokładzie samolotu do Sudanu i z powrotem. Dwa lata temu w Hong Kongu. W tym roku w końcu będę miała Święta z prawdziwego zdarzenia. Do tego Nowy Jork przed samym wyjazdem do Polski - to miasto podczas Świąt ma niesamowitą atmosferę. Zadowolenie z grudnia jest na poziomie satysfakcjonującym. Nawet ostatnie dni 5 dni z uroczym kodem SBY mi nie przeszkadza.


Grudzień
01-03 - Jakarta, Indonezja
04-06 - Kalkuta, Indie
07-10 - wolne
11-12 - Algier, Algieria
13-15 - Bangkok, Tajlandia
16-19 - wolne
20-22 - Nowy Jork, USA
23-26 - święta w Polsce :)))
27-31 - SBY


niedziela, 24 listopada 2013

Za oknem...

... tym w Doha i tym w powietrzu.


Przeczytałam w Internecie, że 3 listopada częściowe zaćmienie słońca będzie widoczne w Doha. Co prawda tego dnia w moim grafiku był pierwszy z czterech dni stand by, co przy odrobinie szczęścia mogło oznaczać jakiś ciekawy lot, ale przy dzisiejszych realiach oznacza to siedzenie w domu. Obecnie mamy tyle cabin crew, że rzadko kogoś wyciągają na lot w ostatniej chwili. Moja współlokatorka przesiedziała ostatnio w domu 5 bitych dni z oczami wlepionymi w telefon, który nie zadzwonił. No cóż, w naszej pracy bywają i takie dni. W każdym razie tym razem dla mnie to oznaczało polowanie na zaćmienie. Wiedziałam, że ma być około 16:30 czasu lokalnego, więc już pół godziny wcześniej zaczęłam próby z aparatem i telefonem. Jakie będzie najlepsze ujęcie, czy jedna para okularów przeciwsłonecznych przed obiektywem wystarczy, czy muszą być dwie. Szybko się okazało, że zwykły aparat fotograficzny wygrywa z tym, rzekomo lepszym w iPhonie. I tak po zrobieniu kilkudziesięciu zdjęć mogę pokazać Wam kilka, na których udało mi się złapać zaćmienie.




Podwójna ochrona na oczy

Innym z kolei razem położyłam się spać nad ranem, bo po kolejnym długim locie zegar mi się znów rozstroił. Śpię sobie w najlepsze, a tu nagle budzi mnie hałas. Huk jak na wojnie. Kraj arabski w końcu, nigdy nic nie wiadomo. Wyglądam za okno - nic nie widać. Może mi się przyśniło. Wgramoliłam się więc z powrotem pod kołdrę, ale po chwili usłyszałam to samo. Wtedy skojarzyło mi się, że od czasu do czasu z lotniska katarskiego startuje sobie jakiś myśliwiec. Gdzie i po co on leci, tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ale tym razem huk trwał o wiele za długo i powtarzał się zbyt często. Ubrałam się więc i usiadłam w oknie, wypatrując na niebie czegoś niezwykłego. I w końcu widzę w oddali szereg myśliwców, a właściwie Hawków, jak się później okazało. Akrobacje, kolorowe smugi za samolotami, tworzone formacje różnych kształtów. Co prawda wszystko odbywało się w sporej odległości od mojego budynku, ale kilka zdjęć udało mi się zrobić. A parę razy nawet czerwone strzały przeleciały nad moim budynkiem. Tak zsynchronizowane, odległości między nimi w ogóle się nie zmieniały. To się nazywa precyzja. 







Wygooglałam sobie później, że to Zespół Akrobacyjny Królewskich Sił Powietrznych Wielkiej Brytanii Red Arrows. Przylecieli do Dubaju na Dubai Air Show i przy okazji postanowili zrobić sobie wycieczkę po okolicy i dać kilka darmowych pokazów, między innymi w Katarze czy Bahrajnie. No miło z ich strony. Szkoda że dowiedziałam się o tym tak późno, bo można by show z bliska obejrzeć. A tak to tylko patrzyłam, jak mi się szyby w oknie trzęsą. Wszystko trwało może z 15-20 minut, po czym na niebo wróciły katarskie loty komercyjne. Pod tym linkiem można obejrzeć więcej popisów Red Arrows.

W miesiącu jedną trzecią albo i więcej spędzam poza Doha. Dlatego moje okno to nie tylko to w budynku, w którym mieszkam. To także to małe okienko w drzwiach w samolocie. To przez to małe 10x10cm czasami można zobaczyć widok zapierający dech w piersiach. To stąd widziałam Himalaje, bezkres oceanu, czy pustyni. A podczas ostatniego lotu z Waszyngtonu zrobiłam sobie małą wycieczkę geograficzną. I tak jak już przelecieliśmy nad Atlantykiem, lecieliśmy nad Hiszpanią, udało mi się wypatrzeć coś, co wyglądało jak tor wyścigowy. Teraz już wiem, że to Tor Ricardo Tormo koło Walencji, gdzie odbywają się motocyklowe mistrzostwa świata. Chwilę potem Walencja wraz ze swoim pięknym wybrzeżem zachwyciła swoim urokiem.


Walencja, Hiszpania

Walencja, Hiszpania

Spojrzałam na mapę, którą wyświetlamy na pokładzie, żeby każdy mógł sobie śledzić trasę przelotu i zauważyłam, że będziemy lecieć nad imprezową wyspą - Ibizą. Nigdy tam nie byłam, więc zrobiłam chociaż zdjęcie z lotu ptaka. A raczej samolotu, bo ptaki chyba tak wysoko nie latają )

Ibiza

Ibiza

Następny widok też zrobił wrażenie, zwłaszcza, że był po słonecznej stronie samolotu, więc promienie  słońca sprawiły, że tafla wody lśniła niczym jedwab. Przedstawiam miasto Annaba w Algierii.

Annaba, Algieria

Annaba, Algieria

Kolejne miasto za oknem było bardzo rozległe. Rozciągało się na wiele kilometrów. Coś mi jeszcze w głowie zostało z lekcji geografii (ba! Przecież nawet maturę z geografii zdawałam!), więc domyślałam się co to za miejsce. Rzut oka na mapę potwierdził moje przypuszczenia - Tunis, Tunezja.

Tunis, Tunezja

Tunis, Tunezja

Tunis, Tunezja

Kiedy mijaliśmy kolejną wyspę, nie miałam pojęcia co to jest. Nazwa wyspy Pantelleria też mi za wiele nie powiedziała, ale pomiędzy drobnymi obłoczkami wyglądała uroczo. Później w oddali było widać Sycylię, wyspę włoskiej mafii, ale niedługo potem niebo pokryło się grubą warstwą chmur. Chwilę potem pasażerowie zaczęli się budzić, gotowi na śniadanie, więc tu skończyła się moja wycieczka geograficzna. Kolejny raz za okno wyjrzałam tuż przed Doha, kiedy podchodziliśmy do lądowania.

wyspa Pantelleria

W oddali słabo widoczna Sycylia


Zdecydowanie lubię swoje okno. I to duże i to małe.


piątek, 22 listopada 2013

Mała rzecz, a cieszy.

W poprzednim wpisie zastanawiałam się, co przyniesie listopad. Jak na razie to przyniósł ciszę na blogu. Ani się obejrzałam, a tu już 22 dzień miesiąca! Za chwilę wychodzi nowy grafik, a u mnie na blogu tylko gruba warstwa kurzu. Czasami tak bywa. Czasami weny do pisania po prostu nie ma. Ale to nie znaczy, że z pisania rezygnuję. Przepraszam więc za tak długą przerwę i już się poprawiam.

Kolejny dzień pracy, pobudka o 4:30, lekkie śniadanie - płatki z mlekiem. Miodowe, oczywiście. Makijaż zrobiony, mundurek założony, gotowa na 14-godzinny lot do Chicago. Już na briefingu przed lotem bardzo podekscytowany kapitan powiedział nam, że samolot, którym lecimy to Boeing A7-BAA, po czym zaczął szukać na naszych twarzach takiej samej ekscytacji, jak u niego. A my owszem, wiemy, że to Boeing 777-300, ale czym tu się ekscytować? Mamy takich maszyn w firmie 22. Okazało się, że ta akurat sztuka została ostatnio przemalowana, z okazji przystąpienia naszych linii lotniczych do grupy OneWorld. Obecnie samolot ten wygląda więc tak:

Zdjęcie zaczerpnięte ze strony www.airlines.de 

No dobrze, cieszymy się. Nie tak, jak pan kapitan co prawda. Samolot wypełniony po brzegi, zarówno w klasie ekonomicznej, jak i biznes, dlatego przez cały czas biegałyśmy po pokładzie w tę i z powrotem. Nie było nawet kiedy zjeść coś porządnego, wszystko z doskoku. Dlatego po wylądowaniu postanowiłam zająć się swoim podniebieniem. To samo zrobiłam ostatnio z Madrycie, kupując w supermarkecie świeże bułki, szynkę, sery i na co mi tam jeszcze bardziej ślinka skapnęła. Szynkę zjadłam na miejscu, a do Kataru przywiozłam sery i przesłodkie owoce. I tak zostałam też zostałam skomentowana, że mi się poprzewracało w niektórych częściach ciała (głowę oczywiście mam na myśli), bo już nie tylko latam do Mediolanu, czy Paryża po ciuchy i torebki, ale też do Sri Lanki po herbatę i do Hiszpanii po owoce. No cóż, nie da się ukryć, że moje zakupy weszły już na inny poziom i przy liście z zakupami nie tylko zaznaczam, w którym sklepie co kupić, ale też w którym kraju. Trzeba korzystać ze wszystkich przywilejów, których dostarcza mi moja praca.

Tym razem spacerując po supermarkecie w Chicago, penetrując regał po regale, natrafiłam na całą półkę polskich produktów. Tego bym się spodziewała może po Londynie, ale nie po USA. No ale tak jak pisałam ostatnio, Chicago przyciągnęło masę Polaków swego czasu, więc teraz o nich dbają. I tak stałam przed półką dobrych kilka minut, z uśmiechem na pół twarzy. A tam wszystko z polskimi etykietami, kapusta kiszona, sałatka szwedzka (którą pamiętam ze swoich rodzinnych obiadów), mąka ziemniaczana, konserwa turystyczna, przyprawy, paluszki słone, słodycze, napoje, itp. Ale największą radość tym razem sprawił mi... pasztet Profi z pieczarkami. Zwykły pasztet, który pewnie każdy kiedyś chociaż raz w życiu jadł, a nigdy się nad tym nie zastanawiał. Ot po prostu zwykły pasztet, czym tu się ekscytować? Ale uwierzcie mi, kiedy się wyjeżdża z Polski na dłużej i to do kraju, w którym niektórych rzeczy po prostu nie ma, to dopiero wtedy zaczyna się doceniać te najmniejsze pierdołki, które towarzyszą nam każdego dnia. I w ten oto sposób atrakcją dnia stało się dla mnie opakowanie pasztetu zjedzone w hotelowym pokoju ze świeżą bułką. Bez masła, bez noża, jak na obozie przy ognisku. Pycha!





W drodze powrotnej też mieliśmy komplet pasażerów, dlatego było sporo uwijania się już od pierwszych minut. W pewnym momencie, jeszcze w czasie gdy pasażerowie wchodzili na pokład zauważyłam, że załoga dość intensywnie plotkuje o jednym z nich. Kiedy podeszłam, zapytali mnie, czy może ja wiem, jak nazywa się ten wysoki pasażer. A skąd mam wiedzieć jak ma na imię jakiś pasażer, pomyślałam. Listę dostajemy dopiero, jak wszyscy są na pokładzie. Wzięłam więc tackę z gorącymi mini ręczniczkami o zapachu różanym, które rozdajemy pasażerom w biznes klasie na dzień dobry, żeby mogli sobie odświeżyć dłonie, czy twarz przed lotem. Jak tylko weszłam do kabiny, otworzyłam szeroko oczy i już wiedziałam o co chodzi w tym całym zamieszaniu. Szybko zmazałam z twarzy zaskoczenie i zaprezentowałam uśmiech nr 5. Następnie z radością wręczyłam gorący ręcznik byłemu (bo już emerytowanemu) graczowi NBA. I zastanawiałam się jak można nie wiedzieć, że ów "wysoki pasażer" to nikt inny, jak Shaquille O'Neil. Przy wzroście 216 cm nawet kiedy siedział, jego głowa wystawała wysoko ponad siedzenie i ponad głowy innych. Nie miałam co prawda okazji z nim porozmawiać więcej, niż wymagał tego serwis, ale pamiątkowe zdjęcie i autograf jest. W podpisie jest nawet numer "34", z którym grał w Los Angeles Lakers.



A teraz wracam do korzystania z uroków dnia wolnego i do lektury książki S. Kinga "Dallas '63". Akurat dziś przypada 50 rocznica zamachu na J.F.Kennedy'ego, a książka opowiada o tym, jak to jeden człowiek cofa się w czasie, żeby tej tragedii zapobiec. Polecam.