obraz

obraz

czwartek, 25 maja 2017

Cape Town razy dwa

Afryka. Każdemu do głowy przychodzi safari, lwy, żyrafy, może pustynia, żółty piasek i gorąc. Ale przenieśmy się trochę bardziej na południe. A właściwie to najdalej na południe w Afryce, jak się da. Cape Town, albo bardziej po polsku Kapsztad. Chciałam tam się wybrać od dawna, ale lot do Kapsztadu słynie u nas jako jeden z cięższych. Trwa prawie 10 godzin, nie mamy podczas lotu żadnego odpoczynku, a pasażerowie są dość wymagający. Dlatego sporo czasu minęło, zanim zdecydowałam się poprosić właśnie o ten lot. Ale kiedy już się tam znalazłam, po raz kolejny stwierdziłam, że każdy wysiłek był wart tego, żeby tu się dostać. Zaraz się przekonacie dlaczego. Oto relacja z dwóch pobytów w Cape Town. Jeden to zachwyt cudownym miejscem, a drugi to wspaniała, wyluzowana ekipa, jedna z najlepszych, jakie mi się trafiły przez tyle lat latania.



W Cape Town mamy 24 godziny. Ale tak naprawdę do dyspozycji mamy tylko pół dnia. Przylatujemy w południe, a na drugi dzień przed południem już się zbieramy. Do tego lot, jak już mówiłam, do łatwych nie należy. Ale miejsce jest tak piękne, że nawet z tak wielkim zmęczeniem ma się ochotę wyjść. Sprawę ułatwia nam Andrew, chłopak z RPA, który kiedyś latał z nami, jako steward. Teraz założył firmę i wozi naszą załogę po Cape Town. Loty mamy raz dziennie, więc każdego dnia w hotelu pojawia się 18 nowych osób (14 załogi + 4 pilotów). Andrew codziennie czeka w lobby o tej samej godzinie, przedstawia plan wycieczki, po czym obwozi chętnych według planu. I biznes się kręci. Za pierwszym razem wyszło nas 6 osób. W planie była Góra Stołowa, pingwiny i obiad. Tak, dobrze napisałam, pingwiny w Afryce. Ale ja oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie pogrzebała w internecie. Wyszukałam jeszcze dwa inne miejsca. Na jedno z nich reszta ekipy się zgodziła, bo było po drodze, więc Andrew dostosował wycieczkę do naszych wymagań. Na drugie miejsce niestety czas nie pozwolił, ale nic straconego. Zaczynamy od góry.

Już sam podjazd był piękny i malowniczy, a widok z góry na Cape Town jeszcze piękniejszy. Dzięki biletom zarezerwowanym przez internet, ominęliśmy długą kolejkę. Można wspiąć się na górę kilkoma szlakami, ale my wybraliśmy kolejkę, rozwiązanie dla leniwych albo tych po 10-godzinnym locie. Wsiedliśmy do wagonika, który dookoła miał szyby dla lepszego widoku. Szkło, jak to szkło, trochę zabrudzone, trochę porysowane. Pełno poodciskanych nosów i paluchów. W jednym miejscu brakowało szyby, jak się okazało - celowo. Podłoga wagonika obracała się powoli wokół własnej osi, dzięki czemu każdy miał okazję postać przy "otwartym oknie". Chwila na zrobienie przejrzystych zdjęć, odetchnięcie świeżym powietrzem i okno przesuwało się dalej. Jako ciekawostkę jeszcze podam, że pod podłogą każdego z wagoników znajduje się 4000 litrów wody, która służy jako balast w przypadku wiatrów. A te wieją tutaj niemiłosiernie. Tak było i tym razem, ale silny wiatr nie przeszkodził nam w podziwianiu widoków. Góra ma 1086 m.n.p.m. i jest częścią Parku Narodowego Góry Stołowej. A podczas podziwiania tutejszej flory, pojawiła się też fauna. Całkiem blisko, bo na stół, przy którym siedzieli turyści, wszedł bardzo miło wyglądający zwierzaczek. Coś jak przerośnięta świnka morska, zmieszana ze świstakiem. Zwierzątko w ogóle się nie bało ludzi. Pewnie jest przyzwyczajone do tego, że turyści częstują jakimiś niezdrowymi smakołykami. Chipsami, wczorajszą kanapką, czy co tam innego pod ręką. Później znalazłam w internecie, że to Góralek przylądkowy. Jak ładnie wygląda, tak się ładnie nazywa.






















Po zejściu z góry pojechaliśmy na Signal Hill, miejsce, które za zgodą reszty grupy udało nam się wcisnąć do grafika wycieczki. Ze wzgórza można podziwiać wybrzeże, miasto i Górę Stołową. Znajduje się tu też jedna z sześciu żółtych ramek, rozmieszczonych po Kapsztadzie. Postawiono je w 2014 roku, każdą idealnie nakierowując na Górę Stołową. Ma to promować ten piękny widok, który w 2011 roku został ogłoszony jako jeden z nowych Siedmiu Cudów Natury. No tak, jak zaczęłam sobie odhaczać miejsca z poprzedniej listy (Wielki Kanion, Zorza Polarna, być może wkrótce Wodospady Wiktorii, a w przyszłym roku Rio de Janeiro), to mi całą listę zmienili! Z nowej listy mam zaliczoną tylko Górę Stołową. Z resztą będzie trochę trudniej (wyspa Jeju w Korei Południowej, wyspy Komodo, Wodospady Iguazu, Amazonka i podziemna rzeka na Filipinach), ale nigdy nie mów nigdy. Może trzeba by się skupić na Siedmiu Cudach Świata, bo z tej listy mam 2/7. Ale wracając do ramki, jej żółty kolor idealnie podkreśla obrazek, jaki maluje się w tle. Do tego widok z samego wzgórza na miasto, przy powoli obniżającym się słońcu, nic tylko stać i się zachwycać.









Ale w planie przecież jeszcze pingwiny. Żeby tam się dostać, musieliśmy przejechać kawałek zachodnim wybrzeżem, a potem przeskoczyć na wybrzeże wschodnie. Chapman's Peak Drive po stronie zachodniej, to jedna z bardziej malowniczych tras, którymi miałam okazję jechać. Najpiękniejszy jej odcinek z Hout Bay do Noordhoek został wyciosany w pionowych skałach i udostępniony dla ruchu w 1922 roku. Niestety, w życiu tak bywa, że co piękne i przyciągające, bywa też niebezpieczne. W 1994 roku w wyniku osunięcia się skał jedna osoba została ranna i częściowo sparaliżowana. Skończyło się na sprawie w sądzie przeciwko Radzie Miasta. Miasto sprawę przegrało, ponosząc spore koszty. Postawiono znaki ostrzegawcze, wprowadzono czasowe zamykanie trasy w deszczową pogodę. Niestety, w latach 1999-2000 osuwające się skały zabiły dwie osoby, z czego jedną podczas pięknej, słonecznej pogody. Trasę ostatecznie zamknięto, uznając ją za zbyt niebezpieczną. Dopiero trzy lata później nastąpiło ponowne otwarcie, po zainstalowaniu ogrodzeń, zatrzymujących zsuwające się skały. Kilkukrotnie jeszcze trasę zamykano na kilka dni, żeby oczyścić nagromadzone kamienie i naprawić uszkodzenia. Większy remont przeprowadzono w 2008 roku, kiedy to trasa znów była wyłączona z ruchu, tym razem na ponad rok. Od tej pory trasa pozostaje otwarta, zamykana jest tylko na czas bardzo złych warunków pogodowych. Część trasy można zobaczyć na filmiku.
















Dotarliśmy na Bouldes Beach, przy malowniczym miasteczku Simon's Town, gdzie znajduje się jedna z kolonii pingwinów afrykańskich. Te maluchy rosną do 50-60 cm, czyli nie są tak duże, jak ich kuzyni z Antarktydy. W 2010 roku zostały wpisane na listę gatunków zagrożonych. Tutejsze centrum zbiera pieniądze od turystów i przeznacza je na opiekę nad tymi ptakami, które, ku zaskoczeniu wielu, nie tolerują zbyt dużego zimna. W niektórych miejscach lokalne władze pomagają, umieszczając pisklęta w ciepłych pomieszczeniach. Podczas zimy dziennie zamarzały ich dziesiątki, dlatego trzeba było coś z tym zrobić.

Afrykańskie pingwiny nie boją się ludzi, gdyż nie ma żadnego zagrożenia z ich strony. Na plaży Boulders Beach można spacerować w ich towarzystwie. A te czasami i pozują do zdjęcia. Nie było ich wiele, bo byliśmy dosyć późno, ale to zostało wynagrodzone podczas kolejnej wizyty, o czym za chwilę. Słońce powoli zachodziło, nadając niebu pięknych kolorów. Takie barwy, to idealne zakończenie dnia.












Drugi wypad do Cape Town był nieco inny. Ekipa okazała się tak zgrana, że nie ważne, że jechaliśmy w te same miejsca, ważne by spędzić trochę czasu w doborowym towarzystwie.
Po raz kolejny umówiliśmy się z Andrew. Aż 14 osób zadeklarowało się na wyjazd. Byłam przekonana, że ta liczba się zmniejszy. Kiedy po tak długim locie przykłada się głowę do poduszki, to nie ma siły, która by od tego odciągnęła. Ku mojemu zdziwieniu, na umówioną godzinę zeszli wszyscy. Zapakowaliśmy się do samochodu i w drogę. Długo nie trzeba było czekać, żeby bus przemienił się w "wesoły autobus". Piwko, muzyczka i wakacyjny tryb włączony!





Mieliśmy zacząć od Góry Stołowej, ale tego dnia tak wiało, że wejście na górę było zamknięte dla turystów. Ja byłam z tego faktu bardzo zadowolona, bo dzięki temu mieliśmy czas na Przylądek Dobrej Nadziei. Zaczęliśmy jednak od Boulders Beach i znajomych już pingwinów, które wygrzewały się na słońcu. To zaskakujące, jak inaczej to samo miejsce może wyglądać o różnych porach dnia. Romantyczna, pusta plaża, jaką zapamiętałam z ostatniego razu, teraz była pełna życia, ludzi i pingwinów.











Stąd udaliśmy się na Przylądek Dobrej Nadziei, najdalszy południowy punkt Półwyspu Przylądkowego. Wbrew temu, co niektórzy myślą, nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt Afryki. Cape Point - skalisty cypel na końcu Przylądka, był kiedyś punktem, w którym statki podróżujące z Europy na południe miały skręcać na wschód. Latarnia morska była wyznacznikiem dla okrętów, których wiele i tak rozbiło się na skałach wybrzeża. Mgły, niebezpieczne prądy i skały stały się wyrokiem dla wielu z nich. Dziś znajduje się tu Park Narodowy. Do latarni można udać się kolejką albo iść na nogach. Postanowiliśmy wjechać kolejką, a zejść na pieszo, żeby nie było, że jesteśmy tak całkiem leniwi. Widoki z każdej strony były spektakularne: poszarpane wybrzeże z rozbijającymi się o nie falami, bujna roślinność dookoła i błękitne niebo konkurujące z błękitem oceanu. 













Na wybrzeżu wiało strasznie, więc momentami trudno było opanować fruwające na wszystkie strony włosy. Niektóre zdjęcia trzeba było zrobić z dziesięć razy, żeby chociaż na jednym widać było odsłoniętą twarz. Ale to dodawało nam jeszcze więcej energii i powodów do radości. Cały ten dzień, radość i słońce sporo nas wymęczyły. Dziń zakończyliśmy w mieście. Victoria & Alfred Waterfront to przystań w mieście, gdzie znajduje się mnóstwo sklepów, restauracji, pubów i kawiarni. Ludzie przychodzą tu zrelaksować się i odpocząć albo tak jak w naszym przypadku, napełnić puste żołądki. Oczywiście przy znanym nam już widoku na Górę Stołową, tym razem lekko przykrytą chmurami, które w tym przypadku nazywa się "obrusem". 




Andrew - nasz organizator wycieczki i były steward w QA :)








Piękne miasto, piękne widoki i piękni ludzie - to tylko trzy powody, dla których warto odwiedzić to miejsce!



Na koniec zapraszam do obejrzenia wszystkich zdjęć z albumów:
Cape Town po raz pierwszy
Druga wizyta w Cape Town