obraz

obraz

sobota, 4 sierpnia 2018

Miesiąc we Włoszech

Przyleciałam wczoraj do Mediolanu. Zameldowałam się w hotelu niedaleko lotniska, jak to w tej pracy zwykle bywa. Ale tym razem mój pobyt nie skończy się po 24 godzinach. Zostaję tu przez cały sierpień. I już opowiadam, jak to się stało. 

Qatar Airways przejęły 49% udziałów lini lotniczej Meridiana i od tej pory działają pod nazwą Air Italy. Katarczycy chcą, żeby linia ta osiągnęła dobrą pozycję na europejskim rynku lotniczym. Dlatego wspierają ją swoim planem i strategią, a także tymczasowo wypożyczeniem maszyn i załogi. Więcej o planach przewoźnika można przeczytać tutaj (po polsku) i tutaj (po polsku) albo tutaj (po angielsku) i tutaj (po angielsku)

Ja tymczasem przez miesiąc stacjonuję w Mediolanie i będę wykonywać loty na krótkich trasach. Jeśli ktoś planuje lecieć Air Italy z Mediolanu do Katanii, Napoli, Palermo, Olbii albo Moskwy, to może do zobaczenia na pokładzie. 

Miesiąc we Włoszech brzmi jak wakacje. Ale dla mnie jest to miesiąc pracy, miesiąc w hotelu z dala od miasta, miesiąc z dala od bliskich w Doha. Bo bliscy w Polsce już się nauczyli, jak to jest widzieć się raz na jakiś czas i kontaktować głównie przez Internet i telefon, a bliscy w Doha jeszcze nie. Dlatego wbrew pozorom, miesiąc we Włoszech do łatwych nie będzie należał. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie próbowała wykorzystać tego czasu, który tu mam jak najlepiej. Dlatego na pewno pojawią się jakieś włosie opowieści na blogu. A na razie przedstawiam mój sierpniowy grafik. Wszystkie loty są na tyle krótkie, że tego samego dnia wracam do Mediolanu.

05 - SBY
06 - Moskwa
07 - wolne
08 - Moskwa
09 - Katania - Napoli 
10 - Napoli
11-12 - wolne
13 - Moskwa
14 - Palermo
15 - Napoli
16 - SBY
17 - wolne
18 - Olbia - Olbia
19 - Napoli
20 - Palermo
21-22 - SBY
23-24 - wolne
25 - Moskwa
26 - wolne
27-29 - SBY
30 - wolne
31 - Moskwa

Latam cały czas w swoim mundurku Qatar Airways, ale te przygotowane dla Air Italy wyglądają wypisz, wymaluj jak nasze. Różnice można dostrzec tylko w drobnych szczegółach.

Zdjęcie z qatarairways.com

Zdjęcie z qatarairways.com



środa, 25 lipca 2018

Cuda w jaskiniach

Nowa Zelandia jest niezwykłym miejscem na ziemi. Jeśli ktoś jeszcze nie jest o tym przekonany po poprzednich wpisach, to mam kolejne dowody.

Na terenie Nowej Zelandii jest niezliczona ilość jaskiń. Sporo jest nadal nieodkrytych. Czasami dzieje się tak, że jakaś zabłąkana owca wpada przez przypadek do takiej dziury. Farmer ją odnajduje i tym samym staje się odkrywcą kolejnej jaskini. Jaskinia Waitomo (znaczenie w języku Maori można rozbić na "wai" - woda, "tomo" - dziura) została odkryta w XIX w., przez lokalnego wodza Tane Tinorau i brytyjskiego podróżnika Freda Mace. Chcieli sprawdzić, dokąd prowadzi rzeka. Dotarli do wejścia do jaskini, po czym na łodziach i z pochodniami w ręku przepłynęli aż do wyjścia z jaskini po drugiej stronie. Dzisiejsi pracownicy jaskini to w większości potomkowie wodza Tane Tinorau oraz jego żony.

W Nowej Zelandii właścicielem jaskini jest farmer, na którego ziemi się ona znajduje. To na farmerze spoczywa obowiązek dbania o jaskinię, zabezpieczania wejścia, itp., ale też i on czerpie ewentualne korzyści. I tak niektórzy farmerzy wynajmują firmy zewnętrzne, które profesjonalnie zajmują się utrzymaniem i eksploatacją danego obiektu. W przypadku jaskini Waitomo właściciel nie życzył sobie robienia żadnych zdjęć, czy nakręcania filmów. Po części zapewne ze względu na żyjące tam stworzenia, którym światło i flesze aparatów nie wychodzą na dobre.

Jaskinia chłodna, wilgotna i ciemna. Ale że dotknęła ją ręka cywilizacji, drogę po ułożonych płytach chodnikowych rozjaśniały zainstalowane światła. W jednej z komnat warunki akustyczne bardzo dobrze rozprowadzały dźwięk. Przewodnik zaproponował wypróbowanie tych warunków. Znalazła się jedna, wypchnięta do przodu przez znajomych ochotniczka. Po niej zaśpiewał sam przewodnik, który podobno też był potomkiem jednego z odkrywców. Usłyszeliśmy fragment przepięknej maoryskiej pieśni. Warunki akustyczne wypróbowywało tu wielu, ponoć i sam Rod Stewart. Posłuchaliśmy geologicznych opowieści, ale wszyscy czekali na moment kulminacyjny. W końcu zostaliśmy poproszeni o kompletną ciszę i przy minimalnym oświetleniu doszliśmy do podziemnej rzeki. A tam już czekały łodzie. Bez silników i bez wioseł. Kiedy wszyscy zajęli miejsca siedzące, nasz przewodnik stanął z tyłu i złapał za linkę podwieszoną pod sklepieniem. To w ten sposób poruszają się łodzie. Przewodnik przeciąga łódź, "idąc" po wcześniej przygotowanych linach. Dzięki temu wszystko odbywa się bezszelestnie. No to wzrok w górę.. a tam... magia... gwieździste niebo, z tysiącami gwiazd... Ciemna jak noc jaskinia, gdzie ledwo widać czubek własnego nosa, a nad nami rozświetlone sklepienie. I bardzo dobrze, że nie można było robić zdjęć. Szukanie właściwych ustawień w telefonach i aparatach zabrało by całą uwagę. A tak można było się skupić na podziwianiu tego piękna natury..

Może łatwiej będzie sobie wyobrazić po obejrzeniu filmiku:



Albo od National Geografic interaktywny film 360:



Aż smutno się zrobiło, kiedy z daleka dostrzegłam jasny otwór wyjścia z jaskini. Chciałoby się trwać w tej magicznej chwili jeszcze dłużej.. Dla tych zaczarowanych momentów stworzonych przez naturę, nie żadne technologie, warto się starać, warto przemierzać tysiące kilometrów..

A teraz trochę biologii. Co to za stworzonka tak świecą i dlaczego? Jest to muchówka Arachnocampa luminosa. Przez 6-9 miesięcy rozwija się w postaci larwy. W tym czasie wypuszcza cienkie, jedwabne nitki, które działają, jak pajęczyna. Świecący na niebiesko odwłok zwabia tam owady, którymi żywi się larwa. Im bardziej robaczek jest głodny, tym mocnej świeci. Po 9 miesiącach zawija się w kokon, żeby po kolejnych dwóch tygodniach stać się dorosłym osobnikiem. W trakcie tych dwóch tygodni określa się płeć muchówki: samica cały czas świeci na niebiesko, nawet coraz jaśniej, a samiec ciemnieje. Często po otwarciu kokona na samicę czeka już w kolejce kilku samców. A teraz uwaga, dorosła muchówka nie ma ust ani żołądka. Nie może jeść, dlatego żyje jeszcze tylko przez 2-3 dni. W tym czasie musi znaleźć partnera, złożyć 40-50 jaj i tyle..

Jako że swoich zdjęć nie można było robić, posłużę się zdjęciami fotografów National Geographic Polska, którzy spędzili godziny w wodzie, żeby móc uchwycić to piękno.

Zdjęcie z National Georgaphic Polska

Zdjęcie z National Georgaphic Polska

Zdjęcie z National Georgaphic Polska

Zdjęcie z National Georgaphic Polska

Zdjęcie z crazynauka.pl




A to już moje. Wyjście z jaskini.

My tu narzekamy czasami na nasze życie, że trudne, że do pracy trzeba chodzić, że o tyle rzeczy trzeba się martwić. A tu się okazuje, że są żyjątka na świecie, które tylko jedzą, rozmnażają się i tyle. A cały ich żywot trwa zaledwie trzy dni. Chyba jednak jesteśmy w zdecydowanie lepszej sytuacji.

Po wizycie u robaczków miałam jeszcze zejść do jaskini Ruakuri. Tej samej, która pierwszego dnia mojego pobytu została zalana. Miałam jednak jeszcze półtorej godziny do zejścia, więc postanowiłam się rozejrzeć po okolicy. Niedaleko znajdował się krótki szlak przez las, który według mapy przewidziany był na godzinny spacer. Poszłam więc, nadając sobie trochę szybsze tempo, żeby zdążyć wrócić do jaskini na czas. W sumie wyszła z tego całkiem szybka przebieżka przez las, po schodach w górę i w dół.





Jaskinia Ruakuri nie ma co prawda tylu świecących robaczków, co ta pierwsza, ale jest nie mniej interesująca. Nazwę pochodzi od maoryskiego „rua” - legowisko oraz „kuri” - pies i wiąże się z legendą. Podobno odkrył ją młody myśliwy, który przy wejściu do jaskini znalazł legowisko dzikich psów. Przez setki lat jaskinia służyła jako miejsce pochówku. Dziś ta część jest niedostępna dla turystów, z oczywistych powodów. Reszta jaskini jest dostępna natomiast nawet dla zwiedzających na wózkach inwalidzkich. Do wnętrza prowadzi efektowne, spiralne zejście, a u jego stóp - głaz piaskowca, obmywamy przez wodę, która dostaje się tu z zewnątrz. Zwyczaj nakazuje obmyć w tej wodzie dłonie zanim wejdzie się do jaskini oraz przed powrotem na świat zewnętrzny. Następnie spaceruje się między chłodnymi ścianami jaskini, obserwuje przeróżne formacje skał wapiennych, tworzonych przez naturę przez długie lata. W pewnym momencie przewodniczka poprosiła wszystkich o ciszę oraz wyłączenie latarek, w które byliśmy zaopatrzeni. Następnie wyłączyła światło na swoim kasku, które było ostatnim oświetlającym to miejsce. Nastąpiła zupełna ciemność. Ciemność, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam. Nie widać było nawet swojej własnej dłoni, czy czubka nosa. Myślałam, że to kwestia przyzwyczajenia się wzroku do ciemności, ale mijały minuty, a tu nic. Tylko od czasu do czasu słychać było kąpanie wody. Tak oto doświadczyliśmy czegoś zupełnie nowego, co jako doświadczenie było bardzo ciekawe. Ale jak tak sobie pomyślałam, że gdyby człowiek został uwięziony albo zgubił się w takiej jaskini bez światła, to strach zaczął oblatywać. Jako ciekawostkę dodam, ze to właśnie w jaskiniach Waitomo nagrywano dźwięk jaskiń do filmu „Hobbit”. Zatrzymaliśmy się przy znanych nam już muchówkach, których co prawda było tu mniej, ale za to można było z bliska zobaczyć porozwieszane nitki, łapiące pokarm.

Jak widać, Nowa Zelandia ma wiele do zaoferowania, również pod ziemią. 

Spiralne zejście do jaskini.



Znane już nitki muchówek.







wtorek, 3 lipca 2018

U Hobbitów z wizytą



Wyobraźcie sobie, że macie 500 hektarów ziemi, zielonych pastwisk w Nowej Zelandii. Do tego 13500 owiec i 400 bydła. Wiedziecie sobie spokojny żywot jako farmer, prowadząc rodzinny biznes. Aż tu pewnego słonecznego dnia do drzwi puka Sir Peter Jackson i mówi, że chce na waszym polu nakręcić film. To właśnie się przytrafiło rodzinie Alexander. Kiedy reżyser najpierw zadzwonił z propozycją, został szybko spławiony, bo zadzwonił o nieodpowiedniej porze. Senior rodziny, Ian Alxander, właśnie oglądał drugą połowę finałowego meczu rugby, który w tym momencie był dużo ważniejszy. Do tego nie słyszał ani o reżyserze, ani też o Władcy Pierścieni. Do tego miał już niemiłe doświadczenie z ekipą filmową, kręcącą reklamę na jego posiadłości, więc ofertę przez telefon odrzucił. Jackson nie dał za wygraną i wybrał się tam osobiście. Obiecywał produkcję z sukcesem na miarę filmu Titanic, który rok wcześniej (bo działo się to w 1998 roku) zdobył serca wielu kinomanów na całym świecie. Negocjacje się udały i tak się zaczęło. Tak powstała wioska Hobbitów.




Wizyta na planie Władcy Pierścieni i Hobbita to jeden z punktów, które musiały znaleźć się na mojej liście. Chciałam zobaczyć, czym tak zachwycił się Peter Jackson wybierając tę właśnie lokalizację. 
Reżyser miał już kilkanaście miejsc, które brał pod uwagę do nakręcenia filmu. Nie przestawał jednak szukać. I kiedy zobaczył zdjęcia z helikoptera pokazujące farmę rodziny Alexander, na której znalazły się połacie zieleni, staw i ogromne drzewo, czyli dokładnie to, czego szukał, podążając za opisami w książce, to przesądziło o wszystkim. Drzewo, pod którym odbywała się impreza urodzinowa Bilbo Bagginsa było tuż obok stawu, czyli dokładnie, jak to opisał Tolkien. To przesądziło o wszystkim. Pozostałe lokalizacje zostały odwołane i Jackson przystąpił do negocjacji z rodziną Alexander. Pomimo tego, że na farmie było 13500 owiec, nie przeszły one castingu do filmu. Jackson wybrał owce angielskie, które miały ciemne pyski i nogi. Owce były przetransportowane z Wysp Brytyjskich.  







Nie od razu to miejsce stało się sławne. Po nakręceniu Władcy Pierścieni całą scenografię rozebrano. Nie było to trudne, bo zbudowana była głównie z polistyrenu i sklejki. Zbudowano nową na potrzeby filmu Hobbit. Tym razem z drewna, cegieł i betonu. Do tego czasu produkcja miała już mnóstwo fanów, którzy przyjeżdżali na miejsce, pytając czy mogą zobaczyć scenografię. Postanowiono więc, że zrobi się z tego dodatkowy biznes. I tak otwarto dzisiejszy Hobbiton. Drzewo, które tak urzekło Petera Jacksona jest naturalne, ale jest też dąb w 100% sztuczny. Jego liście były przyczepiane drucikami, jeden po drugim. Mało tego, dzień przed zdjęciami, reżyser stwierdził, że kolor liści jest nie do końca taki, jakiego on się spodziewał, więc trzeba było wszystkie przemalować. I znowu, jeden po drugim. Jak już drzewo było w porządku, to zaczęły przeszkadzać... żaby ze stawu. Tak głośno skrzeczały, że trzeba było zatrudnić ludzi, które wszystkie żaby wyłapią i przeniosą do innego stawu.  


"Drzewo urodzinowe" i staw tuż obok


Sztuczny dąb z ręcznie przypinanymi liśćmi

Tu w filmie odbywała się impreza urodzinowa Bilbo Bagginsa

Z innych ciekawostek odnośnie drzew - w książce Władca Pierścieni jest mowa o dzieciach bawiących się pod drzewem śliwy. Peter Jackson stwierdził, że drzewa śliwy są za duże, więc zamiast tego zasadzono jabłonie i grusze. Tuż przed nagrywaniem sceny zerwano wszystkie owoce i zawieszono sztuczne śliwki. Tyle pracy jednak poszło na marne, bo scena ostatecznie nie znalazła się w filmie. Nie wyobrażam sobie ilu ludzi w sumie musiało być zatrudnionych do realizacji filmu, skoro potrzebne były nawet takie osoby, które chodziły w te i we wte przy linkach z praniem, żeby ścieżki wyglądały na naturalnie wydeptane.

Wszystkie domy hobbitów na planie filmowym to tylko zewnętrzne fasady. Sceny w środku były kręcone w studiu w Wellington. Przed każdym domem stoją różne rekwizyty, sugerujące czym zajmował się dany hobbit. Dla tych, co oglądali film (a myślę, że nie ma takich, co by nie oglądali) dwie fasady domów były bardziej charakterystyczne niż reszta. Należały do dwóch bohaterów - Frodo i Sama. 




Tu mieszkał Frodo Baggins...

...a tu Sam Gamgee



The Green Dragon to bar, w którym też były kręcone sceny filmu. Dzisiaj można tam zjeść i wypić. A nawet zorganizować wesele. Każdemu zwiedzającemu przysługuje jeden napój w cenie biletu. Może być z pianką lub bez, jak kto woli. Spacer po wiosce Hobbitów to wyjątkowe przeżycie. Można się na chwilę przenieść niemalże w baśniowy świat. Do tego przewodniczka co kawałek podkreślała, co się w którym miejscu działo: tędy Gandalf wjeżdżał do wioski, tędy zbiegał Frodo Baggins, a tutaj Sam witał się z rodziną. I daję słowo, po powrocie z Nowej Zelandii obejrzałam jeszcze raz wszystkie trzy części Władcy Pierścieni. 
 













Jakie to czasami może się uśmiechnąć do ludzi szczęście. Mieszka sobie taki farmer, z dala od ludzi i od zgiełku miasta i owce sobie pasie. Aż mu niemalże z nieba spada Peter Jackson z milionową ofertą. Ile za wynajęcie pastwiska dostali, to nie wiem, ale to, co zostało im "w spadku" po nakręceniu Hobbita, a co stało się ich rodzinnym biznesem, na pewno jest dochodowe. Ale pomimo tego sukcesu, rodzina Alexander nigdy nie zrezygnowała ze swojej farmy owiec i bydła. Do dzisiaj zajmują się i tym.






A na koniec tradycyjnie album z wszystkimi zdjęciami z Hobbitonu.