obraz

obraz

wtorek, 27 grudnia 2011

Cing-ciang-ciong

Wróciłam z Hong Kongu o 6 rano, poszłam od razu spać i wstałam o 17. Jak już kiedyś wspominałam, pory dnia mi się totalnie poprzestawiały. Tak więc siedzę sobie teraz, zajadam pierogi z kapustą i grzybami, które się jeszcze uchowały z maminej paczki i czekam na kolejny lot o 5 rano.

To nie było mądre posunięcie, ale jakoś tak wyszło. Dzień przed Wigilią ogarnął mnie jakiś taki smutny nastrój. Smutny z powodu odległości dzielącej mnie od wszystkich bliskich. Wieczorem wyszłam więc do Souq Wakif odstresować się przy marokańskiej herbacie i arabskich słodyczach baklawa. Wróciłam do siebie po godz. 2:30, posiedziałam jeszcze z godzinkę przy komputerze i poszłam spać. Obudziłam się o 7 rano, wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie i położyłam się na drugą turę spania. I tak do 11:00. I to by było na tyle, jeśli chodzi o spanie przed lotem do Hong Kongu. A, przepraszam, jeszcze godzinna drzemka od 21:00 do 22:00. Przetrwałam ponad 7 godzinny lot, bo cały czas byłyśmy wszystkie zajęte, miałyśmy może z godzinkę przerwy między jednym serwisem, a drugim, żeby samemu coś zjeść. Przyjechaliśmy do hotelu, który znajduje się na Wyspie Lantau. Hotelowa winda pachniała choinką! Myślałam, że przez przypadek, może ktoś akurat transportował drzewko do góry, ale kolejnego dnia zapach był równie intensywny. To się nazywa świąteczny klimat ;) Weszłam do pokoju, sprawdzam szafę – szlafroczek i kapciuszki! Od miesiąca poluję na hotel z kapciuszkami, które mogłabym zabrać do Doha. A ostatnio cały czas trafiałam na hotele ze szlafrokiem , ale bez kapci. Aż w końcu się trafiło. Dodatkowo na nocnym stoliku przy łóżku widniała czerwona mikołajkowa skarpeta, a w niej… piernikowy chłopek! Naprawdę, za każdym razem jak wchodzę po raz pierwszy do nowego pokoju hotelowego, myślę sobie, że uwielbiam tą pracę!



Zebrałyśmy się we cztery dziewczyny chętne na wyjście. Pojechałyśmy więc do miasta już godzinę po przyjeździe do hotelu. Myślałam, że pozwiedzamy sobie we cztery, ale jak tylko dotarłyśmy do centrum, jedna powiedziała, że jest z kimś umówiona, dwie pozostałe koniecznie chciały iść na zakupy. No a ja nie będę przecież w Hong Kongu „zwiedzać” tych samych sklepów, które mam w Doha. Poszłam więc sama w bliżej nie znanym mi kierunku. Ulice przepełnione ludźmi. Tłumy wręcz wylewają się z każdego możliwego miejsca, z każdych drzwi, z każdej szczeliny. Nawet zwykłe przejście przez ulicę na pasach wygląda, jak przejście pielgrzymki do Częstochowy. 



Nic dziwnego, Hong Kong ma jedną z najwyższych średnich gęstości zaludnienia – 6200 osób na km2. Ale mimo tego mają w mieście sporo zielonych miejsc. Większość mieszkańców mieszka w kilkudziesięciopiętrowych blokach. Po prostu wymyślili sobie, że będą się rozrastać wzwyż, a nie wszerz ;) Miasto błyszczy od blasków neonów i migających reklam, wśród tłumu na ulicy można wypatrzeć kilka osób próbujących zebrać kilka dolarów przez śpiewanie, granie, rysowanie. Prawie sami Azjaci, jak dla mnie – wszyscy wyglądający tak samo. Dziewczyny poubierane w kurtki z futerkiem i miniówki ledwo zakrywające pupę, do tego cienkie kabaretki opaska na włosy z uszami Myszki Miki..



Po jakimś czasie spotkałyśmy się z dziewczynami w umówionym miejscu, skąd miałyśmy razem iść na Laser Show. Pomyślałam, że laser show w Hong Kongu, to musi być naprawdę coś. A tymczasem okazało się, że na dwóch wysokich budynkach umieścili po trzy zielone nitki laserowe i machali nimi to w lewo, to w prawo. Zachwyt tłumu jak dla mnie był niewyjaśniony. To już na dyskotece w Izdebniku pod Krakowem widziałam lepszy pokaz, kto był ten wie ;) Ale sama sceneria robiła wrażenie, więc i tak mi się podobało. Próbowałam zrobić zdjęcie panoramiczne, ale rękę mam jeszcze nie wyćwiczoną do nowego aparatu. Za to kupiłam piękny magnes na lodówkę z dokładnie taką panoramą, jaką próbowałam uchwycić. Swoją drogą, moja lodówka może się poszczycić już całkiem niezłą kolekcją ;)






Metro – kolejne miejsce obrazujące gęste zaludnienie Hong Kongu. Już po kilku minutach człowiek się przyzwyczaja i przestaje reagować na popchnięcia, szturchania, deptanie po piętach, itp. Stacje metra wyglądają podobnie, jak w europejskich miastach, z tą różnicą, że samo torowisko jest oddzielone szklaną ścianą. Kiedy pociąg metra wjeżdża na stację, jednocześnie otwierają się drzwi w szklanej przegrodzie i drzwi pociągu, które o dziwo zawsze znajdują się na tej samej wysokości.



Podczas drogi powrotnej do hotelu kilka razy mi się przysnęło, dlatego po dotarciu do pokoju wzięłam szybki prysznic i do łóżka. Obudziłam się po 16 godzinach. Oczywiście, budzik był nastawiony dużo wcześniej, ale mój organizm się jemu sprzeciwił: jedna ręka go wyłączyła, druga nakryła mnie kołdrą i całe ciało zgodnie przewróciło się na drugą stronę. Z jednej strony dobrze, bo w końcu zregenerowałam siły, ale z drugiej straciłam sporo czasu. Na szczęście miałam już mały plan zwiedzania zrobiony, musiałam tylko okroić go trochę ze szczegółów. Wybrałam się na wyżynę Ngong Ping. Sznurek ludzi oczekujących na kolejkę linową trochę mnie przeraził, ale jedyne 40 minut i było po krzyku. 


Podróż na wyżynę w wagoniku kolejki z przezroczystą podłogą była naprawdę niesamowita. Po około 20 minutach takiej jazdy zza wzgórza zaczął wyłaniać się ogromny posąg Buddy Tian Tan. Niestety, nie udało mi się do niego dotrzeć i pokonać 268 prowadzących do niego schodów ze względu na ograniczenie czasowe. Nie szkodzi, ten największy na świecie, warzący ponad 250 ton i mierzący 34 metry posąg Buddy z brązu nawet z daleka robił wrażenie. Pospacerowałam sobie za to po Ngong Ping Village, w samym sklepie z herbatami spędziłam chyba ze 30 minut :) Przed zejściem na dół - kolejna godzina w kolejce. Ale nawet nie wiem, kiedy ta godzina zleciała. Kolejka była niesamowicie długa, co kilkanaście metrów stał chłopek z tablicą informującą, że z tego miejsca czas oczekiwania wynosi 45, 60, czy 75 minut, ale cały czas pomalutku się ruszała, więc nie było źle.






Widok na budynki mieszkalne po zmroku.

Lot powrotny zapowiadał się spokojnie, tylko 90 pasażerów i ponad 9 godzin lotu. Dostałam kuchnię, w której czuję się już coraz pewniej. Pomiędzy dwoma posiłkami, które serwujemy w tym locie, mamy jakieś 4 godziny przerwy, kiedy nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Spędziłyśmy więc czas na grach i zadaniach typu: przesuń 3 zapałki, żeby z czterech kwadratów zrobić trzy. Tylko że zamiast zapałek używałyśmy tubek z cukrem do herbaty ;) Aż mi się umysł zaczął przegrzewać, więc zabrałam się za podgrzewanie śniadania dla pasażerów.

Wróciłam rano do siebie, mój jednodniowy stand by zmienili mi już na Muscat w Omanie. Lecę więc za parę godzin. Następna relacja pewnie po Nowym Roku z Nepalu. Już raz tam byłam, zobaczyłam sporo, ale jeszcze sporo jest do odkrycia ;)

Hong Kong 25-27.12.2011

czwartek, 22 grudnia 2011

Styczeń

Lubię ten moment, kiedy pojawia się nowy grafik. Z biciem serca loguję się do systemu, który działa 10 razy wolniej, bo pewnie setki moich współpracowników robią to samo ;)

Rok 2012 przywitam na pokładzie lotu z Katmandu. Ciekawe, czy załadują nam jakiegoś dodatkowego szampana z tej okazji ;) Styczeń przywitam Londynem. Trzeba skorzystać ze styczniowych wyprzedaży i oddać Sebastianowi pożyczony sweter. Dwa loty do Indii moich ulubionych, z czego jeden z noclegiem w Kozhikode (lub Kalikat, jak kto woli). Jest też Sztokholm, upragniona Barcelona i Seszele! 

01 - powrót z Katmandu, Nepal
02-03 - Londyn, UK
04-05 - OFF
06 - Kuwejt
07-08 - Kozhikode, Indie
09 - Muscat, Oman
10-11 - Sztokholm, Szwecja
12-14 - OFF
15-16 - Barcelona, Hiszpania
17 - Istambuł, Turcja
18-19 - Hyderabad, Indie
20-21 - SBY
22-24 - OFF
25 - Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
26-27 - Seszele
28 - OFF
29-31 - SBY

środa, 21 grudnia 2011

"Sister! Sister!"

Wszyscy tak narzekają na loty do Indii, jak już kiedyś wspominałam – lot whisky płynący, lot z pasażerami wołającymi „Sister! Sister!”. Teraz już wiem dlaczego. Lot do Kalkuty był bardzo wyczerpujący. Nie pamiętam już kiedy tak się nabiegałam z tacą. Ale zacznę od początku.

Kiedy już mamy wszystkich pasażerów na pokładzie, droga na pas startowy zajmuje koło 10 minut. Trzeba wtedy wszystkim pozapinać pasy, itp. Częstujemy też każdego cukierkami. Ssanie landrynek pomaga na zatykające się uszy podczas startu. Zazwyczaj pasażerowie wybierają sobie jeden lub dwa w kolorze, zapowiadającym ich ulubiony smak. Dzieci bardzo często biorą powolutku jednego cukierka i patrzą pytająco na mamę. Kiedy ta skinie głową, wtedy wybierają drugiego. W lotach indyjskich pasażerowie biorą cukierki garściami. Przeszłam 3 rzędy (18 miejsc siedzących) i skończyły mi się cukierki! Nie wiem, może myśleli, że nic innego nie dostaną i woleli zrobić sobie zapas na później.

Ostatnie kilka rzędów było podczas tego lotu bardzo „aktywnych”, że tak powiem. Najpierw te cukierki, później zaczęło się wołanie „Sister! Water!”, ale przynajmniej było wiadomo, o co chodzi. Bo jak usłyszałam „kopi” albo „redlebl”, to musiałam chwilę się zastanowić. W pierwszym przypadku chodzi o kawę, a w drugim o whisky („Red Label „ – czerwony Johny Walker). Jak tylko wyszłyśmy w teren z wózkami, to nie czekali nawet, aż do nich podejdziemy, tylko wołali przez kilka rzędów, że oni chcą „bebzi”. Pojedli, popili i rozłożyli się do spania. Ale żeby było ciekawiej, pościągali buty. Wszyscy, jak jeden mąż. Dobrze, że mamy odświeżacz powietrza pod ręką. Spodziewałam się, że call bell, czyli magiczny guziczek, który przywołuje stewardessę, będzie w użyciu cały czas. O dziwo, było ich bardzo mało. Ale jak tylko któraś dziewczyna weszła do kabiny, na przykład z wodą dla pasażera z przodu, w drodze powrotnej miała las rąk i okrzyki „Whisky! Whisky! Redlebl!” Cała ta zabawa skończyła się tak, że jednemu z pasażerów w drodze do toalety procenty w głowie zawirowały i skończył na podłodze z rozciętą brodą. CS wydała polecenie – zero alkoholu dla ostatnich trzech rzędów. Na dowidzenia jeszcze jeden delikwent postanowił uwidocznić swoje nasycenie alkoholowe i zwymiotował pod swoje siedzenie. Na szczęście zrobił to tuż przed lądowaniem, więc to już był problem ekipy sprzątającej.

Po wyczerpującym locie dotarłyśmy do hotelu po 2 nad ranem. Jeden z ładniejszych hoteli, jakie widziałam i tak jak lubię - kapciuszki i szlafroczek w łazience. Następnego dnia wybrałyśmy się do miasta razem z koleżanką z Malediwów, która kończyła trening w tej samej grupie, co ja. Ale zrobiłyśmy błąd, mówiąc taksówkarzowi, żeby zabrał nas do centrum miasta "city center". Ten zawiózł nas do... centrum handlowego o nazwie City Center. Niewiele tam było do zobaczenia, do tego do samego centrum daleko. Pokręciłyśmy się po pobliskich uliczkach, ale szybko przekonałyśmy się, że nie ma sensu. Poddałyśmy się, przeżywając jeszcze lot i wróciłyśmy do hotelu. Stwierdziłam, że chociaż raz można sobie odpuścić zwiedzanie i skupić się tylko na odpoczynku. Poza tym jeszcze pewnie nie raz się Kalkuta przytrafi, wtedy pozwiedzam, jak się należy.





A wrażenie o mieście indyjskim - nieciekawe. Wszędzie słyszy się trąbiące samochody, motory i wszelkiego rodzaju inne pojazdy. Na drodze nie ma pasów, więc ile pojazdów akurat jedzie, tyle pasów się tworzy. Kiedy chce się kogoś wyminąć, zamiast migacza używa się klaksonu. Głowa boli po kilku minutach jazdy. Hopki spowalniające to trzy wielkie wyrwy wzdłuż jezdni, ale przynajmniej działają, bo każdy musi zwolnić prawie do zera, żeby bezpiecznie przez nie przejechać. Zapach - żeby nikogo nie obrazić - dziwny. Specyficzny. Mojemu nosowi nieodpowiadający. Do tego chyba miałam na czole napis UFO. A nie, przepraszam, to kolor mojej skóry tak przyciągał uwagę. Ale patrzyli na mnie z takim samym wyrazem twarzy, jak na UFO, więc bez różnicy.





Po powrocie do hotelu Zośka postanowiła spróbować tutejszego przysmaku, sprzedawanego w budce rozmiarów wózka z hot-dogami. Też o tym pomyślałam, ale jak zobaczyłam sposób przygotowania, ochota mi przeszła. Pan siedzący za ladą po turecku położył na stole wielki liść, nałożył na niego trzy różne sosy, każdego po łyżeczce, po czym wymieszał je razem paluchami. To ja już panu podziękuję, bo jakoś nie widziałam, żeby miał pod ręką bieżącą wodę i mydło. Nasypał jeszcze tam jakichś różności z dziesięciu różnych puszek, które miał pod ręką, zawinął liścia w ładny trójkącik i voila, gotowe! 




Lot powrotny przebiegł spokojnie. Bez porównania do tamtego. Wydawało się, że mamy same aniołki na pokładzie. Aż nudno było. Ale zanim wystartowaliśmy, musieliśmy posiedzieć trochę w samolocie. A to z powodu mgły i słabej widoczności. Coś mnie prześladuje ta mgła indyjska. Przylecieliśmy do Doha dwie godziny później, niż planowano. Do kolejnego lotu zostało mi 10 godzin, czyli za mało na odpoczynek według przepisów. W związku z tym musieli zmienić mój grafik i tak oto straciłam lot do Tanzanii.. Zamiast tego dostałam stand by przez 3 dni. Dwa przesiedziałam w domu, nie mogąc się nigdzie ruszać, a na jutro mam Dubaj i Damman. Oba loty krótkie, trwające ponad godzinę, ale dzień pracy zaczynam o 13:00, a kończę o 24:00. Cóż zrobić, ten rodzaj pracy akurat jest nieprzewidywalny. Ale pocieszające jest to, że Hong Kong coraz bliżej... :)

Kalkuta, Indie, 19-20.12.2011

wtorek, 20 grudnia 2011

Wiedeń - rodzinnie


Zwiedzanie Wiednia mam już zaliczone. Kilka lat temu (zabrzmiało prawie jak „dawno, dawno temu”) w drodze powrotnej z Chorwacji ważniejsze zabytki tego miasta zostały zaliczone w ekspresowym tempie. Dlatego tym razem postanowiłam się skupić tylko na spotkaniu z Mamą.

Zaraz po dotarciu do hotelu szybko się przebrałam i ruszyłam w umówione miejsce. Jakież to miłe uczucie zobaczyć tak bliską osobę po prawie 4 miesiącach! Wyściskałyśmy się porządnie i w drogę. Razem z Mamą przyjechała ogromna waliza, plecak i jeszcze jeden pakunek. I niby ja to wszystko miałam zabrać do Doha. Przepakowywanie nie było łatwe, ale o tym za chwilę. Wiedziałam o wielu rzeczach, która Mama ma przywieźć, bo ustaliłyśmy to wcześniej dość szczegółowo, ale oprócz tego czekało też na mnie kilka niespodzianek, między innymi kulinarnych :) I tak oto w pokoju 5-gwiazdkowego hotelu Radisson Blu, przy hotelowym szampanie zaczęłam się zajadać kabanosami i ogórkami kiszonymi :)) Do walizki poszedł też upieczony przez Mamę chlebek, sernik z brzoskwiniami i mnóstwo krakowskich przysmaków. 



Kiedy już obie trochę ochłonęłyśmy, wybrałyśmy się na wieczorny spacer po Wiedniu. Nie chodziło o zobaczenie miasta, ale o spędzenie trochę czasu ze sobą. Ale że akurat złoty Strauss był na przeciwko hotelu, wybrałyśmy się do niego z wizytą ;)







A dzięki jednej dobrej duszyczce mam u siebie żywy, pachnący stroik świąteczny!! 


A tak się prezentuje na tle grudniowej aury w Doha ;)


Czas mijał bardzo szybko i trzeba było wracać. Resztę wieczoru spędziłyśmy w hotelu, przy dźwiękach fortepianowej muzyki na żywo :) 


Wyjazd sprawił mi wiele radości, wiele wspaniałych chwil zapisało się w pamięci, myślę, że nie tylko mojej. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Bardzo mi Was wszystkich tu brakuje... Do zobaczenia w marcu!

Widok z samolotu podczas drogi powrotnej.

niedziela, 11 grudnia 2011

Lot charytatywny

Wróciłam z Bahrajnu i stwierdziłam, że napiszę krótką notatkę, chociaż tak naprawdę nie ma o czym. Nie ma o czym, bo lot do Bahrajnu trwa 40 minut, a odliczając czas na kołowanie po lotnisku jednym i drugim, samego lotu zostaje... 28 minut. Serwujemy tylko sok pomarańczowy i wodę, nie bawiąc się nawet w nalewanie do kubeczków. Soczki i woda przygotowane są w małych pojemniczkach z otwieranym wieczkiem, jak jogurt. Dostałam pozycję galley managera, jedyna sensowna pozycja dla mnie na dziś (wynikająca z zakatarzonego nosa, zamaskowanego makijażem, ale cały czas cieknącego). Nie było się nawet czym popisać, bo ileż potrzeba do porozkładania kubeczków na tacy? Lot jest na tyle krótki, że nie wyjeżdżamy nawet wózkiem, idziemy z samymi tacami. Mało tego, w jedną stronę na 165 miejsc w klasie ekonomicznej mieliśmy 44 pasażerów, a w drodze powrotnej - 27. Powinni podstawić autobus zamiast airbusa ;) Po lądzie taka podróż to około 520 km, bo trzeba by małe kółko zrobić. Tymczasem samolot ma do pokonania jedynie 126 km.

A dlaczego lot charytatywny? Bo zarabiam na nim tyle, co na taksówkę do centrum handlowego i z powrotem ;)

Ale na szczęście ta trudniejsza część grudnia już za mną. Wszystkie loty z powrotem tego samego dnia, które miałam w tym miesiącu już są odhaczone. Teraz zostały mi same podróże z noclegiem: Austria, Indie, Tanzania, Chiny i Nepal. No i może jakieś świąteczne drobiazgi do mieszkania kupię. Co najmniej drzwi przydałoby się przyozdobić. A może ktoś chętny mi wyśle do Kataru pachnącą jodłę kaukaską w prezencie? ;)

sobota, 10 grudnia 2011

Służba zdrowia


Mówiłam, że zima przyszła do Doha. A z zimą zawsze w parze idzie przeziębienie. Wieczorami mamy po 15-18 stopni, ale wiatr i wilgotność znacznie ochładzają atmosferę. W mieszkaniu się zrobiło zimno, chociaż klimatyzacji nie używam już od dobrych 3 tygodni. Budynki tutaj nie są przystosowane do zimnych temperatur. Najczęściej to tylko cegła, tynk i zero izolacji, do tego pojedyncze okno, to się mieszkanie wychładza. No i magiczny pstryczek-elektryczek w kuchni z napisem HEATER do podgrzewania wody już jest cały czas włączony.

Słyszałam opinie od osób, które mieszkają tu dłużej, że w tym roku zima jest wyjątkowo chłodna, żeby nie powiedzieć "sroga" i nie obrazić tych z temperaturą 4 stopnie w ciągu dnia ;) Zwykle bywa cieplej i nie pada. Tymczasem ja już widziałam deszcz kilka razy, a kałuże po nim zostają przez długie, długie dni, bo woda nie ma się gdzie podziać.

W każdym razie, dopadło mnie przeziębienie. Myślałam, że zwalczę domowymi sposobami, ale nie przechodziło. Gardło zaczęło boleć coraz bardziej, a wyjazd do Wiednia już za tydzień. Nie można ryzykować. Jak za kilka dni mnie wsadzą do łóżka, to zabiorą mi lot do Austrii, a przecież już wszystko zaplanowane. Poszłam więc sama do lekarza, do Centrum Medycznego, gdzie jesteśmy zapisani. Niestety, taka pora roku, że pacjentów komplet i pani odesłała mnie do jednej z prywatnych klinik. No świetnie, pomyślałam, nie dosyć, że muszę zasuwać taksówką na drugi koniec miasta, to jeszcze będę musiała wyskoczyć z kasy. Ale ku mojemu zaskoczeniu, wystarczyło pokazać kartę Allianz, którą dostaliśmy na dzień dobry i załatwione. Pani Filipinka Z Recepcji szybko mnie wpisała do rejestru, gubiąc literkę "R" w moim imieniu. Nie jest źle, Filipinka Z Banku zgubiła "Z" w nazwisku ;) Wskazano mi drogę do poczekalni dla pań, bo dla panów oczywiście jest osobna. 9 osób przede mną w kolejce, ale mam swój numerek, więc nikt się nie wepcha. W poczekalni, jak to w poczekalni, biegające, wrzeszczące, piszczące i skrzeczące dzieci (tak właśnie się odbiera te dźwięki przy złym samopoczuciu), z tą różnicą, że mamusie poubierane w czarne, długie abaye, zostawiające tylko dwie wycięte dziury na oczy. Jakoś nigdy nie wzbudzały we mnie przyjaznych skłonności, więc usiadłam sobie cicho w kąciku i czekałam na swoją kolej. Po 40 minutach przyszła pani Filipinka W Różowawym Kitlu i zaprowadziła mnie prosto do gabinetu lekarza. Ten zajrzał mi do gardła, nosa i ucha i po 5 minutach było już po wszystkim. Ani słowa o leżeniu w łóżku, tylko cała lista leków na recepcie. No to ruszyłam do apteki znajdującej się w tym samym budynku na parterze. Dałam receptę panu, który rozpoznał we mnie Rosjankę. Nie on pierwszy zresztą. Dostałam cały koszyczek leków, za który nie zapłaciłam ani grosza. Wszystko pokrywa Allianz. No i tak to się możemy bawić! Wyszłam z kliniki i w oddali zobaczyłam swój budynek mieszkalny. Okazuje się, że Doha Clinic jest bardzo blisko, 10 minut spacerkiem. Niepotrzebnie tylko zrobiłam rano rundkę do Centrum Medycznego, gdzie i tak nie było dla mnie miejsca. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wiem już gdzie iść "w razie czego". Nie będę już się męczyła ze zwykłym katarem, bo szkoda czasu i zdrowia ;) 

Jutro króciutki lot do Bahrajnu, więc nawet z lekkim przeziębieniem jakoś przeżyję. Potem 3 dni wolnego na całkowite wykurowanie się i ... WIEDEŃ!

I pamiętaj! Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą ;)


czwartek, 8 grudnia 2011

Rzym

Do Rzymu to trzeba będzie jeszcze kilka razy przylecieć. Piękne miasto, naprawdę mnie oczarowało, ale mieliśmy za mało czasu, żeby je poznać. Wylądowaliśmy o godzinie 13 czasu lokalnego. Zanim opuściliśmy samolot i dotarliśmy do hotelu, było po 14. O 15 umówiliśmy się na recepcji, żeby wyjść na miasto. Hotel bardzo ładny, niestety na jakichś przedmieściach Rzymu, bo najpierw trzeba było jechać autobusem do stacji metra, dopiero potem do centrum. W samym mieście byłyśmy więc koło 16. Zaczęłyśmy od Koloseum.


To naprawdę niesamowite uczucie stać przed tak starymi murami, które tyle widziały… Niestety było już za późno, żeby zobaczyć Koloseum od środka, więc musiałyśmy zadowolić się tylko obrazem z zewnątrz. Dookoła pełno kramików z pamiątkami i kilku Rzymian żywcem wyjętych z komiksów o Asterixie, próbujących zarobić kilka euro na zdjęciach.


Jedna z dziewczyn koniecznie chciała znaleźć Fontannę di Trevi, bo miała jakieś bardzo ważne życzenie miłosne do wypowiedzenia. Udałyśmy się więc w stronę fontanny, po drodze mijając Kapitol i pomnik Marka Aureliusza. Zapadał już zmrok, więc udało się zrobić kilka zdjęć do kolekcji „O zachodzie słońca” ;) Niestety słońce tym razem było ukryte gdzieś za chmurami, z których nawet pokropił lekki deszcz. Ale to tylko dodało uroku temu miejscu.


Dotarłyśmy w końcu do fontanny, otoczonej tłumem ludzi z aparatami fotograficznymi w jednej dłoni i monetami w drugiej. Trochę nam zajęło dostanie się do samego źródła, ale w końcu miałyśmy ważną misję do spełnienia, więc nie było wyjścia. Sama fontanna robi wrażenie – barokowa budowla rozciągająca się na 20 metrów i wysoka na 26 m. Nie wiem, czy te wrzucane pieniążki działają, ale skoro już byłam tak blisko i miałam kilka monet w portfelu, to nie zaszkodziło spróbować. Pomyślałam życzenie, siup i chlup! Poszło! Dopiero po powrocie z Rzymu przeczytałam, że pieniążki wrzucone do tej akurat fontanny zapewniają powrót do Rzymu, a nie spełnienie miłosnych życzeń. No nic, trzeba będzie jechać jeszcze raz i znaleźć inną fontannę.



Po wykonaniu misji zrobiłyśmy się bardzo głodne. Pogoda była sprzyjająca, jakieś 15 stopni, do tego mnóstwo ciasnych, włoskich uliczek, więc wybrałyśmy jedną z nich i uraczyłyśmy się włoską pizzą i białym winem. Zrobiło się już dosyć późno, a przed nami było jeszcze dotarcie na przedmieścia do naszego hotelu, więc zrobiłyśmy sobie jeszcze krótki spacer, docierając do Schodów Hiszpańskich. Tutaj trzeba przyjechać wiosną, kiedy schody są usłane kwiatami z okazji Festiwalu Kwiatów. Zrobiłyśmy jeszcze rundkę po placu, zjadłyśmy porcję pieczonych kasztanów i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Szkoda, że do dyspozycji było tylko pół dnia, ale jak to się mówi – lepszy wróbel w garści..


Album ze zdjęciami z Rzymu:
Rzym, Włochy 03-04.12.2011

wtorek, 6 grudnia 2011

Teheran

O matuchno, jak na razie jeden z najcięższych lotów. Niby nie powinien taki być, bo tylko półtorej godziny lotu. I ktoś mądry postanowił, że podczas tego czasu będziemy serwować normalny posiłek, a nie tylko sandwicze, jak to przy krótkich lotach bywa. W Teheranie alkohol jest zabroniony (tak jak mnóstwo innych rzeczy, między innymi czasopisma dla kobiet – „fashion magazines”), więc na wózku nie mamy żadnego alkoholu, żeby nikogo nie kusiło. Ale dziady i tak pytają, co nam utrudnia sprawę, bo musimy za każdym razem lecieć do galley na końcu samolotu. A weź tu sobie biegaj człowieku, kiedy obsługujesz pierwszy wózek, a przed tobą jeszcze trzy inne. Już lepiej by były, gdyby nam pozwolili ten alkohol trzymać na wózku, mniej biegania by było.

Lot do Teheranu był nawet w porządku. Mieliśmy tylko 57 pasażerów, z wszystkim się ładnie wyrobiliśmy, nawet jeden z pasażerów był na tyle zadowolony, że wypełnił mi formularz z komentarzem, jak to się mu lot podobał. Do tego dziewczyna z pierwszej klasy przyniosła nam kilka posiłków, bo też nie miała kompletu pasażerów. Zjadłam sobie przepyszną jagnięcinę z kuskusem i mieszanką warzyw, więc i na lot powrotny dobrze się nastawiałam. W drodze do Doha mieliśmy 160 pasażerów. I niestety wszystko się sypnęło, bo osoba zarządzająca kuchnią nie za bardzo wiedziała co robi. A już nie raz ktoś mi mówił: jak galley manager jest do bani, to cały serwis leży. I faktycznie. Dziewczyna przygotowała w sumie 3 wózki z posiłkami, a powinny wyjść 4 na taką ilość pasażerów. Posiłki były źle podgrzane, co tu mówić, niektóre z nich były po prostu zimne! Piwo lało się strumieniami, a każdą puszkę trzeba było sobie przekazywać na zasadzie „podaj dalej” z końca samolotu do przodu. Do tego każdy chciał dodatkowo coś do picia oprócz wody, którą dostawał standardowo – a to kawa, a to herbata, bo widzieli, że mamy czajniki na wózkach, to dlaczego mieliby nie poprosić? Naprawdę, osobę, która wymyśliła taki serwis na tak krótki lot chętnie postawiłabym za takim wózkiem. Kiedy poszedł komunikat od kapitana, że za 10 minut schodzimy do lądowania, my byłyśmy jeszcze w trakcie clearance – drugiej rundki po samolocie z pustymi wózkami, sprzątając tace.

Cały lot w biegu, wróciłam do domu po północy, padnięta, jak nie wiadomo po jakim locie. Następnego dnia o 20 – kolejny turnaround, tym razem w obie strony ponad 160 pasażerów. I to Indie, czyli kraj whisky płynący. Po tym jeszcze Rijad i Bahrajn. Oni chyba chcą mnie wykończyć w grudniu.. Na szczęście Wiedeń coraz bliżej i w końcu będę mogła zobaczyć się z Mamą!!!  Chyba tylko ta myśl pozwala mi jak na razie przetrwać ;)

piątek, 2 grudnia 2011

I po wolnym

Ze względu na ostatnie doniesienia mediów (nie wiem, nie śledzę, ale taką notatkę mamy na naszej stronie internetowej) zmniejszyliśmy częstotliwość lotów do Syrii. Zamiast 10 lotów tygodniowo pozostało 7. Mój lot z 28 grudnia wypadł z grafika, więc po powrocie z Hong Kongu czeka mnie jeszcze jedna "STAND BYowa" niespodzianka.

4 dni wolnego minęły jak z bata strzelił, ale udało mi się zrobić kilka pożytecznych rzeczy. Między innymi wymieniałam w końcu mój zalany zmywaczem do paznokci dokument. Miesiąc z nim latałam i na szczęście nigdzie nie miałam problemów. Zazwyczaj wszędzie sprawdzali nasze identyfikatory w pierwszej kolejności, a ten mam w stanie idealnym. Sama wymiana wadliwego dokumentu trwała... 15 minut. Spodziewałam się dnia lub kilku, bo jestem przyzwyczajona do polskich standardów i pełnej biurokracji. Gdybym wiedziała, że po 15 minutach sprawa będzie załatwiona, poszłabym dużo wcześniej, nie czekając na kilka dni wolnego.

Resztę czasu spędziłam ze znajomymi. Na basen i plażę już jest za zimno, bo przyszła katarska zima. Wieczorami mamy po 18 - 20 stopni, ale przez spory wiatr i wilgotność odczuwalna temperatura jest trochę niższa. W każdym bądź razie bez kurtki nie da się już wieczorkiem posiedzieć przy herbatce (tak, wiem, każdy inny Polak powiedziałby pewnie "przy piwku", ale niestety nie tutaj).

Ale chciałam się podzielić jeszcze jedną rzeczą, drobnostką, błahostką, głupotką - niech każdy sobie nazwie po swojemu. Wiadomo, że człowiek uczy się całe życie. Ja właśnie nauczyłam się czegoś bardzo praktycznego. Założę się, że każdy z Was, kto robi zakupy w dużych supermarketach ma u siebie w kuchni szufladę, przegródkę w szufladzie lub jakiekolwiek inne miejsce na jednorazowe torby foliowe. "Jednorazowe", jak sama nazwa wskazuje, powinny być wykorzystane tylko raz. Ale któż z nas stojąc z garścią pełną reklamówek nad koszem na śmieci nie pomyślał "Przydadzą się jeszcze" i nie wcisnął ich do jednego z pustych garnków na przechowanie? Wiem, że w Polsce supermarkety starają się ograniczać ich dystrybucję, ale czasami nie da się uniknąć wydania kilkudziesięciu groszy więcej na kilka foliowych skrawków, które później plączą się po mieszkaniu. Otóż nauczyłam się co z tymi fantami robić - wystarczy odpowiednio je złożyć. Instrukcja poniżej :)

Rozłożyć płasko i rozprostować reklamówkę.
Zgiąć reklamówkę wzdłuż (szerokość jednego
"ucha") i zwinąć do końca.
Powinniśmy otrzymać mniej więcej taki płaski
pasek.

Zaczynamy od spodu reklamówki.
Zaginamy jeden róg formując trójkąt.
Przekładamy trójkąt wzdłuż powstałej krawędzi.

Ponownie składamy wzdłuż krawędzi.
Czynność powtarzamy aż do całkowitego
zwinięcia reklamówki.


Kiedy zostanie końcówka, z której
nie da się już uformować trójkąta...
... należy odchylić delikatnie jedną z ostatnich
warstw reklamówki i "wcisnąć" tam końcówkę,
która nam została.

Tak powinna wyglądać nasza reklamówka
po poprawnym zwinięciu.

A oto cały zestaw, który normalnie
zająłby całą szufladę.

Może ktoś znał tę metodę już wcześniej. Ja poznałam ją niedawno i bardzo mi się spodobała. Każda rzecz, która pomaga w zorganizowaniu miejsca pracy - nie zależnie od tego, czy w danym momencie jest to biurko, czy kuchnia - jest pożyteczna.

Wracam teraz do pakowania walizki, bo rano ruszam do Rzymu!


Ciekawe ile osób teraz wstanie i spróbuje poskładać swoje reklamówki ;) Pozdrawiam i powodzenia!