obraz

obraz

piątek, 31 maja 2019

Rodeo w Teksasie

Prawie na każdym locie znajdzie się ktoś wśród załogi, kto leci w dane miejsce po raz pierwszy. Naturalnym jest, że wtedy wypytuje się innych o szczegóły: Jak daleko z lotniska do hotelu, co jest w okolicy, jak daleko do centrum miasta, itp. Tak było i tym razem na locie do Dallas. Ale kiedy inni wypytywali mnie o te wszystkie szczegóły, a ja nie mogłam ich sobie przypomnieć, Uświadomiłam sobie że w Dallas byłam w 2014 roku.. 5 lat temu... Jak ten czas leci...

Tym razem pobyt w USA wypadł mi w weekend. I od razu przyszło mi coś do głowy. Ostatnim razem odwiedziłam Fort Worth Stockyards, kowbojskie miasteczko, w środku tygodnia. Zwiedziłam wtedy sporo, za wyjątkiem jednego - rodeo. Te odbywają się tylko w weekend. To teraz nadarzyła się wspaniała okazja, żeby nadrobić zaległości. Zaczęłam pytać wśród załogi, kto ma ochotę się wybrać ze mną. Myślałam, że taka atrakcja znajdzie wielu chętnych. Niestety przegrałam z galeriami i outletami, do których wybierali się inni. Na rodeo była chętna tylko jedna dziewczyna z Węgier. Wystarczy.

Rodeo zaczynało się o godzinie 19. Pojechałyśmy wcześniej, żeby zjeść obiad przed pokazem. Teksas, rodeo, byki, kowboje - jak nic prosi się o dobrego steka i piwo. Niestety, koleżanka okazała się wegetarianką i nawet nie chciała sprawdzić menu w żadnej z restauracji, które proponowałam. Wymyśliła sobie, że chce zjeść w Taco Bell - meksykańskim fast foodzie, a potem może pójść ze mną do jednej z restauracji, żebym i ja zjadła co chcę. Niestety do Taco Bell szłyśmy dobre 25 minut pod górkę, do tego zaczęło padać. Poza tym nie po to jechałyśmy razem, żeby teraz jeść osobno w dwóch różnych restauracjach. Nie było na to czasu. Ech... 

Niepocieszona, po niesatysfakcjonującym obiedzie, o ile w ogóle można by to obiadem nazwać, starałam się nie nastawiać negatywnie do reszty wieczoru. Przed rodeo ustawiła się spora kolejka, więc byłyśmy zadowolone, że bilety kupiłyśmy już wcześniej. Ale kolejka prowadziła do okienka "tylko dla uczestników". To ilu ich będzie te byki ujeżdżać? W kolejce stało co najmniej 40 osób. Odpowiedź przyszła później podczas pokazu.




Zajęłyśmy miejsce na arenie i podekscytowane czekałyśmy na rozpoczęcie. Nie wiem do końca, jak liczą się te rozgrywki. Nie było żadnego wręczania nagród, więc pewnie toczą się przez cały sezon. Bardzo starałam wsłuchać się w głos prowadzącego, ale echo areny, zniekształcający głos mikrofonu i do tego teksański akcent nie pomagały. Coś jednak zrozumiałam. Wiedziałam mniej więcej o co chodzi w każdej konkurencji i nawet wyłapałam rasistowski żart o czarnym kowboju, kiedy na arenie pojawił się Afroamerykanin. 

Na "dzień dobry" wjechała na koniu kobieta, trzymająca flagę USA. Odśpiewano hymn amerykański, podczas którego większość dumnie trzymała rękę na piersi, a kobieta na koniu jeździła dookoła, przyspieszając z każdym okrążeniem. Pod koniec hymnu był to już piękny galop. Później na scenę weszli klauni... Dla kogoś takiego jak ja, kto ogląda po raz pierwszy w życiu, było to zaskoczenie. Będę cyrk w przerwach robić? Klauni wtoczyli na środek beczki i ustawili kukłę, stracha na wróble, który bardzo przypominała jednego z nich. W pierwszym boksie przygotowywał się już jeden z uczestników na rozdrażnionym byku. I tak jak podczas skoków narciarskich każdy skoczek skacze do dźwięków swojej ulubionej piosenki, tak i tutaj każdy kowboj zmagał się z bykiem do dźwięków swojej muzyki. Klauny się pochowały, zabrzmiał sygnał, brama się otworzyła i wyskoczył z niej wściekły byk, usiłujących zrzucić jeźdźca. Z filmów pamiętam, że trzeba było się utrzymać minimum 8 sekund, żeby nie zostać zdyskwalifikowanym. Tak samo było tutaj. Niektórzy z uczestników mieli na sobie ochraniacze i kaski. To pewnie ci, którzy dopiero zaczynają kowbojską karierę. Ale były też takie asy, które wsiadały na bestię w kowbojkach, spodniach z frędzlami, koszuli i kapeluszu. Kiedy uczestnik już spadł z byka, uciekał od razu na bok. Ale rozwścieczone zwierzę dalej miało ochotę coś rozwalić. I tu właśnie do akcji wkraczali klauni, odciągając uwagę byka od jeźdźca i starając się zagonić zwierzę do zagrody. Kiedy im się nie udawało, wtedy na pomoc przychodzili jeźdźcy z lassem, którzy czekali z drugiej strony areny. Niektóre byki przed powrotem do zagrody musiały wyładować swoją złość i wtedy właśnie obrywało się kukle. Raz odpadła jej głowa, a drugim razem cała wyleciała parę metrów w powietrze. 














W przerwie na arenę wyjechał kowboj cha-cha, nie pamiętam niestety jego imienia. Pokazywał co można robić z lassem na koniu. To wygląda tak łatwo, kiedy robi to ktoś inny. Lina zawsze się tak ładnie układa, wędruje sobie to w górę, to w dół, to na około. A założę się że to wymaga lat praktyki i ćwiczeń. 





Czas na drugą konkurencję. Z zagrody wybiegał cielak, a za nim kowboj z lassem na koniu. Musiał zarzucić cielakowi lasso na rogi i zatrzymać zwierzę. Następnie szybko zsiąść z konia, położyć cielaka na boku i związać mu razem kopyta. Związywali jednak tylko trzy nogi, jedna zawsze pozostawała wolna. Kowboj odchodził na bok, a cielak oczywiście próbował się uwolnić. Jeżeli w ciągu 6 sekund cielak nie zdążył się sam uwolnić, konkurencja została zaliczona. Po tym czasie szybko doskakiwano do zwierzęcia i uwalniano mu kopyta. I tu moja koleżanka bardzo się zniesmaczyła. Uważała że konkurencja i jest zbyt brutalna dla zwierząt. Mina jej zrzedła i siedziała niezadowolona już do końca pokazu. Trochę nie rozumiałam dlaczego w takim razie w ogóle się wybrała na rodeo. Przy ujeżdżaniu byków była cała uradowana i kibicowała głośnymi okrzykami. Pocieszałam ją więc, że przynajmniej to nie jest hiszpańska korrida, nie ma rozlewu krwi i nikt nikomu nie wbija włóczni w kark. Trochę to pomogło.

Po mężczyznach przyszedł czas na kobiety. Jednak te mają tu taryfę ulgową. Wystarczy, że zarzucą lasso na rogi cielaka. Kiedy ten przyspiesza, lasso się urywa. Na początku myślałam, że to wypadek przy pracy, że lasso się urwało. Ale kiedy to samo powtarzało się u wszystkich uczestniczek, a tłum mimo wszystko klaskał z zadowoleniem, zorientowałem się, że tak po prostu ma być. 

Była jeszcze konkurencja w parach. Dwóch kowbojów goniło jednego cielaka. Jeden zarzucał lasso z góry na rogi, a drugi od dołu, na dwie tylne nogi. Jak on zarzucał to lasso od spodu, to ja nie mam pojęcia. Park było około dziesięciu. To wyjaśniło długą kolejkę uczestników, którą widziałyśmy przed pokazem.




W przerwie klauni zaprosili na arenę najmłodszych. Zapowiadało się na jakąś konkurencję dla dzieci. I owszem, była. Na "trzy cztery" wypuszczono dwie owce po drugiej stronie areny, a dzieciaki ruszyły za nimi tłumem. Wygrywał ten, kto pierwszy złapie owcę. Dzieci były w wieku od 3 do 12 lat na moje oko i wyglądały na całkiem zaznajomione z gonieniem za zwierzętami. Wyglądało to bardzo pociesznie. 

Po przerwie kolejna część z ujeżdżaniem, tym razem dzikich koni. Nie było to tak spektakularne, jak z bykami, ale też było miło popatrzeć. Zapomniałam dodać, że ujeżdżali tylko mężczyźni. Dla kobiet była jeszcze jedna konkurencja na czas. Do pokonania było trasa, gdzie w określonej kolejności trzeba było wyminąć parę beczek. Pokaz zamkniętą tą samą konkurencją, co na początku, a mianowicie ujeżdżaniem byków. 

Ogólnie bardzo mi się podobał ten amerykański pokaz. Szkoda tylko, że musiałam wracać do hotelu głodna i z nadąsaną koleżanką.


poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Cinque Terre - Pięć Ziem

Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówi, że jest zakochany we Włoszech. Teraz już wiem dlaczego. Pogoda, jedzenie, widoki, zero stresu, ogólne wyluzowanie. Jestem przyzwyczajona do tego, że przynajmniej w pracy od strony organizacyjnej wszystko chodzi, jak w zegarku. A jeśli pojawia się jakiś problem, to sztab ludzi postawiony jest w gotowości, zawsze pod ręką jest odpowiednia osoba, którą trzeba poinformować, która ruszy machinę, telefony, decyzje, rozwiązanie - i byleby zdążyć na czas. A we Włoszech - spokojnie. Nie ma czegoś? No to nie ma, trudno. Zaraz sprawdzimy, może będzie, a może nie. Nie wiadomo. Spóźnienie? Eee tam. Ważne, żeby dolecieć na miejsce. To była taka miesięczna odskocznia od mojego trybu pracy, do którego jestem przyzwyczajona. Ale tak na dłuższą metę, biorąc pod uwagę mój charakter, wolę ten dopięty na ostatni guzik model, gdzie każde koło zębate musi się odpowiednio obracać, żeby cała machina działała sprawnie.

Jazda samochodem we Włoszech to przyjemność. Przejazdy autostradą co prawda są dość drogie, ale sama droga to trochę rekompensuje. Do tego trasy są na tyle dobrze oznaczone, że dotarłoby się do celu nawet bez wszechobecnych dzisiaj GPSów. A widoki za oknem przepiękne.


Cinque Terre - chciałoby się powiedzieć najbardziej malownicze miejsce we Włoszech. Ale co daje mi prawo tak mówić, skoro całego kraju nie widziałam. I skoro tu znalazło się takie urokliwe miejsce, to kto wie, jakie jeszcze perełki się w tym kraju kryją. Powiem więc JEDNO Z najbardziej urokliwych miejsc we Włoszech.

Cinque Terre to nie jedna miejscowość. To fragment włoskiego wybrzeża, znajdujący się w Ligurii, w północno-zachodniej części Włoch. Nazwa w tłumaczeniu oznacza "Pięć Ziem" i chodzi tu o miejscowości Monterosso al Mare, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore. Ale do terenu parku narodowego Cinque Terre, który od 1997 roku jest wpisany na listę UNESCO należą też Portovenere i wyspy Palmaria, Tino i Tinetto. Jak pięknie się nazywają, tak pięknie wyglądają.

W podróży towarzyszyła mi moja ulubiona kompanka - moja Mama. Samochodem dojechałyśmy do miejscowości La Spezia. Podążyłam za radą wszystkich poradników internetowych, żeby nie wybierać się do Cinque Terre samochodem, ze względu na ograniczony dostęp autem do miast. Samochód został więc na darmowym parkingu, gdzie trzeba było się pokręcić przez 5-10 min, czekając aż ktoś zwolni miejsce. Stamtąd 10 minutowy spacer do pokoju wynajętego przez booking.com, który wyglądał jeszcze bardziej bajecznie i kolorowo, niż na zdjęciach.

La Spezia

La Spezia

Nasz uroczy pokój


Całodniowy bilet, który upoważnia do nielimitowanych przejazdów pomiędzy miasteczkami Cinque Terre, kosztował 16 euro od osoby. Pociągi jeździły często, nie trzeba było specjalnie sprawdzać rozkładu jazdy. Wystarczyło przyjść na peron, a w ciągu 5-10 minut pojawiał się pociąg. Trasa prowadziła głównie przez tunele, co zapewniało "wielkie wejście" tego, co wszyscy przyjechali tu zobaczyć. Po 5 minutach jechania w czarnym tunelu, pociąg na chwilę wydostaje się na światło dzienne, gdzie za szybą niebiesko-turkusowa woda odbija promienie jasnego słońca, po bokach skaliste klify. Wszystko to wywołało głośnie "woooow" wśród większości pasażerów pociągu. Po chwili pociąg wjeżdża do kolejnego tunelu i niknie w ciemnościach na kolejne kilka minut.

Zaczęłyśmy od Monterosso al Mare. I tak nas zauroczyło, że przez prawie dwie godziny zapomniałyśmy, że mamy jeszcze kilka innych miejscowości do zobaczenia. Zaraz po wyjściu ze stacji kolejowej - plaża, podobno najpiękniejsza, piaszczysta plaża w Cinque Terre. To znaczy na pewno gdzieś tam była, bo pod ogromną ilością parasoli ciężko ją było dostrzec. A my narzekamy na parawany porozstawiane nad polskim morzem, to tylko popatrzcie, jak gęsto są porozstawiane parasolki tutaj. Jak dla mnie to to już trochę mija się z całą ideą odpoczynku na plaży. Za duży tłum i ścisk. Ale co kto lubi. My poszłyśmy do nowej części Monterosso. Nową część od starej dzieli tunel, a przechodząc przez niego ma się wrażenie, jakby przenosiło się wczasie. Z części pełnej turystów i plażowiczów, kramików z pamiątkami i dmuchanymi zwierzakami do pływania przechodzi się do wąskich uliczek u stóp kamienic. Na balkonach rozwieszone jest kolorowe pranie, a restauracje - jedna przy drugiej, zwołują do siebie gości i kuszą włoskimi pysznościami. Gdzieś dalej, wysoko na wzgórzu - uprawa wina i drzewek cytrynowych. A w środku miasta - plantacja pomidorów. Oj, jak kusiło, żeby takiego zerwać..





Pomidory w środku miasta



W drodze powrotnej na stację naszą uwagę przyciągnęły jeszcze schody. No dobrze, Idziemy szybko zobaczyć, gdzie prowadzą i zaraz wracamy. Ale okazało się, że to nie takie proste. Kiedy wchodziło się coraz wyżej, widok stawał się jeszcze piękniejszy. I kiedy zdawało się, że już wyżej się nie da, gdzieś za rogiem ukazywały się kolejne stopnie. I tak trafiłyśmy do klasztoru. Cisza, spokój, żadnego szelestu. A kiedy podchodziło się bliżej drzwi, słychać było lekko stłumiony śpiew mnichów. Obok były jakieś budynki, a raczej murowane ściany przybrane kwiatami. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się że to cmentarz. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Groby były "poukładane" w kilku rzędach, jak szuflady. Głębokie na 2-3 m, z przodu przyozdobione kwiatami i tablicą z danymi nieboszczyka. I tak się zastanawiam, rozmiarowo by pasowało umieścić w tych grobach całą trumnę, ale najpierw trzeba by ją tu jakoś wnieść! Po tych wszystkich krętych schodach? Niekiedy szerokich na nie więcej niż 0,5 m? To dopiero się nazywa "ostatnia droga".







Drugim przystankiem była Vernazza. Naczytałam się opisów, że to najładniejsze miasteczko Cinque Terre, bo takie kolorowe, z wąską alejką, gwarnym rynkiem i małą, uroczą plażą. Alejka była, ryneczek też, ale kolory kamienic bardzo już wyblakły, a tynki odpadały w wielu miejscach. Plaża za to była wypełniona kolorami - parasolek, plażowiczów i brudnego piasku. To tyle z marudzenia. Bo  pomimo tego, że miejsce różniło się od tego, które powstało w mojej głowie po przeczytaniu wszystkich opisów i recenzji, to cały czas było urokliwe. Do tego zostało dość mocno doświadczone przez los. W październiku 2011 roku przez cały park narodowy przeszła powódź. Zginęło 13 osób, a zniszczenia wyceniano na miliony euro. Vernazza ucierpiała najbardziej. Strome ulicki stały się korytarzami pędzącego błota, które miejscami sięgało aż pierwszego piętra budynków. Odbudowa i oczyszczanie miasta trwało dwa lata.

Na chwilę zawisły na niebie dość ciemne chmury, ale tylko postraszyły i zanim dojechałyśmy do kolejnej miejscowości, nie było już po nich śladu.





Obie byłyśmy już zmęczone słońcem i zwiedzaniem. Zdecydowałyśmy, że dziś odwiedzimy jeszcze tylko jedną miejscowość, a resztę następnego dnia. Do wyboru była Corniglia i Manarola. Padło na tę drugą dlatego, że była położona przy morzu. Corniglia natomiast była wgłąb lądu. Okazało się, że podjęłyśmy bardzo dobrą decyzję, bo kiedy dotarłyśmy do Manaroli, słońce chyliło się ku zachodowi. Przeszłyśmy przez miasteczko, piękne jak wszystkie poprzednie i dotarłyśmy do portu. Trafiłyśmy na tak zwaną "złotą godzinę", czyli moment, kiedy promienie zachodzącego słońca oświetlają wszystkie budynki na żółto i złoto. Turyści przyjeżdżają do tego miasteczka specjalnie na zachód słońca, specjalnie na "złotą godzinę". A my trafiłyśmy ten moment właściwie przez przypadek. Wyszło pięknie. Widok zapierających dech w piersiach, to mało powiedziane. Takie widoki sprawiają, że człowiek zanurza się w chwili zadumy, odcinając się od wszystkiego dookoła - od ludzi przepychających się bokami, od zgiełku miasta, od ochów i achów turystów, od swoich problemów i trosk. Wszystko nagle magicznie znika na chwilę.








Jak już ochłonęłyśmy trochę z tych emocji, a słońce schowało się za horyzontem, wtedy żołądki zaczęły przypominać o swoim istnieniu. Na górze znajdowała się restauracja z widokiem na rozświetlającą się już teraz od świateł Manarolę, więc obiad z takim widokiem byłby znakomitym zwieńczeniem dnia. Ale widocznie na taki sam pomysł wpadli dziesiątki innych osób. Restauracja była przepełniona, a kolejka oczekujących na stolik ciągnęła się w nieskończoność. Aż tak głodne tych widoków nie byłyśmy, żeby jeszcze godzinami czekać, aż zwolni się miejsce. Znaczy głodne tak, ale widoków już nie. Wróciłyśmy więc do naszej bazy w La Spezii i tam zakończyłyśmy dzień szynką parmeńską i białym winem. W życiu takiej pysznej szynki parmeńskiej nie jadłam! Ale w końcu byłyśmy tylko 120 km od Parmy, więc to pewnie dlatego. Ojej, jak się cudownie spało tej nocy.


Następnego dnia zostało nam Riomaggiore. Przez chwilę się zastanawiałyśmy, czy jechać. W jakimś sensie te wszystkie miejscowości były do siebie podobne. A przed nami jeszcze była prawie czterogodzinna droga powrotna samochodem. Na szczęście wymówka "to następnym razem" nie zadziałała. Bo w końcu nie wiadomo, czy ten następny raz będzie. Jeśli tak, to zapewne w innej części Włoch. Ubrałyśmy się w sukienki i poszłyśmy na dworzec, a tam oczywiście kolejki przed każdym automatem z biletami. I tak bijemy się z myślami" "Znowu trzeba po 16 euro zapłacić, bo wczorajszy bilet ważny był do północy". Kolejka skróciła się o jedną osobę, ale ciągle kilkanaście przed nami. "Ciekawe czy są pojedyncze bilety, tylko na jedną stację? Z tego, co czytałam, to chyba nie". Kolejna osoba odeszła z biletem, słychać pociąg wjeżdżający na peron. "Riomaggiore To pierwsza stacja na trasie, jakieś 5-7 minut drogi". Kolejka nie ruszyła się. Na peronie ludzie zaczęli wsiadać do pociągu. "Wczoraj ani razu nam biletu nie sprawdzali". Kolejka dalej stoi, a na peronie prawie wszyscy już wsiedli. No i masz, jakiś chochlik powiedział na głos: "A może bez biletu..?" Wzrok jedna na drugą, obie tego chcemy, ale żadna nie chce się przyznać. W końcu pada "jedziemy!" i biegniemy w stronę pociągu. Wsiadłyśmy, zaszyłyśmy się gdzieś w środku pociągi i jedziemy. Najdłuższe 7 minut w pociągu, ale udało się! Oczywiście nie polecam, nie popieram itd., ale my znalazłyśmy całą listę wymówek, usprawiedliwiających ten niecny wyczyn. A w razie kontroli miałyśmy przygotowaną na szybką wersję, że myślałyśmy, że wczoraj zakupiony bilet jest ważny 24 godziny od zakupu.






Rio Maggiore okazało się przepiękną miejscowością, której nie można ominąć. Malownicze ścieżki wzdłuż skalistego wybrzeża prowadziły nas to w górę, to w dół. Szłyśmy wąskimi przejściami pomiędzy domami, gdzie obok kolorowych drzwi poprzewieszane były skrzynki na listy. Pomyślałam wtedy sobie, że zawód listonosza tutaj nabiera innego znaczenia i wymaga zupełnie innego przygotowania fizycznego. Z niektórych domów słychać było ożywione włoskie rozmowy. Być może o pogodzie albo o nowym odcinku serialu, ale wszystkie brzmiały jednakowo ożywione i entuzjastyczne, jak to cały język włoski. Dotarłyśmy do centralnego placu Riomaggiore. W takim miejscu nie mogłyśmy sobie odmówić orzeźwiającego drinka. Dla kierowców oczywiście bezalkoholowy, ale z nie mniej odświeżającą miętą. 













Zwieńczeniem dnia miał być spacer Ścieżką Miłości Via dell'Amore - jest to początek 12 km trasy między Riomaggiore a Manarolą. Oczywiście nie miałyśmy zamiaru przechodzić całego odcinka, tylko jego pierwszy kawałek, wykutą w skale ścieżką. Niestety, zastałyśmy bramę zabezpieczoną łańcuchem i miłosnymi kłódkami - ten trend już chyba znany jest na całym świecie, gdzie zakochane pary przypinają kłódkę ze swoimi inicjałami, na znak nierozerwalnej miłości. Trasa okazała się być zamknięta, bo na jej odcinku osunęła się ziemia, uniemożliwiając przejście. Trwają prace naprawcze, a ponowne otwarcie trasy jest planowane dopiero na 2021 rok. Ale uwaga, na tej i na innych dostępnych trasach pieszych od tego roku obowiązuje zakaz... chodzenia w klapkach! Ze względu na strome i czasami śliskie podejścia wprowadzono powyższy zakaz, za którego nieprzestrzeganie można dostać mandat do 2500 euro!! Tak tamtejsze władze postanowiły walczyć z plagą wypadków, których przyczyną jest niewłaściwe obuwie. Może władze Tatrzańskiego Parku Narodowego mogłyby wziąć przykład. Skończyło by się wchodzenie na Giewont w balerinkach, czy sandałach. 







Pomimo tłumów turystów, Cinque Terre jest miejscem, którego nie można ominąć będąc w tej części Włoch. Piękny przykład tego, jak można dostosować się do natury i osiedlić się na skalistych, stromych wybrzeżach, zamiast zrównać wszystko z ziemią i stawiać wysokie wieżowce na plaskim gruncie.