obraz

obraz

sobota, 26 marca 2016

Blue Safari cz.3

To był jedyny dzień, kiedy trzeba było nastawić sobie budzik. Masaje przestali już patrolować. A właśnie, zapomniałam wcześniej o tym napisać. Dwóch Masajów pracujących w naszym resorcie, codziennie o zmroku wychodziło na zewnątrz i z latarkami, ubrani w te swoje masajskie chusty, patrolowali teren. Chodzili z miejsca na miejsce dookoła domków, a kiedy tylko usłyszeli hałas, od razu pędzili w to miejsce. Muszę powiedzieć, że dawało to nam dodatkowe poczucie bezpieczeństwa. O świcie gasili światło na balkonach, w razie gdybyśmy my zapomniały, po czym wracali do siebie spać. Oczywiście o gaszeniu światła zostałyśmy uprzedzone już przy odbieraniu pokoju. Byłybyśmy nieźle zaskoczone, gdyby rano obudził nas Masaj na balkonie.

Wstałyśmy wcześnie, żeby zdążyć zjeść śniadanie przed wyprawą. Karim przyszedł punktualnie i zaprowadził nas do samochodu, którym mieli nas dowieźć na miejsce. Tym razem jego strój przypominał strój omański: długa biała "suknia" i mała, biała czapka na głowie. Jak się okazało, Zanzibar od XIX w. był pod wpływem Omanu. Arabowie byli tu głównymi plantatorami... goździków. Ale nie kwiatków, które w Polsce były najpopularniejsze podczas Dnia Kobiet, ale o przyprawę. Do samochodu wsiadło jeszcze dwóch innych, czarnoskórych (jak to na Zanzibarze) młodzieńców. Ja po wszystkich moich wypadach przez ostatnie kilka lat przyzwyczaiłam się już do takiego rodzaju wycieczek, kiedy obca osoba gdzieś mnie wywozi samochodem. Ale dziewczyny miny miały nietęgie. Tak mi się przynajmniej wydawało, że pod tym lekkim uśmiechem kryła się nutka niepewności, ciekawości, ale i zaufania do moich decyzji. Podczas jazdy dowiedziałyśmy się też kilku ciekawych rzeczy, na przykład, że Zanzibar żyje głównie z turystyki, co było do przewidzenia. Wschodnia część wyspy jest głównym źródłem owoców, a zachodnia z kolei - owoców morza. I tak się między sobą wymieniają. Zostałyśmy zapytane, czy mamy owoce w naszym kraju. Ale kiedy wymieniłam im jabłka, gruszki, śliwki, czereśnie, wiśnie, chyba nie za bardzo umieli sobie je wyobrazić. Stwierdzili więc, że mamy w Polsce "swoje" owoce, bo przecież te prawdziwe, to mango, kokosy i ananasy.



Niewyraźne miny moich dziewczyn ;)


Ewa znakomicie rozpoznawała drogę, którą jechałyśmy z lotniska, aż do momentu, kiedy droga prowadziła w prawo, a my skręciliśmy w lewo, w ledwo widoczną polną drogę, prowadzącą do dżungli. Na szczęście po paru minutach dojechaliśmy do zachodniego wybrzeża, gdzie czekali już inni turyści. Odetchnęłam z ulgą, bo nawet jeśli dziewczyny były lekko zestresowane, to teraz już powinno im przejść. Przy brzegu czekały drewniane łodzie. No to wchodzimy, do wody po kolana i po wątłej drabince na łódź. Słońce było schowane za chmurami, ale dzięki temu nie piekło nas w głowy. Pół godzinki na łodzi, po drodze minęliśmy kilku rybaków. Jedni łowili łodzi, a inni z maskami do nurkowania polowali w wodzie. Minęliśmy też wyspy, na których raczej nikt nie miał zamiaru wysiadać, bo na przykład były zamieszkane tylko przez węże. Brrrr.. lepiej trzymajmy się naszego celu. Humory dopisywały, inwencja twórcza również. Ewa wymyśliła na poczekaniu taki oto wierszyk:

Wzięli nas na wielką wodę
I zrobili nam przygodę.
Moja mowa będzie krótka,
Bujała się nasza łódka!
Potem, moje drogie panie,
Będzie wielkie nurkowanie.
Bo i wyspa nasza biała
W koralowcach była cała.










Pierwszym przystankiem była mała, piaszczysta wysepka, na którą można przypłynąć tylko podczas odpływu. Wtedy złoty piasek wynurzał się spod fal i oferował kawałek lądu na odpoczynek. Nasi nazwijmy ich "gospodarze" zaczęli rozstawiać namiot, ale później stwierdzili, że najpierw popłyniemy na nurkowanie. Hmmm, z tym nurkowaniem to taka sprawa. Głupio trochę się przyznać, ale niech już będzie. Wierzcie lub nie, ale nigdy do tej pory nie nurkowałam, nawet z taką małą, zwykłą, wystającą rurką i maską. Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę w jakich wspaniałych miejscach już byłam, ale tak jest. Skoro więc nadarzyła się do tego okazja, postanowiłam skorzystać. Wypłynęliśmy na otwartą wodę, dostaliśmy sprzęt (maski, rurki i płetwy) no i czas na wskakiwanie do wody. Dziewczyny spasowały, bo nie czuły się pewnie na głębokich wodach. Ale że ktoś musiał reprezentować grupę, zaczęłam zakładać na siebie co było dostępne. W międzyczasie inny uczestnik wycieczki zrobił pokazowego fikołka do tyłu przy burcie i znalazł się w wodzie. No tak to ja na pewno nie wejdę! Normalnie sobie wskoczę, tak na nogi. W ostatniej chwili zrezygnowałam z płetw, bo stwierdziłam, że na pewno mi będą przeszkadzały i krępowały ruchy (jak ten przysłowiowy rąbek spódnicy). Przed samym wejściem do wody zdążyłam jeszcze zauważyć mnóstwo meduz pływających tuż przy łódce. Spojrzałam pytająco na jednego z Tanzańczyków, ale ten od razu odparł, że nie ma się co bać, że te są niegroźne i nie parzą. Może i nie parzą, ale jednak czułam się powiedzmy dyskomfortowo pływając wśród tych galaretek. Z tą rurką do oddychania też coś mi nie do końca wyszło, bo co chwilę zaciągałam się ciepłą, słoną wodą. Pod wodą było rzeczywiście pięknie i kolorowo. Rybki, rośliny, koralowce - wszystko bajeczne. Ale te meduzy dookoła i słona woda w buzi, a także trochę za goglami, które były nie za dobrze dopasowane, nie pozwoliły mi się skupić na przyjemności oglądania podwodnej flory i fauny. Jak by jednak nie było, nurkowanie z rurką mam zaliczone, chociaż nie do końca udane. Ale następny raz na pewno pójdzie mi lepiej. 




Hahaha, bez komentarza :)


Wróciliśmy na naszą piaszczystą wysepkę, gdzie powygłupiałyśmy się trochę w wodzie i na lądzie. Oczywiście były też zdjęcia z wyskokiem do góry. Ewa zaczęła łapać meduzy, a w ślad za nią poszli inni turyści, pstrykając sobie zdjęcia. Biedne galaretki.. W międzyczasie nasi gospodarze rozstawili namiot, który chronił nas od słońca, które już teraz wychodziło zza chmur. Przygotowany też był poczęstunek ze świeżych owoców: arbuzy, ananasy i kokosy, już trochę bardziej dojrzałe od tych, które jadłyśmy dzień wcześniej na plaży. Wszystko takie słodziutkie! Bez porównania do tego, co kupuje się w sklepach. Dowiedziałyśmy się też, że ananasa najlepiej jeść na końcu, bo działa oczyszczająco na zęby, lepiej niż pasta i szczoteczka! Ile w tym prawdy to nie wiadomo, ale od tej pory na każdym śniadaniu ananasa zjadałyśmy jako ostatniego. Ucięłyśmy też sobie małą pogawędkę z naszymi gospodarzami. I kolejna sytuacja wręcz wyjęta z przewodnika, który o tym ostrzegał. Tutejsi mieszkańcy często pytają kobiety turystki o stan cywilny. Jeśli zwąchają okazję, to biorą się do akcji "uwodzenie". Zawsze jest to dla nich szansa na wyrwanie się do innego świata. Dlatego przewodniki radzą, niezależnie od sytuacji, mówić, że mąż został w domu. Tak też powiedziałyśmy. Smutny Karim odparł, żeby opowiadać w swoim kraju, jaki to Zanzibar jest piękny. Może wtedy następnym razem i mąż się zdecyduje na przyjazd.






Karim kroi owoce







Czas opuścić naszą piaskownicę. Popłynęliśmy do wyspy Kwale. Już z daleka wyglądała przepięknie, zwłaszcza z drewnianymi łodziami przycumowanymi do brzegu. Wyskoczyliśmy na brzeg, a łodzie zaczęły odpływać. Jak się później okazało, to przez odpływ wody. Gdyby zostały na miejscu, utknęłyby na płyciźnie. Na ponowne wypłynięcie musiałyby czekać aż nadejdzie kolejny przypływ, czyli co najmniej do wieczora. Zaczęliśmy od posiłku. Wszyscy usiedli przy drewnianym stole, gdzie podano napoje i lokalne piwo. A potem wnoszono kolejne cuda na talerzach. Ośmiorniczki, krewetki, ryby, homary i langusty. Na szczęście dla mnie, był też ryż i frytki, bo ja do miłośników owoców morza nie należę. Ale żeby nie było, spróbowałam wszystkiego, oprócz ośmiorniczek. A najbardziej z tego wszystkiego smakowało mi piwo Safari. Po posiłku można było spróbować kawy z kardamonem - coś pysznego i aromatycznego. Polecam. 







Na pierwszy rzut: ryba, krewetki i ośmiorniczki




Miałyśmy jeszcze trochę czasu wolnego przed powrotem do Zanzibaru, dlatego pospacerowałyśmy trochę po wyspie. Oczywiście trzeba było kupić pamiątki, których nie brakowało na rozstawionych na plaży straganach: chusty, koszulki, kubki, przyprawy, figurki, magnesy, a nawet obrazy. Wszystko, czego tylko turystyczna dusza zapragnie. Na wyspie rosło kilka ogromnych baobabów, z czego największy wyglądał trochę, jak przewrócone drzewo, z którego wyrastało kilka innych. Zapytałam Karima o wiek baobabu. Po kilku sekundach namysłu Karim odpowiedział -Sto! - otwierając szeroko oczy. Kochany, sto to mają dęby w alejach dębowych w Polsce. A ten afrykański kolos to miał na moje oko z pięćset, jak nie więcej. Baobaby afrykańskie dożywają nawet 1000 lat.




Kiedy woda odpłynęła, meduzy pozostały na brzegu





Baobab afrykański


Nasza trójka i Karim przy wielkim Baobabie



Czas wracać na łodzie, a te gdzieś daleko, daleko na horyzoncie. Zacumowane w miejscach, skąd mogą odpłynąć. Zaczynamy więc spacer przez wodę do łodzi. Głęboko nie było, nawet nie sięgało nam do pasa, ale przejście całego odcinka zajęło nam dobre 10 minut. Droga powrotna na łodzi też była całkiem ciekawa. Płynęliśmy tym razem pod prąd, rozbijając fale, które chlapały na lewo i prawo. A że wszystkie trzy siedziałyśmy z przodu przy lewej burcie, byłyśmy falochronem dla reszty załogi, bo wszystkie fale lądował na nas. Zwłaszcza na Mamie, która siedziała pierwsza od przodu. Ubaw miałyśmy przy tym niemały, zwłaszcza kiedy załoga zaczęła śpiewać lokalny hit dla turystów "Jambo Bwana", jako instrumentów używając wiader i co tylko było pod ręką. A przez moje krótkie spodnie, tak spieczonych kolan jeszcze w życiu nie miałam!









Album z trzecią częścią zdjęć:
Wakacje na Zanzibarze cz.3