obraz

obraz

środa, 29 lipca 2015

Wznieś się na wyżyny (Camerona)

I to rozumiem! Od razu jakby wróciło we mnie życie! Wystarczył wyjazd do nie-Londynu i nie-Paryża, spotkanie z zapierającą dech w piersiach malezyjską naturą i wróciłam do starego nawyku - prawie cała ta notatka powstała podczas lotu powrotnego z Kuala Lumpur, kiedy to każdy z załogi co chwilę mnie wybijał z rytmu, pytając "Co piszesz?"

Zawsze lubiłam loty do Malezji od takiej praktycznej strony. Hotel na lotnisku, więc nie trzeba się tłuc autobusem. Obsługa zawsze bardzo miła i przyjazna. Pokój duży, że można po nim biegać, ogromne okno, wpuszczające wystarczająco dużo światła, żeby oświetlić cały pokój. W łazience prysznic i wanna, więc wybieram w zależności od nastroju. A przy łóżku sprytne urządzenie, z którego mogę operować światłem, zasłonami, klimatyzacją, a nawet przejrzeć hotelowe menu. No tak to można się relaksować. Do tego ten długi pobyt, co zwykle się nie zdarza. Ale przez moje dwa poprzednie loty do Londynu dzień po dniu, plus dzisiejszy lot do Malezji w grafiku przez siedem dni pod rząd nie miałam żadnego wolnego. Dlatego ze względu na przepisy o czasie pracy, dostałam 48-godziiny pobyt w Kuala Lumpur.

Pierwszy dzień wykorzystałam na wieczorną wizytę w mieście. W końcu udało mi się zrobić kilka zdjęć Petronas Towers nocą. Te malezyjskie bliźniacze wieże zawsze wydawały mi się imponujące, tym bardziej oświetlone w nocnej scenerii. Chciałam też kupić bilety na autobus na następny dzień. Oczywiście w dobie internetu zrobiłabym to online o wcześniej, ale do końca nie wiedziałam, czy zdecyduję się na zorganizowaną wycieczkę, czy na podróż we własnym zakresie. Jak już się zdecydowała, to okazało się, że bilety na pierwszy autobus o 8:30 są niedostępne przez internet. Ale Malezja nie wydaje mi się jakoś super skomputeryzowanym krajem, więc postanowiłam spróbować na samym dworcu, może tam będzie jeszcze jakaś pula biletów, które nie są dostępne przez internet. I faktycznie, dostałam bilet na 8:30. Ale ponieważ był już wieczór, "system był już zamknięty" według pani w okienku, dlatego dostałam tylko coś w rodzaju rezerwacji, czy vouchera. Następnego dnia rano miałam go zamienić na właściwy bilet. Kiedy jednak pojawiłam się na dworcu, pani z okienka nr 46 odesłała mnie do okienka nr 41. Tam dostałam tylko gburowate "Autobus pełny, okienka 46". Już się zaczęłam martwić, że przez ten wczorajszy "zamknięty system" sprzedano w miejsce w autobusie, którego nie ma. Ale po pięciu minutach biegania z krótkofalówką, pani odesłała mnie do okienka nr 25, a tam już wydrukowano mi bilet - miejsce nr 2. Wchodzę do autobusu, a miejsce nr 2 zajęte. Siedzi jakaś para, na oko australijska. Może tu się nie przywiązuje takiej uwagi do miejscówek. Siadam na pierwszym wolnym miejscu koło okna. Ale już po chwili ktoś się do mnie zwraca: "Przepraszam, siedzi pani na moim miejscu". No to przesiadam się na inne. I tak trzy razy. W końcu podeszłam do pary na pierwszych siedzeniach i pokazałam swój bilet. Po ich akcencie okazało się, że bezbłędnie odgadłam ich australijskie pochodzenia. Co mnie jednak zmartwiło, para miała bilety na miejsca 2 i 3. Po raz kolejny przyszła mi do głowy myśl, że nie pojadę. Sprzedali mi bilet na zajęte już miejsce. A może nie mam jechać? Może to jakiś znak? Czterech godzin nie będę stała w autobusie, zresztą mi na to nie pozwolą. Ale koniec końców okazało się, że ilość sprzedanych biletów odpowiadała ilości siedzeń, więc wszystko w porządku. Jadę.






Pierwsze dwie i pół godziny jechaliśmy autostradą, więc szło w miarę szybko, chociaż i tak miałam wrażenie, że wszystkie inne autobusy nas wyprzedzają. Kiedy zjechaliśmy z autostrady zaczęła się kręta droga. Myślałam, że będzie to coś podobnego do Great Ocean Road z Australii, ale było dużo gorzej. To znaczy bardziej ekstremalnie. Tylu zawijasów o takiej częstotliwości i stopniu zakrętu, to już dawno nie widziałam. Przed każdym zakrętem kierowca trąbił, żeby dać znać tym z naprzeciwka. Coś w rodzaju "Uwaga, jadę!". Znam to dobrze z Doha, niektórzy taksówkarze robią tu dokładnie to samo. Droga, którą jechaliśmy była naprawdę wąska. W niektórych momentach zastanawiałam się jakim cudem autobus wyrobił się na zakręcie prawie 180 stopni. Przez cały czas podziwiałam widoki i próbowałam robić zdjęcia przez brudną szybę autobusu. Podobała mi się jedna rzecz: co kawałek na poboczu lokalni mieszkańcy sprzedawali a to owoce (śmierdzące duriany), miód, czy inne lokalne wyroby. Ciekawe były jednak same stoiska, a nie rzeczy na nich się znajdujące. Zbudowane były z drewna i bambusów, usytuowane na poboczu, na którym często nie było wystarczająco miejsca, bo teren był spadzisty. Dlatego tylna część "konstrukcji" podparta była długimi palami, a w środku bez żadnych obaw siedziało sobie po kilka osób.
(Wybaczcie słabą jakość niektórych zdjęć - robione w ruchu telefonem przez brudną szybę nie wyszły za dobrze).







Kiedy do celu zostało nam może z 20 min, zatrzymaliśmy się w miejscowości Ringlet, żeby wysadzić jednego z pasażerów. No i jak się zatrzymaliśmy, tak już nie ruszyliśmy. Autobusem szarpnęło, coś stuknęło z tyłu i tyle. Przez 20 min nikt nie wiedział co się dzieje, aż w końcu zatrzymał się przed nami kolejny, w połowie już wypełniony autobus i musieliśmy się przesiąść. Problem w tym, że u nas był komplet, więc nie wszyscy doznali luksusu siedzenia po przesiadce. Ja byłam jednym z tych szczęśliwców, którzy ostatnie 20 minut trasy spędzili na stojąco. Przez całą drogę świeciło piękne słońce (brak zasłonek w malezyjskim "pekaesie" skutecznie mi o tym przypominał), ale kiedy dotarłam na miejsce do Tanah Rata, zaczęło się chmurzyć, a szczyty zaczęła opiewać delikatna pierzynka z chmur.



Wyżyna Camerona - Tanah Tinggi Cameron - rozmiarami dorównuje Singapurowi, 712 km2. Nazwa pochodzi od odkrywcy, Williama Camerona, który w 1885 roku odnalazł te wcześniej niezdobyte tereny. Całość znajduje się na wysokości powyżej 1000 m, więc i klimat jest inny. To bardzo miła odmiana po gorącym i dusznym Kuala Lumpur. Nic dziwnego, że warunki sprzyjają uprawie herbaty, truskawek, róż i przeróżnych warzyw.

Jeśli ma się do dyspozycji kilka dni, można sobie zorganizować ciekawe wędrówki. Jest tu dziesięć pieszych szlaków, z czego najdłuższy może zająć około pięciu godzin wędrówki. Po drodze lasy tropikalne z niezwykłymi gatunkami roślin, itp. Jeżeli jednak tego samego dnia trzeba wrócić do Kuala Lumpur, a ostatni autobus odjeżdża o 17:30, trzeba sobie umieć czas zorganizować. Już na stacji autobusowej kręciło się pełno taksówkarzy, zaraz obok ludzi oferujących miejsca noclegowe (coś jak w naszym Zakopanem). Forma wynajęcia taksówki znana mi z innych azjatyckich krajów - wynajem samochodu na godziny, a nie płacenie za konkretną trasę - odpowiadała mi idealnie. Dogadałam się więc z jednym z taksówkarzy co do ceny i ruszyliśmy do jego samochodu. Musielibyście widzieć moją minę, kiedy zobaczyłam jaka limuzyna będzie mnie wozić przez najbliższe parę godzin. Dwukolorowa, jak w przypadku Rolls Royce (tylko że tutaj jeden z kolorów to rdza), drzwi automatyczne (nie było klamki od zewnątrz, więc kierowca automatycznie otwierał mi drzwi od środka), szyba z jednej strony otwierała się tylko na kilka centymetrów, ale za to z drugiej strony można już było całą opuścić. Pełna klima (pod warunkiem, że obie szyby otwarte). No to jedziemy! Witaj przygodo!



Jako miłośniczka herbaty, pierwsze co, pognałam na plantację herbaty BOH. Już po drodze widoki z mojej limuzyny były niesamowite, nawet przez ledwo otwarte okno. Mało tego, słońce przebiło się przez chmury, jak na zamówienie. Cieszyłam się jak dziecko idące do parku rozrywki. Mało brakowało żebym zaczęła podskakiwać z nogi na nogę i nucić coś pod nosem. Doszłam do punktu widokowego - szczęka opadła mi w dół. Tyle zieleni już dawno nie widziałam. Nie mogłam uwierzyć, że krzewy herbaciane rozpościerały się tak daleko, jak tylko wzrok sięgał. A za wzgórzami na pewno ciągnęły się jeszcze dalej. Ktoś może powiedzieć - nuda! Ale ja mogłabym tu siedzieć godzinami. Tym bardziej, że na tarasie można było spróbować tutejszej herbaty i sernika ze świeżymi truskawkami. Nie do końca wiem, jak opisać to uczucie, które mi towarzyszyło zwłaszcza w pierwszych minutach. Podziw dla natury (i człowieka, który w tym przypadku współgra z nią idealnie), poczucie maleńkości wśród ogromnych, niekończących się wyżyn, szacunek dla ręki Boskiej, która to stworzyła i wzruszenie... To samo uczucie towarzyszyło mi przy wodospadzie Niagara, czy u stóp klifów australijskich.










Spędziłam tam godzinę, chociaż daję słowo, że mogłabym siedzieć cały dzień. Następnie chciałam pojechać do "Mglistego Lasu", gdzie ciekawą trasą przez las tropikalny można dojść do pięknego punktu widokowego na wysokości 2000 m. trzeba tylko kawałek podjechać samochodem do początku trasy (można na nogach, ale na to trzeba czasu). Niestety mój kierowca poklepał tylko samochód po bagażniku i powiedział, że nie da rady, bo trasa jest pod górę, a on nie ma napędu 4x4. Wierzę na słowo. Pojechaliśmy więc w dół, do pszczelej pasieki. A tam ul przy ulu. A obok każdego klomb kwiatów, żeby pszczółki nie miały daleko. Hibiskusy, orchidee, a nawet drobne kwiatki, których nazwy nie znam, ale które znam z ogródka Babci Wikci w Dobromierzu, więc wywołały we mnie miłe wspomnienia z dzieciństwa. I tylko ogromne drewniane pszczoły z obdrapaną przez upływ czasu farbą, psuły trochę scenerię.








Kwiatki z ogródka Babci Wikci :)





Tuż obok pasieki była farma motyli. Tutaj wstęp był płatny, całe 5RG (5 zł). I znowu pełno kwiatów,  krzewów, a nawet pomidory. Wiszące kokony z dorastającymi motylami, jaszczurki, żółwie, inne insekty (na które nawet nie spojrzałam), skorpiony (na które spojrzałam tylko dlatego że były za szybą), ale motyli nie widać. Chodzę, szukam, z tego wszystkiego nawet zapomniałam zdjęć robić. Już chciałam udać się do wyjścia i po zwrot piątaka za brak motyli, aż w końcu znalazłam jakieś ukryte przejście do pomieszczenia, gdzie już ich kilka beztrosko fruwało. Ale i tak byłam zawiedziona, bo spodziewałam się bajkowej scenerii z mnóstwem trzepocących skrzydełek w powietrzu. Jednak czasami lepiej obniżyć trochę oczekiwania dla własnego dobra i samopoczucia.






Moje 3 godziny limuzyny powoli dobiegały końca, więc udałam się jeszcze na Truskawkową Farmę Raaju (Raaju to właściciel), bo była po drodze. To jednak nie zabawiłam długo. Truskawki w polskim ogródku to nic nadzwyczajnego. Mało tego, ludzie z Polski jeżdżą w wakacje za granicę zbierać truskawki, a tu jest to atrakcja turystyczna, za którą się płaci. Dostaje się do ręki koszyczek i dawaj na rwanie! Na to nie było ani czasu, ani chęci. Kupiłam tylko paczuszkę truskawek na smaka, które niestety później okazały się niezbyt słodkie.





Mając godzinę do autobusu powrotnego mogłem zjeść spokojnie jakiś obiadek, pod warunkiem, że udałoby mi się znaleźć coś w kuchni malezyjskiej co ostrością nie wypali mi podniebienia. Ale zauważyłam na mapie, że całkiem niedaleko oznaczony jest jakiś wodospad. Co tam obiad! Kierowca podrzucił mnie do początku szlaku, powiedział którędy później wrócić do stacji autobusowej, rozliczyłam się z nim i tu się zakończyła moja przygoda z limuzyną o nieznanej mi marce. Już z daleka słyszałam szum Wodospadu Parit, więc automatycznie przyspieszyłam kroku. Jakież było moje zdziwienie kiedy rzeka, którą ujrzałam, okazała się brązowo-żółta. Na tak pięknym terenie otoczonym lasami i wzgórzami herbacianymi, spodziewałabym się krystalicznie czystych strumyków, a tu taka niespodzianka. Zupełnie jak Mekong w Wietnamie. Sam wodospad był niewielki i byłby naprawdę uroczy, gdyby nie śmieci pływające dookoła. I nie mam tu na myśli tylko jakichś plastikowych butelek, czy reklamówek unoszących się na powierzchni. Wyglądało to bardziej, jakby ludzie wyrzucali tu całe worki ze śmieciami. Albo wszystkie nieczystości, które są wyrzucane gdzieś wyżej, spływając w dół zatrzymują się właśnie tu, gdzie jest trochę bardziej płytko. Szkoda, że nie ma nikogo, kto by o to zadbał. Byłoby tu naprawdę pięknie, nawet z tą żółto-brązową wodą.






Do Tanah Rata wróciłam na piechotę, idąc wąską, leśną ścieżką nad brzegiem rzeki. Czasu na jedzenie już nie było, ale kto by się tam przejmował. Wrzuciłam na szybko czekoladowego batonika i zajęłam miejsce w autobusie. Prawie całą drogę powrotną przespałam. Otworzyłam oczy tylko kilka razy, żeby zobaczyć jak na zewnątrz leje, grzmi i błyska. Przez te warunki podróż zajęła trochę dłużej i w hotelu byłam późnym wieczorem. Nic dziwnego, że ostatni autobus z Wyżyny Camerona odjeżdża o godz. 17:30. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się pchał autobusem po zmroku na tę krętą i zupełnie nieoświetloną drogę.

Powiem Wam jedno, piękne wieżowce, świątynie, mosty i inne cuda zbudowane przez człowieka zawsze będą imponujące. Ale nic nie wywoła na mnie takiego wrażenia, jak piękno natury.


Cameron Highlands, Malezja 23-24.07.2015