obraz

obraz

sobota, 21 stycznia 2017

I tak pojadę!

Czasami ma się wrażenie, że świat wysyła nam znaki, mające zachęcić albo odwieść nas od danych zamiarów. I teraz wszystko zależy od tego, jak bardzo tego chcemy i jak bardzo się boimy, że to nie wyjdzie. Rezygnacja z planów i zrzucenie wszystkiego na "znaki", to dobra wymówka dla tych, którzy nie do końca są przekonani. "Przecież wszystko wskazywało na to, że się nie uda, więc na pewno coś by poszło nie tak". Z drugiej strony to dobra okazja na podjęcie małego wyzwania: "Kłoda pod nogi? Jedna, druga.. o nie! Nie ze mną te numery!". Zwłaszcza, gdy na szali stoi spełnienie marzenia. No i dodatkowo wydane $700 ;)

Moje "znaki" tego dnia zaczęły się wcześnie rano. Korek w drodze na lotnisko. Po godzinie 5 rano?! Jeszcze co najmniej godzina do natężenia ruchu, a tu co? Jadę.. i jadę.. i jadę.. i końca tej podróży nie widać. Ale w końcu się udaje dotrzeć minutę przed czasem.

Czas wyjścia z lotniska. Zazwyczaj skanuję swój identyfikator, zostawiam na maszynie odcisk prawego palca wskazującego, bramka się otwiera i już (teoretycznie) mnie nie ma w kraju. Tym razem zamiast zielonej strzałki wyświetlił mi się ostentacyjny, czerwony znak X. Nic nie szkodzi, zdarza się. Idę do pana Katarczyka Pracującego na posterunku i mówię, jaki jest problem. On coś tam sobie klika w systemie i mówi mi, że nie mam pozwolenia na wyjazd z kraju. Że jaaaak? Takie pozwolenie to zwykła formalność i owszem, jest potrzebne, ale tylko kiedy wybieram się do domu na urlop, a nie kiedy stawiam się do pracy. Ale w głowie mi zaświtało, że parę dni wcześniej wymieniałam swój identyfikator, właściwie to mogę to nazwać tutejszym dowodem osobistym. Odnawia się go co kilka lat i ja właśnie zrobiłam to parę dni temu. Pan Katarczyk Pracujący zgodził się, że to może być przyczyna. Polecił podejść do biura i załatwić papierowe pozwolenie, zamiast elektronicznego. No to idę. Reszta załogi poszła do samolotu, żeby nie opóźniać lotu. W biurze wykonali jeden telefon i powiedzieli, że w 5 minut powinien przyjść mail z zezwoleniem. 5 minut minęło, 10 minut, 15 minut, 20 minut, a maila nie ma!
- Nie wiem, co się dzieje, zazwyczaj przychodzi w 5 minut - powiedziała nie za bardzo zatroskana Filipinka - Może to dlatego, że jest piątek rano (czyt. sobota) - Po krótkiej chwili oczekiwania oznajmiła mi, że jeżeli mail nie przyjdzie w ciągu kolejnych 10 minut, to będzie musiała wysłać na lot kogoś innego. Takie są procedury. Moja akcja serca od razu przyspieszyła, oczy się rozszerzyły i z proszącym wyrazem twarzy zwróciłam się do niej. Szkoda ściągać kogoś z domu, skoro ja już jestem na miejscu, przygotowana. Wystarczy ściągnąć ten papier, a ja już lecę prosto do samolotu.
- Przykro mi, takie są procedury.
Email przyszedł po 7 minutach. Uratowana!

Po wylądowaniu w Los Angeles, w drodze do hotelu korek. Ale nie taki, jak zazwyczaj, ale taki o 30 minut dłuższy. Pomyślałam sobie wtedy "Wystarczy już tych znaków! I tak pojadę!"

W planowaniu całego tego przedsięwzięcia umknął mi jeden szczegół. Tak jak zazwyczaj nasza firma lubi nas umieszczać w hotelach blisko lotniska, tak tutaj nasze miejsce pobytu znajduje się o 40 minut drogi i to przy normalnym natężeniu ruchu. Szybko więc się zwinęłam, zabrałam co miałam zabrać i z powrotem na lotnisko. Korek w tę stronę okazał się tak samo duży, jak do miasta. Nie dosyć, że podjechałam pod lotnisko bardzo późno, to jeszcze wysiadłam terminal wcześniej. Przed moją taksówką ruch stał zupełnie. Podziękowałam kierowcy, wysiadłam i biegiem przez terminal z plecakiem na plecach. Na szczęście nie wszystkie linie lotnicze mają takie same zasady, jak nasze, że na godzinę przed odlotem zamykają odprawę. I to mnie uratowało.

Wyruszyłam z lotniska w Los Angeles do Phoenix. Okazuje się, że loty krajowe, to prawie jak jazda autobusem. Nikt nie sprawdzał mi wizy, a na paszport spojrzeli tylko dlatego, że nie miałam tutejszego dowodu tożsamości. Phoenix do tej pory kojarzyło mi się z nagłymi przypadkami medycznymi na pokładzie. Wiem, to dość nietypowe skojarzenie, ale już tłumaczę dlaczego. W Phoenix mieści się MedAire, organizacja, w której pracują lekarze ze specjalizacją z medycyny ratunkowej. Są pod telefonem 24 godziny na dobę, do dyspozycji linii lotniczych, okrętów, jachtów. Załoga samolotu jest przeszkolona z pierwszej pomocy, ale zdarzają się też bardziej skomplikowane przypadki, które wymagają już jakiejś wiedzy medycznej. Dlatego z każdego miejsca na ziemi, a raczej z powietrza, możemy się skontaktować z lekarzem, który powie co robić. I ci właśnie lekarze bazują w Phoenix. 

Miałam godzinę na przesiadkę, więc akurat wystarczająco tyle, by przejść do drugiego samolotu, odwiedzając po drodze sklep z pamiątkami. Drugi samolot był o wiele mniejszy, ale też lotnisko docelowe wielkich rozmiarów nie było. I tak oto przed północą wylądowałam W Flagstaff. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie obserwowała załogi American Airlines i nie porównywała ich pracy do tego, co znam ze swojego życia codziennego. Moje oba loty były co prawda krótkie, ale dało się zauważyć pewne różnice. Nie będę się na ich temat rozpisywać, bo zaraz mi ktoś powie, że najeżdżam na konkurencję. Ja powiem tylko tyle, że żadna to dla nas konkurencja. Ale ważne, że zabierają ludzi z miejsca A do miejsca B.

Jestem w Flagstaff. Można by pomyśleć, że przed lotniskiem zawsze znajdzie się taksówkę. Otóż niekoniecznie. Tutaj było pusto. Na lotnisku wszystko pozamykane (wszystko, czyli jedna kawiarnia). Już miałam szukać Internetu, żeby skorzystać z niezawodnego Ubera, kiedy podjechała taksówka. Niestety pan był już umówiony z konkretną osobą, ale był na tyle miły, że zadzwonił po kolejne taryfy, bo przed lotniskiem zebrała się już spora grupka ludzi rozglądających się za samochodami. Po 10 minutach już siedziałam w aucie w drodze do hotelu. Przynajmniej przy rezerwacji wydawało mi się, że to hotel. A tu przyjeżdżam pod typowy, amerykański motel jak z filmów. Wejście do każdego pokoju jest z zewnątrz, a nie z hotelowego korytarza. Recepcja wydająca klucze mieściła się w małym budynku obok. Północ. Jak nic scena z taniego horroru amerykańskiego, gdzie jakiś psychopata wybija po kolei wszystkich bohaterów. Wysiadłam z taksówki, a ta odjechała od razu. Cicho... Ciemno... Wyobraźnia zaczyna działać. Podchodzę do recepcji - zamknięte. Na szybie kartka "Brak wolnych miejsc". Po mojej taksówce już śladu nie ma. Wyobraźnia podsuwa mi coraz to bujniejsze scenariusze. Sama o północy, w środku jakiejś mieściny, dookoła ni żywego ducha. Rozglądam się więc, z której strony może ten psychopata wyskoczyć. I nagle zauważyłam maleńki przycisk, który mógł być dzwonkiem. No to próbuje. Po 2 minutach gdzieś na zapleczu zapaliło się światło. Wyszedł zaspany Hindus w piżamie i przecierając oczy powiedział:
- Pani Martyna? Czekałem na panią - Udało się. Martyna vs. wyimaginowany psychopata 1:0. 


Wejście do mojego pokoju.



Pokój był całkiem przyjemny, a przynajmniej odpowiadał temu, co było na zdjęciach w Internecie. Szybki prysznic i do spania, bo na następny dzień potrzeba energii. 

Śniadanie, które było wliczone w cenę pokoju, trudno było nazwać śniadaniem. Raczej porannym poczęstunkiem. Ale nie narzekałam. Banany i jogurt w zupełności mi wystarczą. Posiedziałam chwilę przed swoim pokojem, wygrzewając się w porannym słońcu, aż przyjechała po mnie Leslie, moja dzisiejsza przewodniczka. Dzień zapowiada się upalnie. Czapka z daszkiem, krem z filtrem UV 50 i butelki wody mineralnej to podstawowe wyposażenie. No i aparat fotograficzny, oczywiście. Ta wycieczka marzyła mi się od dawna. Była na liście osiągalnych, ale wymagających pewnego wysiłku organizacyjnego. Nie tak jak np. europejskie miasta, gdzie ląduje, zwiedzam i wracam - nazwijmy to poziom trudności 1. Tę wycieczkę zaliczam do poziomu 2. - lecę z pracy w jedno miejsce, ale organizuję sobie jakiś większy wypad, jeśli czas na to pozwala. Tak było np. z wyjazdem nad Wodospad Niagara, czy Great Ocean Road w Australii. Jest jeszcze poziom 3., który wymaga zorganizowania całego wypadu osobno, w miejsce do którego moje linie nie latają. Na tej liście mam np. Machu Picchu, czy Preikestolen w Norwegii. A i dzisiejsza wyprawa to tylko mała cząstka tutejszego obrazu, który jeszcze kiedyś chcę odkryć w całości. Ale na razie to, co tego dnia widziałam musi wystarczyć. 

Moja przewodniczka wycieczki, Leslie, okazała się mieć korzenie polskie. Jej dziadek o nazwisku Ptak pochodził z Warszawy. Babcia też z Polski, ale nie chciała się przyznać skąd dokładnie. Jak dla mnie, za tym może się chować jakaś ciekawsza rodzinna historia. 

Podczas podróży krajobraz za oknem zmieniał się bardzo szybko. Od pagórkowatych, lesistych terenów pełnych sosen, przez trawiaste stepy, płaskie i puste jak daleko okiem sięgnął, aż po czerwono brązowe skały wyrastające w górę. Leslie umilała nam czas opowieściami o okolicy i o ludziach z plemienia Navajo, którzy są tu obecni do dziś. 

Ale o tym opowiem następnym razem.