obraz

obraz

sobota, 25 lutego 2012

Road trip

To dopiero był wyjazd! Włochy mnie zachwycają coraz bardziej z każdą wizytą!

Trafiła mi się znowu pozycja w galley, 205 pasażerów i tylko jedna kuchnia. Pracy było sporo, do przygotowania było 6 wózków, nie 4 jak zazwyczaj. Ale wszystko poszło gładko, zostałam nawet okrzyknięta "Queen of the Galley" :D Później przypisano mi kolejną ksywę - "Bianco". Od Martini Bianco, bo każdemu moje imię z tym się kojarzyło :)

Wylądowaliśmy po godzinie 13, do hotelu poszliśmy na nogach, bo z lotniskiem łączy go tylko mały tunel.


Po krótkiej drzemce wybraliśmy się do restauracji, którą jeden z kolegów bardzo polecał. Co prawda była oddalona o jakieś 20 minut drogi samochodem, ale na życzenie gości restauracja podstawia swojego busa na umówioną godzinę, żeby dowieść głodnych klientów na miejsce. Jedzenie domowej roboty, włączając w to makaron i naleweczkę cytrynową na trawienie. Pyyyyyycha! Od razu też uformowała nam się ekipa na zwiedzanie, tym razem w marokańsko - tunezyjskim towarzystwie ;) Nasłuchałam się więc arabskiego i nauczyłam kilku słów. Ciekawe tylko dlaczego kiedy proszę kogoś, żeby nauczył mnie kilku słów w jego języku, zawsze zaczyna od brzydkich wyrazów ;)

Po jedzeniu wróciliśmy do hotelu na odpoczynek. Następnego dnia wcześnie rano mieliśmy lot do Nicei. 45 minut w jedną stronę, 60 pasażerów, z powrotem - 150. Poszło szybko, wróciliśmy i zaczęliśmy planować pozostały czas. Mieliśmy przed sobą jeszcze półtora dnia. Każdy z nas był już wcześniej w Mediolanie, więc postanowiliśmy skorzystać z takiej ilości czasu i wybrać się gdzieś dalej. Wynajęliśmy samochód na 24 godziny i zaplanowaliśmy wyjazd na następny dzień. Ale że wieczór był młody, jeden z naszej czwórki niepijący, to skoczyliśmy na balety do Mediolanu :) Zdjęć nie mam, bo nie wyciągałam aparatu w klubie, ale zabawa była naprawdę przednia. Mam tylko filmik, jak to prowadzeni przez przemiłą panią z GPSa w samochodzie dojechaliśmy do samego placu przy bazylice Duomo i przejechaliśmy sobie na jego drugą stronę. Oczywiście nie powinno nas tam być, bo jak w każdym mieście, po samym rynku jeździć nie wolno. Szybko więc POLIZIA siadła nam na ogonie. Ale grzecznie się wytłumaczyliśmy, że nie wiedzieliśmy, że to GPS i że juz stąd uciekamy i oczywiście przepraszamy bardzo :D




Po powrocie do hotelu o 4 rano przesunęliśmy planowany wyjazd z 6:00 na 8:00. A i tak wyjechaliśmy o 9:00 ;) Trasa malownicza, dookoła góry i wzgórza z rozsianymi na nich domkami.






Pogoda nam sprzyjała, więc jak tylko dotarliśmy do Pizy, zaczęliśmy sesję zdjęciową z wieżą. Zdjęcia w wyskoku stały się już obowiązkową częścią podczas moich wyjazdów, więc i tu ich nie mogło zabraknąć. Tak samo jak zdjęć "podtrzymujących" wieżę.







I włoskie piwko PERONI na koniec :)

Początkowo planowaliśmy podjechać jeszcze do Florencji, ale czas mijał bardzo szybko, a przed wieczorem trzeba było samochód odstawić. Zrelaksowaliśmy się więc na zielonej trawce, w promieniach ciepłego słoneczka i przy dźwiękach gitary okolicznego grajka. Ów grajek zagadał do nas i postanowił zadedykować piosenkę każdemu z nas, jeśli tylko powiemy mu kilka zdań o sobie, żeby mógł odpowiednio dobrać utwór. Na koniec mini koncertu kolega zapytał, czy może dla nas zagrać "Nothing Else Matters" Mettalica. Grajek powiedział, że niestety nie umie, na to ja się wyrwałam "Ja umiem!" :D No bo przecież chyba każdy, kto miał gitarę w ręku, zaczynał od tego utworu ;) No i zagrałam na gitarze pod Krzywą Wieżą w Pizie :D


Naprawdę to był udany wyjazd! Z całą ekipą dalej utrzymujemy kontakt. Oby więcej takich wyjazdów, oby więcej takich ludzi.

Czy wspominałam już, że uwielbiam swoją pracę?


Album ze zdjęciami:
Mediolan - Pisa, Włochy, 21-24.02.2012

Marzec

Olala, olala, OLALA! Jestem mile zaskoczona! Na marzec przypada mój pierwszy urlop, który to cały zamierzam spędzić w Polsce. Zgodnie z polskim rozumowaniem myślałam, że nic ciekawego w tym miesiącu już mi się nie trafi, bo w ten sposób to działa: „Masz urlop? Cieszysz się? Tak? To my ci damy kilka lotów, których nikt inny nie chciał. Urlop powinien wystarczająco cieszyć, więc nie damy ci żadnych innych powodów do radości. Wystarczy”. A tu nie! 

I tak oto Panie i Panowie lecę wspinać się na Mur Chiński! Pekin w grafiku pod koniec marca! Do tego kolejne „wakacje” na Seszelach i po raz trzeci Nepal, w którym za każdym razem tak dużo mi się udaje zobaczyć, bo zawsze się do mnie przykleja jakiś nepalski przewodnik. Oczywiście oprócz tego mam też jakieś drobinki, takie jak Muskat czy Dubaj, ale co tam! Trafił się też wyjazd do Indii, ale tylko jeden w miesiącu, więc niech będzie.

Każdy zawsze powtarza, że najważniejsze w życiu, to robić to, co się lubi. Wcześniej myślałam, że to raczej niemożliwe, bo praca zawsze będzie pracą, trochę przymusową, bo przecież trzeba zarabiać na życie, więc nie można sobie pozwolić na wybrzydzanie. Ale teraz myślę, że jestem żywym przykładem na to, że można chcieć codziennie pracodawcę po nogach całować ;) Wstawać rano z uśmiechem na twarzy i z takim samym uśmiechem wracać, nawet po męczącym dniu. I każdemu życzę, żeby znalazł w życiu swoje linie lotnicze :)

Marzec:
01-02 - SBY
03 - Maskat, Oman
04-07 - OFF
08 - Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie
09-10 - Seszele
11-12 - Kozhikode, Indie
13-14 - Katmandu, Nepal
15 - OFF
16-25 - URLOP
26 - OFF
27-29 - SBY
30- Benghazi, Libia
31.03-02.04 - Pekin, Chiny


poniedziałek, 20 lutego 2012

6 miesięcy

Pół roku minęło! A właściwie minie dziś o 22:15. 6 miesięcy od czasu, kiedy to po raz pierwszy w życiu moja stopa stanęła na płycie lotniska w Doha i kiedy po raz pierwszy gorąco buchnęło mi w twarz. Pół roku, 183 dni... Jak Wam się tam w Polsce żyje beze mnie? ;)

Tak mnie jakoś naszło i zrobiłam małe podsumowanie. 
Przez 6 miesięcy zaliczyłam już 92 starty i tyle samo lądowań. 356 godzin i 6 minut w powietrzu. 
Byłam w 22 różnych krajach, z czego w 14 zostałam na dłużej, z 8 wracałam po godzinie.
Leciałam z 310 różnymi osobami (cabin crew), z czego 259 to kobiety, a 51 to mężczyźni. 
Na pokładzie wśród załogi spotkałam 6 Polek. 
Ze 100 razy złamałam paznokieć. 
3 razy byłam chora.
2 razy przechodziłam małe załamanie.
Ani razu nie żałowałam podjętej decyzji o przyjeździe tutaj.

I oby tak dalej :)

Nie jestem już na okresie próbnym, zostało mi 2 i pół roku kontraktu, a co dalej? To się zobaczy :)

sobota, 18 lutego 2012

1... 2... 3... 4... 5... K.O !

Mój 7-dniowy kombos już za mną! Pięć lotów, siedem dni ciągłego latania.

1... Londyn
Zaczęłam od Londynu. Lot ponad 7 godzin, gardło chore, ale jakoś tak nie było kiedy się nim zainteresować. Do tego już na briefingu dowiedziałam się, że będą robić mój assessment. 

Już tłumaczę o co chodzi. Żeby wiedzieć jak kto pracuje i mieć podstawę do awansowania, raz na jakiś czas przeprowadza się ocenę pracownika. Szczęśliwiec jest o tym informowany przed lotem, żeby się postresował troszeczkę ;) Przez cały lot obserwuje się go dokładnie, najczęściej wrzuca się go do kuchni, żeby zobaczyć, jak sobie radzi z organizacją, a w wolnej chwili zadaje całą serię pytań: od zasad bezpieczeństwa, przez pierwszą pomoc, po aktualności dotyczących linii lotniczych. Pytania podzielone są na kilka kategorii, każda kategoria jest oceniana w skali 1 - 4. Oprócz tego jest jeszcze jeden SEP assessment, czyli tylko i wyłącznie pytania dotyczące zasad bezpieczeństwa. Bardziej szczegółowe, niektóre części wymagane są słowo w słowo, albo przynajmniej z użyciem słów kluczowych, tak jak w podręczniku. Krótko mówiąc, taki ustny egzamin z 3 tygodni treningu. 

Wracając do mojego lotu, na briefingu poinformowano mnie, że mam oba :) Ok, proszę bardzo. Dostałam też pozycję w kuchni, więc przez 7 godzin biegałam jak dziki koń po 4m2 dostępnej przestrzeni, przybyło mi kilka nowych zadrapań i siniaków. Przez kilka minut mocowałam się z wózkiem, który trzeba schować w miejscu jak dla mnie zupełnie do tego się nie nadającym, bo na lekkim podeście. Co prawda jest podjazd dla kółek, ale te jak na złość zawsze wykręcały się nie w tą stronę, co trzeba. Do tego taki wózek załadowany puszkami z napojami i kartonami z sokami swoje waży, więc musiałam sobie pomagać kolanem. Chyba ze cztery siniaki mam na lewym. Po locie wyglądałam, jak po jednym z moich treningów kung-fu ;) Lot był na tyle absorbujący, że CSD nie miała kiedy mnie przepytać. Zostawiła więc to na drogę powrotną. Oczywiście dla mnie lepiej, bo wieczorem można było zajrzeć do podręcznika (nie, nie wożę go wszędzie ze sobą. Mamy wersję online).

Wylądowaliśmy po 17 czasu lokalnego, zanim opuściliśmy samolot i przedarliśmy się przez biuro imigracyjne, minęła godzina. Podjeżdżamy autobusem pod hotel, wychodzimy, kierowca otwiera luk bagażowy i ... niespodzianka! Nie ma naszych walizek! Haha! Zostały na lotnisku! Nie wiem czyim to jest obowiązkiem, ale zazwyczaj kapitan, CSD i sam kierowca autobusu sprawdzają, czy walizki są. Tym razem cała trójka założyła, że są. A tu kuku! I ani się przebrać nie można, ani nic. Mało tego. Ponieważ lotnisko jest na tyle szczelną strefą, żaden kierowca autobusu nie może sobie tak po prostu wywieźć 13 walizek. Więc co? Musieliśmy wszyscy wrócić, przejść przez security, tak jak to się zawsze odbywa przed lotem (zdjąć paski, buty, czapki, marynarki, wszystko co płynne w torebce musi być w plastikowym woreczku i nie większe niż 100ml, itd...), wrócić na płytę lotniska i przeciągnąć swoją walizkę dosłownie 10 metrów, bo na taką odległość podjechał autobus. Do hotelu (po raz drugi) przyjechaliśmy o 19.30. O żadnym zwiedzaniu oczywiście nie było mowy. Następnego dnia w południe zbiórka w holu i powrót. Pokój mi się trafił dla palących (mój nos mi to powiedział jak tylko weszłam), z oknem w stronę pasa startowego na lotnisku (słyszałam każde lądowanie), mleczko w herbacie mi się zważyło, tak więc tym razem Europa nie zachwyciła.

Lot powrotny był krótszy o półtorej godziny, a serwis dokładnie ten sam, pasażerów 277, więc biegałyśmy jeszcze szybciej. Do tego dwukrotne przepytywanie - poszło szybko i jestem z siebie zadowolona. Zmęczona dotarłam do siebie koło godziny 2 w nocy. Wstałam koło południa, zjadłam sobie śniadanie i już trzeba było się przygotowywać do kolejnego lotu.

Walentynki. Lot do Indii. No czego można było się spodziewać?

2... Hyderabad 
Jeden pijany pasażer zasnął na podłodze, pod siedzeniami i to po lądowaniu, kiedy inni zaczęli wysiadać z samolotu. Wystawały tylko jego nogi, więc każdy musiał przeskoczyć albo zrobić spory krok, żeby dostać się do wyjścia. Gościa było ciężko dobudzić. Pomogła szklanka wody ;) Widok nie bardzo pasujący do wizerunku 5-gwiazdkowych linii lotniczych, ale co zrobić, jak nie pozwalają nam odmawiać alkoholu, a ktoś wsiada do samolotu już wstawiony? Ale lot i tak zaliczam do udanych. Miałam w swojej strefie kilku młodych gentlemanów, którzy przez cały lot wołali a to sprite, a to pepsi, a to z lodem, a to z cytryną. A ja grzecznie biegałam w tę i we wtę, każdą kolejną szklankę podając im z uśmiechem numer 5. A jak dostrzegli moje imię, to już tylko "Martina!" i "Martina!". Trochę się wygłupiali, trochę podrywali, ale przynajmniej na koniec zostawili bardzo dobre opinie o locie, wspominając moje imię na specjalnie przeznaczonym do tego formularzu, które przekazywane są do biura. Czy mi to pomoże w mojej karierze, czy nie, na pewno sprawiło mi wiele radości. Lot powrotny był spokojniejszy. Godziny wczesno-poranne, więc wszyscy grzecznie spali. I bardzo dobrze, bo przez kaszel ciężko mi było rozmawiać.

Zmęczona wróciłam do domu po 7 rano, ale jakoś ochota na spanie mi przeszła. Posiedziałam przed komputerem do 9 i stwierdziłam, że trzeba chyba się zmusić do spania, bo następnego dnia rano kolejny lot. Wstałam o 17, obudziły mnie kiszki grające marsza. Kaszel przybrał stadium 60-letniego palacza z gruźlicą, więc stwierdziłam, że to najwyższa pora, żeby zajrzeć do apteczki przywiezionej z Polski. Na wizytę u lekarza nie ma czasu. Na szczęście znalazł się i syropek, i gripex, i cośtam jeszcze, więc rano powinno być lepiej.

3... Bruksela
Wstałam rano w miarę wcześnie, żeby w razie czego mieć czas na zgłoszenie chorobowego (muszę to zrobić najpóźniej dwie godziny przed czasem stawienia się na lotnisku). Czułam się dobrze, gardło trochę bolało, ale stwierdziłam, że w niczym mi to nie przeszkadza. Wyszykowałam się więc i pojechałam na lotnisko. Autobus przywiózł mnie na miejsce dość szybko, miałam jeszcze 30 minut czasu, więc poszłam do kawiarni na poranną herbatę z cytryną. Spotkałam tam kolegę, który był przed lotem do Sao Paulo. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać usłyszałam swój głos i się przeraziłam. Chrypka to mało powiedziane! Mój głos przypominał głos Jacka Kuronia… Ale kolega mi doradził, żebym się zachowywała naturalnie, może pomyślą, że mam taki głos na co dzień ;) Przeszłam przez briefing i dostałam swoją strefę w samolocie. To dopiero będą jaja, jak będę pasażerom przedstawiać menu takim zachrypniętym głosem. Ale jakoś poszło. Mam tylko radę, jeśli boli Was gardło – za żadne skarby nie jedzcie kiwi! Wrażenie jakbym połknęła garść igieł i wszystkie stanęły mi w gardle!

Bruksela to kolejny lot, o który się starałam od października i w końcu mi go przypisali. Pomyślałam, że po tym Hyderabadzie Europejczycy będą miłą odmianą. Wchodzę więc zadowolona na pokład i co widzą moje oczy (i jednocześnie czuje mój nos)? 80% pasażerów Hindu. Hmm, nie słyszałam w wiadomościach, żeby przenieśli Indie do Brukseli, no ale trudno. Kolejny lot whisky z piwem i wodą sodową. Ciężko było, ale załoga trafiła się rewelacyjna. Od razu wszyscy złapaliśmy kontakt, z dwiema osobami już wcześniej latałam, więc było naprawdę miło. Oczywiście od razu powstał plan wyjścia na miasto. Wyszła z nami nawet CSD „szefowa”. Pojechaliśmy więc do centrum, pospacerowaliśmy trochę, zjedliśmy dobry obiadek. Na deser pyyyyszne gofry z truskawkami, bananami, bitą śmietaną i czekoladą! Jak się później dowiedziałam, pora była jak najbardziej odpowiednia, bo przypadał akurat Tłusty Czwartek. Nie zwiedzaliśmy żadnych zabytków, nie zobaczyliśmy słynnego Atomium, ale za to spędziliśmy fantastyczne popołudnie. I zdałam sobie sprawę, że nie zawsze trzeba na szybko gonić po mieście, żeby zobaczyć jak najwięcej słynnych miejsc i budowli. Czasami cenniejsze są chwile spędzone w otoczeniu pozytywnych ludzi. Amen :)


A ku ku! :)






Mmmmm.. :)
Tłusty czwartek po belgijsku :)




Cały album ze zdjęciami z Brukseli:
Bruksela, Belgia, 16-17.02.2012

Wstaję rano po nocy przerywanej kilkakrotnie bólem gardła i co mam dodatkowo? Katar! No tak, bo sam churchlający kaszel to za mało. Nie było wyjścia, poprosiłam o przypisanie mnie do galley podczas lotu. Nie mam już z tym problemu, a pamiętam jak na początku panikowałam za każdym razem, kiedy mnie dali do samolotowej kuchni ;) Lot przebiegł sprawnie, nawet dostałam pochwałę od CS, że jestem bardzo dobry galley managerem :) I rada numer dwa - nie latajcie samolotem mając katar. Uszy zatykają się, kiedy tylko samolot zaczyna obniżać lot (jakieś 30 minut przed lądowaniem) i nie dają się odblokować w żaden sposób! Wróciłam do siebie po północy, od razu pod prysznic, podwójna dawka lekarstw i do łóżka, bo za 12 godzin po mnie autobus przyjedzie.


4... 5... Bahrajn
Była szansa, że jeśli lot z Brukseli się opóźni o godzinkę, to anulują mi podwójny Bahrajn. Albo przynajmniej jeden z nich. Ale nie, wtedy kiedy trzeba, to samolot się nigdy nie spóźnia. Trzeba było więc odbębnić dwa razy pod rząd lot charytatywny (albo inaczej zwany wśród cabin crew - Hala Flight, coś jakby "lot Simplusa", czyli warty tyle, co jedno doładowanie telefonu). 


Pierwsze dwa loty - miejsc 196, a pasażerów 32 w obie strony :D Ale to dobrze, bo sam lot trwa 25 minut, więc im mniej, tym lepiej. Na dwa kolejne loty zmieniliśmy samolot na małego Airbusika 319, który ma 110 miejsc i tu już mieliśmy AŻ połowę zajętych! Ale było miło, pośmiałam się trochę w przerwie między lotami, bo kapitan z Grecji był bardzo zabawny. Pozwolił mi nawet wypróbować, jak wejść do kokpitu w sytuacji awaryjnej, np. kiedy obaj piloci z jakichś powodów są nieprzytomni i nie mogą otworzyć od środka. Do tej pory wiedziałam to tylko w teorii. Lot był krótki, ale dłużył mi się strasznie. Przypuszczam, że to przez drapiące gardło i cieknący nos. Ale co nas nie zabije, to nas wzmocni! Wróciłam do siebie, gorący prysznic, gripex, sripex i do łóżka! I niech nikt mnie nie budzi przez następne dwa dni! ;)


Po dwóch dniach wolnego w perspektywie mam cudowny wypoczynek w Mediolanie. Nikt chętny na odwiedziny się nie zgłosił, chociaż namawiałam, więc będę sobie sama spacerować albo wykombinuję coś na miejscu ;)



piątek, 10 lutego 2012

B777 - zaliczone!

Jestem już po treningu Boeinga - B777. Do mojego koszyczka doszły dwa samoloty, które już polubiłam. To większe maszyny, na większą ilość pasażerów, a i kuchni  jest więcej. Jednak w tym przypadku funkcja Galley Operator nie pozwoli „zaszyć się” w kuchni i robić swoje. Nie dość, że trzeba wykonać swoje obowiązki na czas, podgrzać posiłki, załadować na wózki, przygotować wszystkie inne związane z tym pierdoły, to potem jeszcze trzeba taki wózek wziąć i dawaj do kabiny. Tyle nam powiedzieli w teorii, ale w praktyce to nie wygląda tak źle.  Fakt, jak chcę przejść z końca samolotu na początek, to idę, idę, idę, idę, idę i końca nie widać. Ale za to mamy łóżeczka! Podczas lotów dłuższych niż 9:30 h załoga (16 osób) jest dzielona na dwie grupy. Każdej grupie przysługuje kilka godzin odpoczynku, w zależności od długości lotu. Na górnym pokładzie, do którego wchodzi się po krętych schodkach, znajduje się 8 łóżek, po cztery po każdej stronie. Kojarzą mi się one z kojami na żaglówce :) Kapitan i Pierwszy Oficer mają swój osobny „pokoik” na przedzie samolotu. Ale najbardziej z tego wszystkiego podoba mi się wyjście ewakuacyjne z tych dwóch pomieszczeń. Oczywiście, jeśli się da, to w razie zagrożenia trzeba uciekać po schodkach, tak samo jak się weszło. Ale jeśli coś przyblokuje drogę, to podnosi się materac, otwiera wyjście ewakuacyjne i wychodzi się przez… półkę na bagaże znajdującą się nad głową pasażerów :D

Mam już za sobą pierwszy lot Boeingiem. Ale przez godziny lotu i różnicę czasu (Guangzhou +8) w głowie mi się poprzestawiało. Jeszcze w Doha wszystko zaczęło się opóźniać. Dotarłam na lotnisko po północy, przeszłam briefing, jak zawsze i około godz. 1.00 powinniśmy udać się do samolotu. Dostaliśmy jednak informację, że maszyna jeszcze nie jest gotowa i musimy poczekać 15 min. I tak nas zwodzili co 15 minut, każąc czekać jeszcze więcej. Po godzinie 2.00 powiedzieli, że jeszcze godzina. Wszyscy już byli zmęczeni samym czekaniem i późną (wczesną?) godziną. W końcu nas wpuścili do samolotu, a zaraz za nami – podenerwowanych pasażerów. Lot do Guangzhou (albo Canton, jak kto woli) trwał ponad 7 godzin. Ale zanim po wylądowaniu dotarliśmy do hotelu, była już godzina 19 czasu lokalnego. Hotel robi niesamowite wrażenie, od środka wyglądał jak jakiś mały pałac. Do tego miał wspaniały ogród, chowający się pod skromną nazwą "Back Garden", a w którym można było stanąć pod wodospadem spływającym z wysokości 10 piętra! Pokój też niczego sobie, ze szczegółowo wyposażoną szafeczką w łazience, gdzie można było znaleźć wszystko: od szczoteczki do zębów i mini pasty, przez jednorazową kolarkę, grzebień, aż do patyczków do uszu. Wszystko nowe, zapakowane w osobny woreczek. Do tej pory widziałam podobną rzecz tylko w Hong Kongu.




Z powodu późnej godziny zwiedzania nie było, tylko wspólna kolacja. O dziwo, wyszło aż 9 osób, z kapitanem i pierwszym oficerem włącznie. Po kolacji kilka osób zostało jeszcze na jedno piwko w hotelowym barze. Po piwku ze zdziwieniem zauważyłam, że mija już ponad 30 godzin kiedy jestem na nogach, więc wypadało by się położyć. Umówiliśmy się na poranne wyjście na miasto. Niestety, 6 godzin snu po tak długim czasie to było za mało. Telefon z dzwoniącym budzikiem wylądował na podłodze, a ja przewróciłam się tylko na drugi bok. Kiedy w końcu nadrobiłam zaległości w spaniu, wyszłam z koleżanką przejść się po okolicy. Spacer był jednak krótki, bo do wyjazdu pozostało niewiele czasu. Na zwiedzanie Chin wybiorę się więc innym razem.






Podczas spaceru rozbawiła mnie jedna rzecz. Na ulicy zaczepił nas Chińczyk sprzedający filmy na DVD. Ze swoimi małymi oczkami i szerokim uśmiechem reklamował się bardzo dobrze, zapewniając, że wszystkie filmy są bardzo dobre i wszystkie w języku angielskim. Ponieważ były tanie jak barszcz, zaczęłyśmy je przeglądać. I ku mojemu zdziwieniu, oczom moim ukazała się okładka „Bitwy Warszawskiej” :D Kupiłam oczywiście ;) Zdążyłam już sprawdzić, może jakość nie jest najlepsza, ale da się oglądać. Język polski, bez żadnych chińskich dubbingów :) Jak na płytkę za 4 zł, to super! Czasami trzeba do Chin polecieć, żeby kupić polski film historyczny ;)


Trafiłyśmy do restauracji, gdzie odbywały się występy na żywo. Ale artystami byli kelnerzy i kucharze, którzy śpiewali i tańczyli przyodziani w białe fartuchy :)  Szkoda tylko, że cały performance był z dala od naszego stolika.

Do jedzenia zamówiłyśmy sałatkę z ziemniaków, tuńczyka i mięsa kraba :) Naprawdę pyszne! Dopiero jak przy wyjściu z restauracji zobaczyłyśmy te kraby żywe, trzymane w akwarium, to nam się przykro zrobiło. Ale że tak powiem, już po ptakach. Jako danie główne - wołowinka. A żeby było z nutką chińską - to z makaronem. Pałeczki poszły w ruch! Nawet nie takie to trudne :)







Kolejne miejsce na świecie odwiedzone. W tym miesiącu z wyjazdów z noclegami została mi tylko Europa: Londyn, Bruksela i Mediolan. A już za miesiąc - urlop!!! :)))


Album:
Guangzhou, Chiny 07-09.02.2012

piątek, 3 lutego 2012

Qatar Motor Show 2012

Wiadomo, jak jest jakiś Motor Show w pobliżu, to nie może mnie tam zabraknąć! W Doha co roku odbywają się pokazy motoryzacyjne. Plakaty rozwieszone po mieście widziałam już dużo wcześniej i czekałam na datę, kiedy będę mogła między jednym lotem, a drugim się tam udać. W końcu nadszedł ten dzień. Wyciągnęłam ekipę, ale jakoś tylko ja byłam podekscytowana tym wydarzeniem, nie wiem czemu ;)

Na pokazie auta - cudeńka! I pełno arabów z minami, jakby byli na zakupach w Carrefourze i zastanawiali się, który produkt wrzucić do wózka. Jak wyczytałam później w prasie, 70% zapytań które wpłynęły były od poważnie zainteresowanych kupujących. No tak, bo gdzież indziej wydawać kasę na takie fury, jak nie w Katarze, który nie ma co z pieniędzmi zrobić, a litr paliwa kosztuje 0,80 zł...

O samych samochodach dużo nie napiszę, bo się na tyle nie znam, a skoro się nie znam, to się wypowiadać nie będę ;) Wrzucam więc zdjęcia, niech nacieszą oko.

Aston Martin

Audi (jaki to nie napiszę, bo nie wiem)

Bentley Mulsanne

Gumpert Tornante

Bugatti Veyron

Lamborghini

Lamborghini

Lamborghini


Jaguarki

Rolls Royce

Ekipa zwi:edzająca

Mesio

I concept cars (nie wiem jaki jest polski odpowiednik):



2uettottanta - Pininfarina Alfa Romeo

Ja szczególnie się przykleiłam do jedynego na pokazie Mustanga GT. Mrrrr.... :))) Oj, żeby ta bestia tyle nie paliła, to może i kiedyś by się takiego postawiło w garażu ;)







Oprócz wystawy odbywały się też pokazy na zewnątrz. I tam można było pooglądać driftujące auta...



...FMX Show - skaczące motory grupy Red Bulla...





... i jednego z najlepszych na świecie freestylerów motorowych - Christiana Pfeiffer, który odstawiał "tańce" na motorze.







Żałuję tylko, że praca nie pozwoliła mi kilka dni wcześniej na zobaczenie na żywo Ferrari Live Street Demonstration, gdzie bolid Ferrari śmigał wzdłuż Cornish. Ale nic straconego, za rok będzie kolejna edycja :)

I na koniec cały album ze zdjęciami z pokazu:
Qatar Motor Show 2012