obraz

obraz

środa, 26 października 2011

Manila - Filipiny

"Nadejszła wiekopomna chwiła!" Mój pierwszy solo flight! Bez tabliczki TRAINEE, bez taryfy ulgowej. Torba spakowana - mój pierwszy layover (lot z noclegiem w miejscu docelowym)! Pobudka wcześnie rano, sprawdzenie po raz n-ty, czy wszystkie dokumenty są na miejscu.

No właśnie, dokumenty... Takie coś to chyba tylko mi się może przytrafić. Mamy 5 bardzo ważnych dokumentów, które zawsze musimy mieć przy sobie, kiedy gdzieś lecimy. Jeden to paszport, a pozostałe cztery to identyfikator QA, CMC, medyczny CCMC i jeszcze jeden świadczący o przebytym treningu dot. bezpieczeństwa - wszystkie w postaci kartonika, jak karta do bankomatu. Dzień przed wylotem malowałam sobie paznokcie, bo to jedna z obowiązkowych części makijażu do pracy. Niechcący potrąciłam niedokręcony zmywacz do paznokci stojący na biurku, który rozlał się na mój Crew Member Certificate, drugi najważniejszy dokument po paszporcie! Szybko zareagowałam, oczywiście ostrożnie, żeby zniszczenia były jak najmniejsze. I wszystkie napisy pozostały w miarę czytelne, niestety ze zdjęcia zrobiła się jedna, wielka, bordowa smuga! Ale postanowiłam zaryzykować, bojąc się utraty lotu na Filipiny. Spakowałam taki dokument i w drogę, wymienię go po powrocie.

Podczas spotkania przed lotem grzecznie odpowiadałam na pytania i czekałam na przypisaną mi pozycję. Zaczyna się: Diana - R1, Rizki - R2, Martina - L2. Aaaaaa!! L2!!!!!! Mid galley (środkowa kuchnia)!!!!!!! Panie Boże ratuj! Przecież przez około miesiąc miało nie być galley, bo jak osoba na tym miejscu się nie sprawdzi, to położy cały serwis! Zestresowana swoim przydziałem i myślą o rozmazanym dokumencie w portfelu podążyłam za załogą do samolotu. Na szczęście okazało się, że catering załadował wszystkie posiłki do głównej kuchni na końcu samolotu, a u mnie były dodatkowe bary, napoje i wszystko, z czego się podczas lotu korzysta. Uff... bardzo dobrze. Jak na pierwszy galley - mid galley jest idealny. To jeden plus. Drugi - dziewczyna z Poznania, która lata już ponad rok dla QA. Bardzo mi pomogła i dużo pokazała. Tak naprawdę dopiero teraz się człowiek uczy, bo teoria wykuta podczas szkolenia nie wystarczy.
W każdym bądź razie pracy i tak było sporo, bo oprócz mid galley miałam swoją strefę do obsłużenia. Do tego kilka ważnych dokumentów do wypełnienia, przeliczenie ile alkoholu wypito, ile zostało, ile czego mi zostało (wliczając plastikowe kubeczki, czy papier toaletowy), przekazanie wszystkiego następnej załodze i wszędzie już moje nazwisko w podpisie. Może nie tyle dla nich istotne, co mój numer pracownika. Tutaj wszyscy jesteśmy numerami.. 

Ogólnie lot był przyjemny, chociaż długi. Załoga bardzo przyjazna, pogadałam sobie sporo z dziewczynami. Pasażerowie w mojej strefie byli bardzo grzeczni, nie wybrzydzali i mam wrażenie, że nawet jeśli czegoś potrzebowali, to wstydzili się o tym powiedzieć. Po śniadaniu grzecznie się przykryli kocykiem i poszli spać. W końcu lot trwał prawie 10 godzin. Jak budziłyśmy ich na obiad, to wszyscy ruszyli najpierw do toalety, tworząc ogromną kolejkę, ale to zrozumiałe. Po wylądowaniu miałam przyjemność otworzyć główne drzwi do wyprowadzenia pasażerów. Mała rzecz, a cieszy :) 

Przez ten lot uciekł mi zupełnie jeden dzień. Wylot z Doha był o 08:30, prawie 10 godzin lotu, a ze względu na różnicę w czasie - wylądowaliśmy o 23:05 czasu filipińskiego. Elegancko podążyliśmy za Pilotem i Pierwszym Oficerem, przechodząc przez przejście "AUTHORIZED PERSONEL ONLY", omijając resztę ludzi, czekających przed okienkami imigracyjnymi. Aż się chciało zagrać im na nosie, ale w moim wieku już nie przystoi ;)

Hotel - bajer! Kapciuszki, szlafroczek, herbatka, owoce, ogromny TV, ogromniaste łóżko, na którym spokojnie wyspałoby się z pięć osób. Wzięłam gorącą kąpiel w wannie, oglądając sobie "Famili Guy" na łazienkowym TV :)

Następnego dnia trochę popadało z rana. Załoga rozeszła się w swoje strony. Część była z Filipin, więc wyruszyli na spotkanie z rodziną i znajomymi, a my z Agą zebrałyśmy się na miasto. Kiedy wcześniej podczas mojego dubajskiego lotu spotkałam dziewczynę z Manili, zapytałam co warto zobaczyć. Poleciła mi  jechać do Mall of Asia albo Robinson Mall. Tylko że to są centra handlowe! A ja jestem jeszcze z tego pokolenia, które lubi gdzieś pochodzić, pozwiedzać, a nie tylko iść na zakupy, czy do restauracji. Kto był ze mną na jakimś wyjeździe, ten wie :) Ten sam problem miałam w Doha, kiedy chciałam iść do Muzeum Sztuki Islamskiej. Jakoś nie było chętnych wśród młodszych koleżanek.

Postanowiłyśmy z Agnieszką pozwiedzać okolicę na nogach. Byłyśmy nie lada atrakcją - dwie białe dziewczyny wśród filipińskiego społeczeństwa. Pochodziłyśmy po okolicznych parkach, przechodzenie przez ulicę jest jeszcze bardziej ekstremalne niż w Doha! Co kilka metrów czeka filipiński dziadek z bryczką, rowerkiem, wózkiem, czy inną taczką, oferując przejażdżkę. Nie skorzystałyśmy tym razem. Poszłyśmy do oceanarium. Do wyboru było sporo: rybki, rekiny, foki, pingwiny. Zaczęłyśmy od podstaw - kolorowych rybek o różnych kształtach. Łatwo można było rozpoznać, w którym miejscu są rybki, na których wzorowali się twórcy postaci z bajki "Gdzie jest Nemo", bo właśnie przy tych akwariach były największe skupiska dzieci. Ciekawą częścią było przejście korytarzem otoczonym szybami, z płaszczkami przepływającymi nad głową. 


Kiedy już skończyłyśmy przy rekinach, skierowałyśmy się do wyjścia. A tam taras z widokiem na jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie widziałam. Zaraz obok znalazłyśmy stylową knajpkę, gdzie można napić się piwka i cieszyć się widokiem. I właśnie w tym momencie do mnie dotarło, dlaczego tu przyjechałam (mam na myśli Katar). Właśnie dlatego podjęłam tę pracę, żeby móc między innymi obejrzeć zachód słońca na Filipinach, a kto wie, co jeszcze uda mi się zobaczyć. Moja przygoda zaczęła się właśnie teraz. Właśnie teraz wiem, że życie przyszykowało dla mnie jeszcze coś więcej. I zamierzam to wykorzystać.


Na zakończenie wizyty w oceanarium poszłyśmy jeszcze do Fish Spa. Trzeba sobie raz na jakiś czas coś typowo "babskiego" zafundować. Polegało to na tym, że wsadzało się nogi do basenu wypełnionego maleńkimi rybkami, które od razu przystępowały do uczty i zjadały martwy naskórek. Prawie tak, jak peeling, tylko w żywym wydaniu. Przez pierwsze kilka minut nogi uciekały z wody przy każdym skubnięciu, łaskotanie było nie do wytrzymania, ale po jakimś czasie skóra się przyzwyczaiła. Po wszystkim stopki miałam gładziutkie, jak u niemowlaka!

Lot powrotny był jeszcze lepszy. Spokojny, pomijając fakt, że miałam jedno nieznośne dziecko w swojej strefie, które podczas serwowania posiłków ciągnęło mnie za nogawkę spodni albo chciało wsadzić paluchy do wózka z gorącymi daniami. Ale po pierwszym posiłku, kiedy wszyscy poszli spać, siedziałyśmy sobie z dziewczynami w galley i rozmawiałyśmy. Było bardzo miło, wiele się nauczyłam podczas tego lotu. Na koniec wymieniłyśmy się mailami, bo nawet zdjęcia robiłyśmy.
Aaa, prawie bym zapomniała! Przelatując nad Oceanem Indyjskim wpadliśmy w turbulencje! Ale bez paniki, jedne z mniejszych. Podskoczyło parę razy i kapitan ogłosił, że przelatujemy nad takim miejscem, że to normalne. Trzeba było wszystkich pasażerów pozapinać pasami, a raczej przypilnować, żeby sami to zrobili i samemu usiąść na przypisanych nam siedzeniach. Kilku pasażerów się wystraszyło, ale zaczęłyśmy się do nich uśmiechać i obeszło się bez paniki. Po kilku minutach przestało trząść i dostałyśmy sygnał z kokpitu, że można wrócić do swoich obowiązków. Reszta lotu przebiegła spokojnie.

Więcej zdjęć z wyjazdu w albumie:
Manila, Filipiny 23-25.10.2011


Po powrocie sprawdziłam swój grafik na listopad i dzień stał się piękniejszy! Oto jak zapowiada się listopad:
01 - OFF (wolne)
02-03 - Mediolan, Włochy
04-05 - OFF
06-08 - Kuala Lumpur, Malezja
09-10 - SBY
11-12 - Londyn, UK
13 - OFF
14-17 - SBY
18-19 - OFF
20-21 - Stuttgart, Niemcy
22-23 - Amritsar, Indie
24-25 - OFF
26-27 - Male, Malediwy
28 - Muscat, Oman
29-30 - OFF

Z 10 lotów o jakie się starałam, dostałam 5. A najbardziej cieszą mnie Kuala Lumpur i Malediwy!!!

SBY to "standby", czyli jajko z niespodzianką ;) Czekam w domku ze spakowaną torbą, dostaję telefon i za parę godzin lecę! Podoba mi się to latanie!

A teraz czas kończyć, za półtorej godziny przyjeżdża po mnie autobus i lecę do Delhi. Nasłuchałam się różnych historii o nieprzyjemnych i wymagających pasażerach z Indii, więc czas się samemu przekonać.

środa, 19 października 2011

Pierwsze loty za płoty


Cztery dni wolnego! W końcu można wyłączyć budzik i wyspać się, jak należy. Ostatnie dwa dni z rzędu wstawałam o 3 rano, więc chyba mi się należy.

Doha – Dubaj – Doha
Pierwszy lot obserwacyjny. Airbus 330-200. 200 miejsc w klasie ekonomicznej, ale tylko połowa była wykupiona (w obie strony), więc mieliśmy koło setki osób.

Pobudka o 3 rano, bo przecież muszę się przygotować idealnie. Jeszcze zdążyłam sobie powtórzyć stanowiska w samolocie i przypisane do nich obowiązki. Na spotkaniu przed każdym lotem CSD przypisuje każdemu pozycję, mówiąc np. „John, ty będziesz dzisiaj L4, Mary – R3, Andrea – R4C..” itd. A my musimy wiedzieć, co się pod tymi kodami kryje, którą strefę obsługujemy. Podczas lotów obserwacyjnych bardziej doświadczona załoga dostaje kluczowe pozycje, a obserwatorzy tylko asystują. I tak było podczas lotu do Dubaju.

Trafiłam na bardzo dobrą załogę. Nikt się nie wściekał, że zadaję dużo pytań i wszystko idzie mi wolniej. CS pokazała mi sporo rzeczy, wytłumaczyła, czego nie wiedziałam. Sam serwis poszedł szybko, bo lot trwał niecałe 50 min, więc oferowaliśmy tylko ciepłe sandwicze. Poza tym była godzina 7 rano, więc większość pasażerów poprosiła o koc i przespała większość lotu.

Mówiłam wcześniej, że podczas lotów turnaround, czyli tych na krótszych trasach, gdzie powrót jest tego samego dnia, pozwiedzam sobie co najwyżej lotniska? Nie prawda! Nie pozwiedzam nawet lotnisk, bo nie wychodzimy nawet z samolotu ;) Po wyjściu pasażerów sprawdzamy, czy czegoś nie zostawili, wchodzi grupa sprzątająca, czyści cały samolot i wychodzi. My w tym czasie możemy sobie coś zjeść, obejrzeć jakiś film, jeśli czas pozwala. Chwilę później przyjeżdża catering z posiłkami na drogę powrotną, sprawdzamy też samolot, czy ktoś ze sprzątających bomby nie podłożył ;) I zabawa zaczyna się na nowo. Powrót wyglądał podobnie. Mieliśmy kilku członków klubu QA, którzy mają srebrne i złote karty klubowe. Trzeba wtedy do takiego gościa podejść, przedstawić się, zwracać się do niego po nazwisku, podziękować, że z nami leci i zapewnić, że jak tylko będzie czegoś potrzebował, to jesteśmy do jego dyspozycji.

Ogólnie lot przeszedł dobrze, oczywiście nie bez pomyłek, bo to by było za dobrze ;)


Doha – Luxor – Doha
Airbus A320, miejsc w klasie ekonomicznej 132. Na dzień dobry dostałam pozycję R4C, której nie powinnam dostać, jako obserwator. Połowa klasy ekonomicznej była pod moją opieką, do tego dzieci i niemowlęta. Po tym locie stwierdziłam, że wracam do domu.. W poprzednim locie serwowałam tylko sandwicze w pudełeczku, do tego sok w zamykanych kubeczkach, więc wystarczyło położyć kilka rzeczy na stoliku pasażera. A tutaj lot był dłuższy, więc serwowaliśmy pełne śniadanie. Do tego trzeba już położyć na stoliku podkładkę (logo musi być w prawym górnym rogu), wyjąć tacę z wózka z odpowiednim posiłkiem (najpierw zapytać pasażera, co woli), położyć na tacy ciepłego croissanta, używając do tego ogromnych szczypiec. I pomimo tego, że na tacy jest tez sok, to prawie każdy prosił o wodę lub cos innego do picia. Wspomnę jeszcze, że ponieważ miałam pozycję R4C, wysłali mnie samą z wózkiem, nie jako pomoc, tak jak teoretycznie powinni zrobić. Leciała z nami grupa 30 Koreańczyków. Kiedy jeden z nich zażyczył sobie czerwone wino, to poszło jak fala, prawie każdy następny też chciał wino. W ogóle to na początku pomyliłam posiłki, które oznaczone są kolorami. Kilku pasażerów dostało naleśniki z truskawkami zamiast z kurczakiem. Ale jak tylko się zorientowali, grzecznie poprosili o zamianę, nie robiąc na szczęście awantury. Oczywiście wszystko szło mi powolutku, więc kiedy druga dziewczyna  skończyła ze swoją strefą, przyszła mi pomóc. Pasażerowie mówili po angielsku, ale z różnymi akcentami, więc czasami było ciężko zrozumieć, Nawet kiedy mówili, że chcą wodę. Trochę byłam podłamana, ale znów miałam bardzo fajna załogę, która mnie wspierała, bo pomimo tylu pomyłek i tak mówili, że świetnie sobie radzę.

Wylądowałam w Egipcie z dwoma złamanymi paznokciami (jeden przy awaryjnym otwieraniu toalety, gdzie pasażer się zatrzasnął, a drugi przy sprawdzaniu butli z tlenem), małą plamą po soku na spodniach i ogólnym załamaniem. Ale trzeba było jakoś wrócić i odbyć tą podróż jeszcze raz.

Lot powrotny – pełniutka klasa ekonomiczna, 132 pasażerów, z czego 66 w mojej strefie, w większości Egipcjanie ubrani w prześcieradła i turbany. Żaden z nich nie umiał trafić na swoje miejsce w samolocie. Musiałam prowadzić prawie każdego. I kiedy szłam z jednym do rzędu 14, podążało za mną dwóch kolejnych z miejscem w rzędzie 9. Więc trzeba było z nimi wracać pod prąd, ale jakoś poszło. Jak już się rozsiedli, to okazało się, że mam 3 niemowlaki w strefie! I tylko jedna mamusia (wyglądała na Amerykankę) wiedziała, jak zapiąć dziecku specjalne pasy. Pozostałe dwie mamusie (Arabki owinięte chustami) musiałam obsłużyć. Co drugi Egipcjanin rozmawiał przez komórkę i nie dało im się wytłumaczyć, że nie wolno. Szczególnie jeden był bardzo uparty i ignorował wszystkie moje prośby, nawet kiedy mu zaczęłam po arabsku HARAM, HARAM! (haram – zabronione). Na szczęście przyszła z pomocą koleżanka z Rumuni, która sobie z nim poradziła. Po starcie zaproponowałam mamusiom rozkładane łóżeczko dla ich pociech, ale nie chciały. Przypomniało im się później, kiedy ja byłam w trakcie serwowania lunchu – dzidziuś śpi, mamusię rączki bolą, potrzebne łóżeczko. Pracy było więcej, ale szło mi już trochę lepiej. Wiedziałam, gdzie zrobiłam błędy przy śniadaniu i starałam się je poprawić przy serwowaniu lunchu. Tym razem otworzyłam na początku dwa posiłki, żeby mieć pewność, który jest z kurczakiem, a który z wołowiną. Starałam się robić wszystko spokojniej niż przy śniadaniu, żeby mi się ręce nie trzęsły, ani nic takiego. I z jednej strony poskutkowało, bo serwis mi poszedł lepiej, ale z drugiej strony straciłam na czasie, wiec jak ktoś zdążył juz wypić sok, a ja byłam dwa rzędy dalej, to wołali mnie o następny. Serwowałam też whisky, gin, screwdrivera i wina oczywiście. Miałam sporo pasażerów mówiących tylko po arabsku, ale na szkoleniu nas nauczyli arabskich słówek potrzebnych do serwisu, więc pytałam „dadżidż? laham? assir?” i wszysko było jasne :) Ogólnie lot był bardzo wycieńczający i na pewno potrzebuję jeszcze kilku, żeby wpaść w rytm.

Ale jeszcze jedna miła rzecz mnie spotkała w tym locie. CS pozwoliła mi wejść do kokpitu podczas lotu! Zazwyczaj nie ma się takiej okazji, bo jedynie CS/CSD oraz osoba obsługująca biznes klasę jest upoważniona do wejścia, więc miałam szczęście. Widziałam jak steruje się samolotem i jaki widok ma się przed sobą – niesamowite!

Podsumowując moje oba loty obserwacyjne, powiem tylko, że nie myli się tylko ten, co nic nie robi.

niedziela, 16 października 2011

ART - ostatnia część szkolenia

Tyle czasu czekałam na obezwładnianie niegrzecznego pasażera, a tu taka lipa! Jeden chwyt, wykręcenie ręki do tyłu i posadzenie delikwenta na siedzeniu z kajdankami na rękach. Żadnego przerzucania, podcinania, nic! Nuda! Może to przez moje wcześniejsze treningi kung-fu, nastawiałam się na coś więcej, na mniej teorii, więcej praktyki. No ale trudno. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma ;)

Dzisiaj będzie króciutko, bo za chwilę mam zamiar przewertować wszystkie swoje notatki, żeby nie dać jutro plamy. Po godzinie 21 grzecznie do łóżeczka, bo o 4:00 pobudka! Albo nie, lepiej o 3:30, tak na wszelki wypadek. Trzymajcie kciuki, o 7:10 startuję (6:10 czasu polskiego). Szybki skok do Dubaju i z powrotem i przed południem będę już miała wszystko za sobą :)



Ok, coś ze mną nie tak. Chyba muszę usiąść i wziąć kilka głębokich wdechów. Ostatnie pół godziny wyglądało mniej więcej tak:
Trzeba przygotować się do jutrzejszego lotu. Biorę bluzkę, włączam żelazko, idę do kuchni i w międzyczasie wstawiam wodę. Siadam na chwilę do komputera, żeby zmienić muzykę. Idę do łazienki, ale po drodze potykam się o pusty wieszak - no tak! Bluzka! Wracam więc do prasowania. Ale co to ja miałam jeszcze zrobić? Wstawić wodę na makaron. No to skoro już jestem w kuchni, to powyciągam resztę składników na dzisiejszy obiad. Byle nie zapomnieć spakować kosmetyków do torby. Najlepiej od razu je schowam. Schowane. Nie, przecież rano się trzeba pomalować. Wyciągam. Żelazko! Nie wyłączyłam, szybko się poprawiam, bo z tym nie ma żartów. Kurcze, gdzie ten wieszak?! Dam głowię, że przed chwilą gdzieś tu był.. nie ważne. I tak zapasową bluzkę muszę złożyć w kosteczkę i schować do torby. Torba... bagaż... co, jeśli ktoś będzie chciał wejść na pokład z za dużym bagażem? No tak, wyjąć to, to i tamto, bagaż do cargo hold, przeprosić gościa i odprowadzić na miejsce. To co już spakowałam? Prawie nic, no to zaczynam. Nie, przecież miałam zjeść, kiszki mi zaczynają grać marsza, wrzucam w końcu ten makaron do wody. Ale czemu ta płytka jest taka biała? Czyżbym nie wytarła CIF-a po wczorajszym sprzątaniu? Muszę to przetrzeć, gdzie jest gąbka? W zlewie - pełnym naczyń - trzeba umyć oczywiście. Zaczynam więc mycie. Ale przecież miałam się pakować, czas ucieka. Idę do pokoju, po drodze myśląc, że dobrze, że podczas lotu do Dubaju serwujemy tylko ciepłe sandwiche z sokiem pomarańczowym. Lot do Egiptu będzie trochę dłuższy, więc tam oprócz śniadanie podajemy też lunch. Na szczęście bez baru. Żaden pasażer nie poparzy sobie gardła moją Bloody Mary z przesadzoną ilością Wooster Sauce. A może zamiast przepisowych dwóch kropel wlać tylko jedną? Ta pierwsza zawsze skapnęła jak należy, dopiero druga zamieniała się w mały strumień.. Paszport, żeby tylko nie zapomnieć! Schowam go od razu. Muszę mieć ze sobą jeszcze 5 innych dokumentów, bez których nie polecę. Wszystkie są, ok. Czemu ten makaron się nie gotuje?! Hmm, może dlatego, że nie włączyłam kuchenki. Na zimnej płytce jeszcze nic się nie ugotowało. Gaśnica - pre-flight check (co muszę sprawdzić w gaśnicy przed lotem):
1. Correct stowage and quantity, check validity.
2. Pressure gauge needle is in the green zone.
3. Black safety catch secured and sealed intact.
Ale było jeszcze coś, o co CSD zawsze pyta przed lotem, zapomniałam co to było.. a wspominali o tym kilka razy. Lek na biegunkę - ERCEFURYL, STUGERON na chorobę lokomocyjną. Co ubrać, spódnicę, czy spodnie..? ...

... chaotyczne? Bardzo. Ale to właśnie dzieje się teraz w mojej głowie... wdech.. wydech.. wdech.. wydech.. wdech......

sobota, 15 października 2011

Wodowanie w Dubaju


To był długi dzień. Pobudka o 4 rano (godz. 3 czasu polskiego), autobus podjechał o 5.00 i zabrał nas na lotnisko. O 7:10 wylot do Dubaju. Oczywiście obserwowałam wszystko dokładnie, bo mój pierwszy lot obserwacyjny będzie w to samo miejsce i o tej samej porze, więc serwis na pokładzie będzie dokładnie taki sam. Inny będzie tylko samolot, bo dzisiaj lecieliśmy Boeingiem 777, a w poniedziałek mój chrzest bojowy będzie na Airbusie 330-200.

Obserwowałam każdy szczegół: jak stewardessy się zachowywały, kiedy zmieniły buty, gdzie je schowały, kiedy zdjęły czapkę, zmieniły marynarkę, uzbrajały drzwi, sprawdzały się nawzajem, przekazywały informacje do CSD (Cabin Service Director – szef/szefowa załogi podczas danego lotu), jak reagowały na polecenia wydawane przez kapitana i CSD. Swoją drogą, wreszcie rozumiem te wszystkie komunikaty podczas lotów. Pomimo tego, że miałam do tej pory na swoim koncie już ponad 10 lotów jako pasażer, to nigdy nie udało mi się zrozumieć wszystkich komunikatów angielskich, chociaż bardzo się starałam. Nie chodzi nawet o sam język, ale o jakość przekazów – zniekształcony głos, trzaski, zakłócenia, itp. Teraz w końcu wiem, o co chodzi. Lot trwa niecałą godzinę, z czego 10 minut na wystartowanie i 10 na lądowanie. Ledwo wystartowaliśmy, dostaliśmy poranną kanapkę i już trzeba było z powrotem zapinać pasy. Coś m się zdaje, że poniedziałkowy lot przeleci bardzo szybko. Dosłownie i w przenośni ;)

Dotarliśmy do Dubaju. Niestety w planie nie było ani trochę czasu wolnego, więc na zwiedzanie wybiorę się tam innym razem. Podjechaliśmy do Aeronautical College, który z zewnątrz ma kształt samolotu.


Dlaczego Dubaj? Dlatego, że QA nie ma jeszcze swoich symulatorów takich rozmiarów, tylko kilka mniejszych, które mieszczą się w zwykłej klasie. Korzystają więc z uprzejmości konkurencyjnych linii lotniczych z Emiratów Arabskich, płacąc im za to oczywiście grube pieniądze. Ale żebyście czasem sobie nie pomyśleli (muszę stanąć murem za swoim nowym pracodawcą, a co!), w przyszłości QA ma zamiar takie centrum symulacyjne wybudować. Widocznie nie czas na taki wydatek. Poza tym to nie symulatory decydują o jakości linii lotniczych. Z jakichś przyczyn to Qatar Airways dostały pierwszą nagrodę SKYTRAX 2011 World Airline Award podczas gdy wspomniane wcześniej linie Emirates z Dubaju zajmują 10 pozycję. Ale dosyć przechwałek ;)
Symulatory robiły wrażenie. Podczas „lotu” czułyśmy się jak w prawdziwym samolocie; dźwięki i ruchy doskonale odzwierciedlały rzeczywistość. Przećwiczyłyśmy kilka różnych sytuacji. 4 dziewczyny odgrywały rolę załogi, a reszta –pasażerów. Po każdej sytuacji wymieniałyśmy się rolami. I tak na przykład w jednej z nich podczas serwowania posiłku nagle spod siedzenia zaczął się wydobywać dym. Trzeba było zareagować tak, jak nas uczyli. Mnie przypadło gaszenie pożaru piekarnika w kuchni oraz przygotowanie ewakuacji podczas wodowania. Oczywiście było przy tym dużo śmiechu, ale kiedy przyszło do awaryjnego lądowania, gdzie przy zetknięciu z ziemią zaczęło nami naprawdę trząść i rzucać, czy przy dekompresji, kiedy spadły na nas maski tlenowe i czuć było ostry podmuch powietrza, to nasze krzyki nawet nie musiały być udawane. Po tych kilku sytuacjach skakałyśmy ze zjeżdżalni, które się otwierają w sytuacjach awaryjnych, kiedy samolot już wyląduje, ale nie ma przy nim żadnych schodów, czy rękawa prowadzącego do terminalu.


Na koniec najciekawsza część treningu. Każda dostała kamizelkę ratunkową i siup do wody, która za ciepła to nie była. Ale ponieważ ja uwielbiam wodę, bawiłam się przy tym świetnie! Chociaż wdrapanie się na tratwę do najłatwiejszych nie należało.



Jutro wolne. Przestaje też nas obowiązywać godzina policyjna – zakaz wychodzenia po godz. 22. Właściwie to się tylko przesuwa na godzinę 3:30, z tym już można żyć. Ale dziś sobie odpuszczam, chociaż niektóre dziewczyny miały jeszcze siły wybrać się na miasto. Cóż, już nie te lata ;)

W niedzielę ostatnia część szkoleniowa – nie mniej przyjemna niż pozostałe, przynajmniej dla mnie: techniki obezwładniania niebezpiecznych pasażerów :D Myślę, że moje dwuletnie treningi kung fu tu pomogą.
Poniedziałek… - LECĘĘĘĘĘĘĘĘ…..

czwartek, 13 października 2011

Pani Rzeczywistość


Pierwszy dzień w mundurkach. Owszem, dostałyśmy je już wcześniej, zrobiłyśmy całą serię zdjęć, przymierzając a to jedną marynarkę, a to drugą. Ale tak naprawdę dopiero dzisiaj poczułyśmy, co to znaczy mieć mundur na sobie. Pamiętam swoje pierwsze wrażenie, kiedy weszłam do budynku QA i zobaczyłam stewardessy w pełni umundurowane, przemykające po korytarzach. Wyglądały naprawdę profesjonalnie. „5-star Cabin Crew”, jak głosi jedno z haseł linii katarskich. Dojście do tego punktu wydawało się takie odległe. 8 tygodni szkolenia? To jak cała wieczność! A dzisiaj to my dumnie przechadzałyśmy się po korytarzach, czując na sobie wzrok koleżanek młodszych stażem. Wszyscy się do ciebie uśmiechają, witają, nie zależnie od tego, czy cię znają, czy nie. Poza tym coś jest w tym mundurku. Po założeniu od razu ramiona idą do tyłu, pierś do przodu, broda wysoko (byle nie ZA wysoko)…

Pomimo tak dobrego początku, pod koniec dnia jestem trochę zawiedziona. Rano, podczas sprawdzania umundurowania i naszego wyglądu (tak, jak to się będzie odbywać przed każdym lotem), dali nam do podpisania papier potwierdzający, że odebrałyśmy swoje plakietki z imieniem, tak zwane „skrzydła”. Po podpisaniu trzeba było wybrać swoje plakietki spośród wszystkich rozłożonych na stole, schować do kieszeni, torebki, gdziekolwiek. I tyle. Nie rozumiem więc o co tyle hałasu, jeśli chodzi o dzień jutrzejszy? WINGS DAY – zakończenie treningu. Wyobrażałam sobie coś w rodzaju rozdania dyplomów – każda dziewczyna wywołana na środek otrzyma swoje „skrzydła”, na które zasłużyła podczas treningu. Do tego kilka słów uznania, może jakaś mowa motywująca do dalszego działania, fly high, czy coś w tym rodzaju. Ale skoro mamy je już dziś (swoją drogą nie przypominają nawet skrzydeł), to co niby ma być jutro od 8:00 do 14:30? Wielki mi Wings Day… Nie może być za dobrze. Nawet QA nie mogą być we wszystkim perfekcyjni. W końcu to normalne, przyziemne (chociaż trochę też podniebne) przedsiębiorstwo, gdzie dzieją się normalne rzeczy. To nie plan filmowy jakiejś wielkiej hollywoodzkiej produkcji. Czasami chyba o tym zapominam… Mimo wszystko nie zmienia to faktu, że cieszę się ze swojej plakietki. Teraz już mój mundurek jest kompletny.

Czasami wyobrażamy sobie wielkie rzeczy, spodziewamy się pięknego zakończenia, wzruszających scen, zwieńczenia tego, co działo się przez ostatni czas. Jesteśmy tego na tyle pewni, że żadnego innego rozwiązania nie bierzemy nawet pod uwagę. A tu nagle staje przed nami Pani Rzeczywistość i kiwa palcem: Nie, nie, nie! Nie tak prędko. Za bardzo bujasz w obłokach. Zejdź na ziemię! Ja ci pokażę, jak to naprawdę wygląda, bo teraz wkraczam JA… I wtedy spadamy z hukiem z tych rozbujanych obłoków, dostając po drodze obuchami w głowę. I co trzeba wtedy zrobić? Otrząsnąć się i pokazać jej środkowego palca :P Nie dać się jej zastraszyć. Skoro Rzeczywistość jest, to niech sobie będzie, ale nie zabroni nam jednocześnie marzyć i budować własnych scenariuszy. Może je co najwyżej zmodyfikować. Troszeczkę. A jak się dobrze to wszystko rozegra, to może się nawet okazać, że wcale nam nie przeszkadza i nasze plany, nawet te wzięte z najwyższych obłoków, uda się wpasować w Rzeczywistość.

To takie moje małe rozmyślania na dobranoc..

niedziela, 9 października 2011

Pierwsza pomoc


No i jak, poszliście wszyscy ładnie zagłosować? ;)  Ja zawsze grzecznie biegałam do urny i wkurzałam się na moich znajomych, którzy olewali sprawę, nie chcąc się mieszać w politykę. Ale w tym roku przyznaję się bez bicia, nie poszłam. I to nie dlatego, że ambasada Polski jest gdzieś na drugim końcu miasta i nawet nie dlatego, że przez ostatnie półtora miesiąca byłam całkiem wyłączona z polskiego życia politycznego. Głównym powodem było to, że kiedy mijał termin zgłaszania chęci zagłosowania poza granicami kraju, to ja byłam gdzieś między bombą na pokładzie, a uprowadzeniem samolotu przez terrorystów. Ale na następne obiecuję iść J

Pierwsza pomoc, to bardzo ciekawy dział szkolenia. Bo o ile sytuacje awaryjne mogą nam się (mam nadzieję) podczas całej katarskiej kariery nie przytrafić, o tyle zasłabnięcia, złamania, choroby lokomocyjne itp. zdarzają się w każdym locie. Poza tym taka wiedza mi już zostanie. Wiem już jak postępować w przypadku ataku padaczki, ataku serca, kamieni nerkowych, dławicy piersiowej i jeszcze kilku innych. Opatrunki, lekarstwa, działanie w nagłych sytuacjach – na jutro w małym palcu. Kolejny egzamin przede mną - teoretyczny i praktyczny.

Dziś był ostatni dzień pierwszej pomocy. Na koniec dnia Annaline, nasza instruktorka, uczyła nas jak odebrać poród na pokładzie samolotu. Średnio taka sytuacja zdarza się kilka razy w roku. Dwa lata temu na pokładzie QA przyszło na świat troje dzieci, w zeszłym roku też trójeczka. W tym roku jeszcze żadne, więc pewnie gdzieś tam chodzą po świecie trzy ciężarne kobiety, które czekają na właściwy lot przed końcem roku ;) Strzeżcie się więc wszystkie stewardessy QA, średnia musi być zachowana.

Batch 632 + Annaline + Mr. Jones
Ale wracam do dzisiejszego treningu. Najpierw teoria, potem praktyka na manekinie, a na koniec Annaline zaserwowała nam film z narodzin dziecka. Z perspektywy lekarza… Cóż, jak by to powiedzieć… nie żeby odechciało mi się dzieci tak zupełnie, ale nie koniecznie chciałam wiedzieć już teraz jak to wygląda. I to z takimi szczegółami. I naprawdę, chylę czoła przed każdą mamą na tym świecie. A zaraz potem – przed ludźmi, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli wybierają zawód lekarza ginekologa/położnika, czy kto tam jeszcze stoi po drugiej stronie łóżka.
Ciekawe jak grupy szkolących się chłopaków – stewardów przeżywają ten filmik ;)









Czas biegnie bardzo szybko. Zostało nam jeszcze tylko kilka dni szkolenia. Jutro egzamin z pierwszej pomocy - teoria, później opatrunki, bandażowanie i sztuczne oddychanie w praktyce. Na znanym już nam manekinie, którego nazwałyśmy Mr. Jones. 

We wtorek sprawy organizacyjne, czyli co dokładnie się robi przed każdym lotem, jak działa system rezerwowania lotów, itp.

Od środy zaczynamy nosić mundurki! Żegnaj czarna marynarko i biała bluzko! Czas wprowadzić trochę kolorów, a konkretnie jednego, burgundowego. W środę mamy przypomnienie Cabin Services, żeby czasem gafy nie popełnić podczas pierwszych lotów.

Czwartek – WINGS DAY! Czyli wręczenie złotych skrzydełek z własnym imieniem, które dumnie będziemy mogły nosić na piersi. Do tego ciasto na zakończenie treningu i wspólne zdjęcie z CEO, Mr. Akbar Al. Baker.

Piątek – tym razem nie będzie wolny. Lecimy do Dubaju na zajęcia praktyczne. Znajdują się tam symulatory Airbusów, z czego jeden w ogromnym basenie. Będziemy ćwiczyć sytuacje awaryjne i ewakuacje, włącznie z wodowaniem, skakaniem do wody w kamizelkach ratunkowych i wdrapywaniem się na tratwę ratowniczą. Na pewno będzie ciekawie, obiecuję też wrzucić kilka zdjęć.

Sobotę dają nam wolną, na niedzielę zaplanowane jest dwugodzinne przemówienie CEO, a w poniedziałek – pierwszy lot! Tak naprawdę dopiero teraz zabawa się zacznie.

środa, 5 października 2011

Idzie jesień

Dowiedziałam się dziś, że w Krakowie już grzejniki ciepłe. Tutaj też robi się chłodniej. Ale moje "chłodniej" jest jak Wasze "gorąco" ;) Przed wyjazdem z Polski czytałam opinie na temat pogody w Doha. Dziwiłam się, kiedy ktoś pisał, że zimą przy 20 stopniach zakładają bluzy i kurtki. Dzisiaj sama złapałam się na podobnej rzeczy. Jak co środę, wybrałyśmy się na plażę (po ostatnio przebytej dwudniowej chorobie musiałam się wygrzać na słońcu). O godzinie 17 słońce jest już bardzo nisko i robi się coraz ciemniej. Woda nie jest już ciepła, jak zupa, tylko letnia, jak ostygła zupa. Kiedy tylko wyszłyśmy na brzeg, wiatr zawiał trochę mocniej niż zwykle, trzęsąc się i owijając szybko w ręczniki stwierdziłyśmy, że dziś jest wyjątkowo zimno! Woda w basenie też jakaś taka zimniejsza. Za tydzień pewnie już nie przyjdziemy, bo będzie za zimno na kąpiel!

Niniejszym potwierdzam, człowiek szybko przyzwyczaja się do otoczenia.


P.S. Kilka słów o spaniu (odpowiadam na prośbę zawartą w komentarzach do poprzedniego posta). Ważne jest otoczenie - dobrze dobrane światło (a raczej jego brak), cisza i stosowna temperatura - nie za ciepła, ale też nie za zimna. Materac musi być płaski i w miarę twardy, pozycję do spania pozwolili nam wybrać według własnych upodobań. Najlepiej jest spać 6 - 8 godzin. Kiedy wstajemy około godziny 6:00 nasza potrzeba snu nie jest jeszcze w pełni zaspokojona, dlatego rano ruszamy się powoli i oddalibyśmy wszystko za kolejne 5 minut w łóżku. I do spania koniecznie przed północą, kiedy potrzeba snu osiąga swoje maksimum. Jeśli się przeczeka tę porę - problem z zaśnięciem murowany. Wtedy pozostaje napić się trochę mleka albo znaleźć sobie jakieś inne placebo nasenne (melatonina zawarta w mleku zadziała na sen dopiero po wypiciu 3-4 litrów, więc nawet jeśli uda się po tym zasnąć, inne potrzeby ludzkie szybko nas obudzą).
Nie powiedzieli nam nic, czego byśmy wcześniej nie wiedzieli. Wszystko bardzo ogólnikowo, jak to na szkoleniach bywa. Mało tego, kiedy zacznę latać moje pory wstawania będą różne każdego dnia. Do tego dojdą różne strefy czasowe, tak więc nic z powyższych informacji nie będzie miało zastosowania w rzeczywistości. Wszyscy kochamy szkolenia!!

poniedziałek, 3 października 2011

Szkolenia ciąg dalszy


Kilka ostatnich dni szkolenia było trochę mniej stresujących, niż poprzednie. Ale mniej stresujących jeśli chodzi o naukę, bo co do samego tematu – można by dyskutować.

CRM – Crew Resource Management
Czyli jak poprawić bezpieczeństwo podczas lotu, unikając bardzo niebezpiecznego czynnika, który jest przyczyną 73% wypadków lotniczych. Panie i Panowie, przedstawiam BŁĄD CZŁOWIEKA. To nie zawodzące maszyny, pogoda, czy cokolwiek innego najczęściej sprawia, że coś idzie nie tak. To zła komunikacja między załogą, złe podejmowanie decyzji, stres, itp. Szkolenie odbywało się w Hotelu Mercury, do naszej grupy dołączyło czterech Pierwszych Oficerów (stereotyp o przystojnych pilotach został obalony) i pan, który pracuje przy układaniu naszych grafików. Przez dwa dni szkolili nas, jak pracować nad sobą, jak sobie radzić ze stresem, a nawet jak i w jakich warunkach najlepiej spać, żeby uniknąć skutków wywołujących zmęczenie, stres i wszystkich innych złych następstw. Oczywiście teorie zostały podparte przykładami z życia, czyli kolejnymi katastrofami lotniczymi. A to załoga się skupiła na zepsutych kołach podwozia i kiedy tak sobie krążyli nad miastem zastanawiając się co robić, skończyło im się paliwo. 10 ofiar, 24 osoby ranne. Innym razem zignorowano uwagi pasażerów o gromadzącym się lodzie i śniegu na skrzydłach, nie usunięto lodu, maszyna nie była w stanie wzbić się w powietrze i 15 sekund po starcie – kraksa, 24 ofiary. Ale najbardziej przerażające było to, że największa jak dotąd w historii katastrofa lotnicza z 1977 roku na Teneryfie, gdzie zginęły 583 osoby, była również spowodowana przez człowieka. I to nie w powietrzu, ale na pasie startowym, kiedy dwie maszyny z pełnymi bakami paliwa zderzyły się we mgle. Nie będę opisywać szczegółów, kto miał się wystraszyć, ten już się wystraszył, a jeśli ktoś potrzebuje większego dreszczyku emocji, niech sobie wpisze w Google „Teneryfa  1977”. Na nas podziałało, wystraszyłyśmy się wszystkie i obiecałyśmy dobrze komunikować się ze sobą i nie dać się takim dziadom, jak stres, zmęczenie itp. Szkolenie zakończyło się częścią o pracy w zespole.

DGC – Dangerous Goods
Czyli przedmioty przechowywane w bagażach i wnoszone przez pasażerów na pokład, które mogą stanowić niebezpieczeństwo. Na to szkolenie wywieźli nas na pustynię, do Qatar Aeronautical College. Cały dzień spędziłyśmy z dwoma angielskimi pilotami, o typowym brytyjskim akcencie. W końcu ktoś, kto ma trochę większe pojęcie o Polsce. Poprzedni instruktorzy tylko o naszym kraju słyszeli, za to jeden z dzisiejszych Brytyjczyków był nawet kilka dni w Krakowie. Zapamiętał, że mamy tam bardzo dużo klubów, dyskotek i miejsc, gdzie można zapalić shishę. Obstawiam więc, że był na wieczorze kawalerskim, jak większość Brytyjczyków ;)
Oczywiście nie obeszło się bez kolejnych katastrof i wypadków, wywołanych tym razem przewozem nieodpowiednich materiałów. Po jednym z takich wydarzeń (tym razem był to pożar lotu cargo, nikt nie ucierpiał, poza samym samolotem) Qatar Airways wprowadziło całkowity zakaz przewożenia baterii litowych. Ale może nie będę Was zanudzać takimi szczegółami. Wróciłam do mieszkania, przespałam się trochę, bo od dwóch dni trzyma mnie gorączką. Wieczorem chciałam się trochę zrelaksować oglądając TV. Trafiłam na wiadomości, gdzie wypowiada się jakiś al-Megrahi odpowiedzialny za podłożenie bomby w samolocie, który eksplodował nad Lockerbie w 1988 roku zabijając 258 pasażerów i 11 osób na ziemi. KONIEC! Wyłączam TV, wyłączam komputer, idę spać. Przez ostatni miesiąc nasłuchałam się i obejrzałam już tyle katastrof lotniczych, że mogę zacząć pisać encyklopedię.

 


I tylko gdzieś w oddali widać miasto...



Jutro mamy ostatnią część dotyczącą bezpieczeństwa – Security. Pojutrze zaczynamy Pierwszą Pomoc. Z przerażeniem stwierdzam, że czas bardzo szybko leci. Za dwa tygodnie o tej porze będę już po pierwszym locie obserwacyjnym do Dubaju…