Tytuł posta miał być inny. Miało być "Śmigus-Dyngus". W dalszej części tekstu dowiecie się dlaczego i dlaczego tytuł został zmieniony.
Bangkok, Tajlandia. 4:30 rano schodzę do lobby. Może ze dwie osoby kręciły się po holu, nie licząc pracowników hotelu. Od razu podszedł do mnie Tajlandczyk, który, jak się szybko okazało, nie mówił po angielsku. Pokazał mi tylko swój telefon komórkowy, gdzie wyświetlony był email z moim nazwiskiem i szczegółami wycieczki. Potwierdziłam, że ja to ja i ruszyliśmy do samochodu. Minivan był bardzo wygodny, a pozostałe cztery siedzenia puste. Spodziewałam się, że inne osoby do nas za chwilę dołączą. Zorganizowane wycieczki zazwyczaj zbierają rano gości z różnych hoteli w mieście, dowożą ich do jednego punktu, skąd wszyscy wspólnie z przewodnikiem wyruszają jednym autobusem. Myślałam, że tak będzie i tym razem. Jechaliśmy przez puste ulice Bangkoku, 5 min, 15 min, pół godziny, a tu ani innych uczestników, ani przewodnika, który by umiał się ze mną porozumieć. No nic, sprawdziłam tylko mapę w telefonie, GPS pokazuje, że jesteśmy już poza miastem i jedziemy w dobrym kierunku. Minivan miał logo biura turystycznego, kierowca miał maila z moimi szczegółami, więc uznałam, że nie ma powodu do paniki, ułożyłam się wygodnie w fotelu i zasnęłam.
Obudziłam się, kiedy drzwi samochodu się otworzyły i z uśmiechem powitała mnie Na, moja przewodniczka. Byliśmy już 150 km poza Bangkokiem, w miejscowości Kanchanaburi. Słońce dopiero wschodziło, a ja ciągle przecierałam zaspane oczy. Zrobiłyśmy sobie mały spacer po moście, który kojarzy mi się ze starym filmem z 1957 roku Most na rzece Kwai. Jak przeczytałam później, film został nagrodzony wtedy aż siedmioma Oskarami. I o ile poszczególne zdarzenia w filmie są fikcyjne, o tyle sam fakt budowy mostu przez brytyjskich, holenderskich i amerykańskich jeńców wojennych jest prawdziwy. Umieszczeni w japońskim obozie pracy, zmuszeni byli do ciężkiej pracy przy budowie Kolei Birmańskiej, zwanej także Koleją Śmierci. Najtrudniejszy jej odcinek łączył Bangkok w Tajlandii i Rangun w Birmie (obecnie Myanmar). Ponad połowa jeńców poniosła śmierć podczas budowy w wyniku przemęczenia, wypadków i złych warunków.
35 km dalej znajdowała się świątynia Luangta Bua Yansampanno, zwana potocznie Świątynią Tygrysów. Tutaj już było więcej turystów. Małe grupy, rodziny i pojedyncze osoby, jak ja. Każdy miał ze sobą przewodnika. Dzień zaczęliśmy od ofiarowania jedzenia mnichom mieszkającym w świątyni. Wyobrażałam sobie to trochę inaczej. W rzeczywistości było to bardzo wyreżyserowane, sztuczne i bezpłciowe. Rozstawiono pod zadaszeniem kilka stołów, na których porozstawiano okrągłe tace z jedzeniem. Każda osoba miała swoją tacę. Jedzenie nie było zbyt imponujące. Paczkowane kanapki w angielskim stylu (chleb tostowy z plasterkiem sera i szynki lub tuńczykiem), woreczki z mlekiem, czy zupą, nie jestem do końca przekonana, co tam było. Nie rozszyfrowałam, co było na innych tacach. Wszystko popakowane w małe woreczki, przywiezione przez przewodników grup. Zostaliśmy poinstruowani, że jedzenie należy podawać dwiema rękami, stojąc na boso na ziemi, która akurat przypadkowo wysypana była drobnymi kamykami (co bardzo nie przypadło do gustu dwóm babciom stojącym obok mnie, obie na oko po osiemdziesiątce. Ale nie ma wyjątków, musiały się podporządkować). Trzeba było też usunąć wszelkie nakrycia głowy. Kobiecie pod żadnym pozorem nie wolno było dotknąć miski, do której wkładało się jedzenie. Gdyby tak się stało, mnich musiałby spędzić trzy dni na medytacji, żeby się oczyścić. Po ofiarowaniu jedzenia należało wykonać tzw. gest Wai, czyli podziękowanie, okazanie szacunku. Lekki ukłon ze złożonymi dłońmi (jak do pacierza). To bardzo powszechny gest w Tajlandii, używany podczas powitania i pożegnania, a także okazywania szacunku osobom i miejscom. Generalnie Wai jako pierwsze wykonują osoby znajdujące się niżej w hierarchii społecznej: pracownicy szefom, młodsi starszym, uczniowie nauczycielom, dzieci rodzicom. Wróćmy do naszego częstowania mnichów. Kiedy zaczęli się gromadzić nieopodal naszych stołów, wszyscy wyskoczyli z butów i przygotowali się do poczęstunku. Tak nam o tych zasadach naopowiadali, że na początku bałam się tym mnichom nawet spojrzeć w oczy. Kto wie ile taki biedny będzie musiał po tym medytować w celu oczyszczenia. Wkładam więc te kanapki do misy, dwiema rękami, kłaniam się każdemu ładnie, ale ci zupełnie ignorują, więc każdy mój ukłon idzie w powietrze. Do tego kiedy już misa mnicha stawała się pełna (bo plastikowe pudełka i woreczki dużo miejsca zajmują), podbiegał do niego tajski chłopek (pomocnik? robotnik? lokalny mieszkaniec? Nie mam pojęcia kto) i wszystko z misy przesypywał do dużego worka. Chłopek zabierał worek, a mnich kontynuował zbieranie darów. Trochę mnie to zniesmaczyło wszystko, zwłaszcza kiedy widziałam znużone twarze mnichów, no ale skoro taka tu tradycja, to niech im będzie. Moja przewodniczka przejęła mój aparat fotograficzny, co na początku u mnie wywołało uczucie dyskomfortu. Chciała dobrze, bo przecież turyści uwielbiają swoje fotki ze wszystkim dookoła. I tak pod koniec dnia miałam 1050 zdjęć, z czego sporo nieostrych, czy powtórzonych. Ale nie żebym narzekała. Musiałam tylko spędzić więcej czasu przy wyborze zdjęć na bloga.
Przyszedł czas na tygrysy. Andy, jeden z pracowników, który pochodzi ze Słowacji, ale w Tajlandii mieszka i pracuje z tygrysami już kilka lat, przedstawił nam pokrótce jak nasz dzień będzie wyglądał. Po wysłuchaniu jego opowieści o tym miejscu i o tym co robią dla tych majestatycznych zwierząt, byłam pełna podziwu i widziałam tylko jasną stronę całego przedsięwzięcia. Ale jako że przed napisaniem relacji zawsze staram się zebrać jak najwięcej informacji i szperam również po internecie, natrafiłam na wiele artykułów i pojawiła się też ciemna strona, która zmieniła całkowicie mój punkt widzenia.
Jasna strona
Świątynia została założona w 1994 roku i wcale nie było zamiaru tworzenia tam miejsca dla tygrysów. Pięć lat później ofiarowano im pierwsze młode kociaki pod opiekę i tak się zaczęło. Ludzie podrzucali małe tygrysy, których matka ginęła z rąk kłusowników. Obecnie mają ponad 100 tygrysów, z czego wszystkie zostały urodzone na terenie świątyni. Pracuje tu wielu wolontariuszy z różnych stron świata, każdy chętny może się zgłosić. Pieniądze z biletów wstępu przeznaczane są na utrzymanie tego miejsca, na żywność dla zwierząt, itp.
Zaczęliśmy od najmłodszych tygrysiątek. I znowu krótki wykład na temat jak się zachowywać i czego nie robić. Przewodniczka, oprócz tego, że była moim fotografem, ciągnęła mnie teraz za rękaw, ustawiając na przedzie grupy, żebym weszła do środka jako jedna z pierwszych. Dostałam butelkę do ręki i malucha na kolana. Rozpłynąć się można było, takie te kocięta słodkie. Wolontariusze podpowiadali, jak zwierzęta trzymać, żeby nie było to dla nich niewygodne. Na przykład wiele osób próbowało je trzymać, jak małe dzieci podczas karmienia, czyli w pozycji leżącej na plecach, z pyszczkiem do góry. Dla zwierząt jest to pozycja do góry nogami (!) i jedzenie w ten sposób na pewno nie jest przyjemne. Zapytałam wolontariuszy, czy te kilkutygodniowe maluchy nie zostaną odtrącone przez matkę, kiedy ta wyczuje zapach człowieka. Ale padła odpowiedź, że matka żyje wśród ludzi, więc ten zapach nie jest jej obcy. Na tą chwilę to wytłumaczenie mi wystarczyło. A raczej byłam pod takim wpływem uroku i słodkości tych kociąt, że mój rozsądek i logiczne myślenie uciekły gdzieś w dal. Bawiliśmy się jeszcze trochę z najmłodszymi, podążając za wskazówkami wolontariuszy. Trzymając malucha "pod pachy" i wydając "purrrczący" dźwięk, układało się go do snu. Nie uwierzyłabym, gdybym sama nie wypróbowała. Przeszliśmy do kilkumiesięcznych "nastolatków", które dla bezpieczeństwa były przywiązane. Te po jedzeniu miały ochotę na zabawę i chętnie zaczepiały spodnie turystów albo siebie nawzajem.
Przyszedł czas na spacer. Ale to nie my wyprowadzaliśmy młode tygrysy, to one wyprowadzały nas. Trzeba było iść za tygrysem, bo inaczej zaczynał gryźć nogi. Oczywiście z zamiarem zabawy, nie zrobienia krzywdy. Parę razy wolontariusze musieli je nakierować na właściwą trasę, bo te zaczepiały wszystko dookoła, żeby tylko się pobawić. Następnie kilkumiesięczne kociaki, które były rozmiarów dorosłego labradora, zamieniliśmy na roczne tygrysy, które już były znacznie większe.
Te akurat były kąpane. I bardzo dobrze, bo niektóre maluchy śmierdziały, jak ryby na targu, więc też im by się przydało. Tygrys podczas kąpieli był karmiony kurczakiem, żeby całą jego uwagę skupić na jedzeniu, a nie na tym, że ktoś mu szampon w tyłek wciera. Po myciu i opłukaniu my też mogliśmy wziąć kawałek kurczaka. Nie dla siebie, oczywiście, ale dla tygrysów. Jadły nam z ręki. Dopytywaliśmy wolontariuszy o dietę kotów. Czerwonego mięsa nie dostają. Jedynie kurczaka, posypanego dodatkowo proteinami, czy innymi wartościami, których białemu mięsu brak. Zapewne to ze względu na koszty. Po myciu i jedzeniu każdy z turystów dostał kocią zabawkę - butelki, plastiki i worki przywiązane do długiego kija, po czym znowu wpuszczono starsze nastolatki. Te chętnie zaczepiały i skakały, jednak reagowały tylko na wybrane zabawki. I tak najlepszym powodzeniem cieszyły się szeleszczące i miękkie worki. Moja butelka z kulkami w środku, pomimo tego, że miała też przyczepionych parę kolorowych szmatek, była zupełnie ignorowana.
Przyszedł czas na dorosłe tygrysy. 5-letni Neptun miał towarzyszyć nam w przejściu do Kanionu Tygrysów. Oczywiście każdy chciał mieć zdjęcie z wielkim kotem, a droga do Kanionu niedługa. Ustawiono nas więc jeden za drugim, jedna osoba przy tygrysie, a reszta za nimi truchta gęsiego. Kilka fotek i zmiana! Osoba przy tygrysie idzie na koniec kolejki, a następna przejmuje smycz i pozuje do zdjęć. Zabawnie to wszystko wyglądało, ale zdjęcie jest. A Neptun był naprawdę ogromny. Kiedy doszliśmy do Kanionu, znajdowało się tam kilka dorosłych tygrysów. Jak któryś ryknął od czasu do czasu, to aż ciarki przechodziły po plecach. Tutaj też można było zrobić sobie zdjęcie z głową śpiącego tygrysa na kolanach. Oczywiście po wysłuchaniu szczegółowej instrukcji, jak się zachować, gdzie dać nogi, gdzie ręce i żeby pod żadnym pozorem nie drapać tygrysa pod brodą, bo go to irytuje. Tak ustawiona i prawie nieruchoma przytuliłam 500 kilogramową bestię. A że akurat jakaś mucha mu na nosie usiadła, to sobie machnął głową, żeby ją odgonić. Strach lekko obleciał, ale pozowany uśmiech nie schodził z twarzy.
W owym kanionie znajdowała się też klatka, a właściwie ogrodzenie (bo sięgało nam lekko ponad pas) dla ludzi. Kiedy cała nasza grupa znalazła się już w środku, tygrysy spuszczono z łańcuchów, a te ruszyły prosto do pobliskiego bajorka na kąpiel dla ochłody. Oczywiście zaczęły się też zabawy w wodzie. Wolontariusze również brali w nich udział, kusząc tygrysy workami i balonami na kiju. Dzięki temu udało nam się zobaczyć kilka spektakularnych skoków do wody.
Brudna od mleka, piachu, ziemi i futra dotarłam do wejścia do parku, gdzie czekała na mnie moja przewodniczka (sama miała wstęp tylko podczas karmienia tygrysów). Stąd po krótkiej przerwie na umycie, wybraliśmy się do kolejnego punktu. Myślałam, że najpierw zjemy lunch, bo taki był początkowy plan, a i w brzuchu zaczynało mi powoli burczeć. Ale przewodniczka poprosiła mnie o zdjęcie biżuterii i wyjęcie wszystkich drobiazgów z kieszeni spodni. Po wyjściu z samochodu przejęła znów mój aparat fotograficzny i poprowadziła mnie na drewniany pomost, skąd miałam wsiąść na słonia. Niektóre z nich miały na plecach małe siedziska, ale ja dostałam słonia, a właściwie słonicę o imieniu Naam - bez niczego i zostałam poinstruowana, żeby usiąść jej na karku. Pierwsze wrażenie - jakie ona ma długie włosy! Sztywne, 4-centymetrowe, to dopiero fryzura. Pierwsze kroki i okazuje się, że ziemia jakoś tak strasznie daleko! Przyznaję, na początku trochę miałam pietra, czułam, że siedzę zupełnie niestabilnie, a każdy kolejny krok Naam może mnie zrzucić na dół. A tu przed nami zejście w dół rzeki, które wydawało mi się pionowe, ciężkie do przejścia dla człowieka, a co dopiero dla kilkutonowego słonia z dwójką ludzi na grzbiecie (bo oprócz mnie siedział jeszcze treser).
Jakimś cudem, niczym w zwolnionym tempie przeszliśmy całą trasę i weszliśmy do wody. Wtedy treser zapytał, czy umiem pływać. Chyba trochę za późno na to pytanie, ciekawe jak ta zabawa wygląda dla osób niepływających. Kamizelek ratunkowych raczej nie zakładają. Nogi miałam już zamoczone, ale reszta była (jeszcze) sucha. Do czasu, aż Naam zaczęła dawać nura do wody. Kilka takich ukłonów i już byłam zmoczona po szyję, aż w końcu ześlizgnęłam się do wody. A wtedy Naam zawinęła mnie w swoją trąbę, podniosła do góry i buch do wody! Ledwo zdążyłam się wynurzyć na powierzchnię, a już czuję (przepraszam za wyrażenie) trąbę między nogami. Zanim się obejrzałam, siedziałam Naam na nosie. Całe szczęście, przygotowałam się odpowiednio ubierając czarną koszulkę. Nie miałam zamiaru miss mokrego podkoszulka odstawiać. Cała kąpiel miała miejsce w rzece, nie w jeziorze, dlatego nurt był dość porywisty. Momentami naprawdę cieszyłam się, że słonica już po mnie sięga, bo walka z prądem nie była łatwa. Dzień był gorący, a woda niesamowicie przyjemna. Do tego byłam cała brudna od tygrysów, więc kąpiel mi bardzo przypasowała. Zostałam podniesiona do góry, wrzucona do wody i opryskana wodą z trąby niezliczoną ilość razy. A cieszyłam się przy tym, jak dziecko. Dawno już takiej beztroskiej frajdy nie miałam.
Po kąpieli wróciliśmy do drewnianego pomostu. Po drodze zapytałam, ile lat ma Naam. "Dwadzieścia, tak jak ty" odpowiedział treser. No to mi pojechał komplementem. Przesadzono mnie na słonia z ławeczką i ruszyliśmy na krótką przejażdżkę. Włosy wyschły mi bardzo szybko, ale ciuchy pozostawały mokre, co niewątpliwie przyciągało uwagę rosyjskiej grupy wycieczkowej. Zrobiłam kilka zdjęć malowniczej okolicy, a po przejażdżce w końcu mogłam się przebrać i kupić dla moich przyjacielskich słoni kiść bananów. Teraz już kiszki grały mi głośnego marsza, więc kolejnym (ostatnim) przystankiem była okoliczna restauracja z ciekawie zaprezentowanym jedzeniem na stole zrobionym z łodzi. Po obiedzie podrzuciliśmy moją przewodniczkę do tego samego miejsca, skąd ją zabraliśmy. Resztę drogi do Bangkoku przespałam.
Ciemna strona
Człowiek czasami wierzy w to, w co jest mu wygodniej. W głowie powstaje myśl, podważająca to, co się widzi lub słyszy, rodzą się pytania, ale od razu są blokowane i spychane na dalszy tor. Dlatego też odpowiedź na pytanie o młode tygrysy zabierane matkom wtedy mnie usatysfakcjonowała, miała sens i ugasiła ciekawość. Ale już pytanie dlaczego to turyści karmią małe, a nie matka - nie padło. Nie przyszło mi też do głowy, że po nas zapewne weszła kolejna grupa, która po raz kolejny karmiła tygrysy. I tak kilka grup dziennie.
Wiele krąży opinii w internecie, że zwierzęta są szprycowane lekami, żeby turyści mogli z nimi sobie robić zdjęcia. I chociaż Andy nas zapewniał, że to nieprawda i żeby nie wierzyć wszystkiemu, co jest napisane w sieci, to do końca nie wiadomo, jak to jest. Znalazłam dość szczegółową relację jednego z wolontariuszy, który zrezygnował po 18 dniach pracy w Świątyni (link do strony (po angielsku) można znaleźć
tutaj). Nie udowodnił jednak, żeby tygrysom podawano jakieś odurzające leki, ponieważ to nie wolontariusze przygotowują dla nich jedzenie.
Kolejna sprawa - fundusze zebrane z biletów może i idą na jedzenie dla zwierząt, ale przede wszystkim - na budowę nowego klasztoru dla mnichów. Pozostała część pieniędzy może i pomaga utrzymać tę setkę tygrysów trzymanych, jak by na to nie patrzeć, w niewoli, ale nie przyczynia się w żaden sposób do ratowania dziko żyjących tygrysów, których obecnie jest jedynie 3200 na całym świecie!!!
Sanktuarium słoni w pierwszym momencie wydaje się sielankową współpracą zwierząt i człowieka. Krótka przejażdżka, pluskanie w wodzie i banany od turystów. Jednak jeśli tylko poszuka się informacji na ten temat, okazuje się, że tresura tych słoni jest bardzo drastyczna. Nie miałam pojęcia, że aż tak... Długo zastanawiałam się, co o tym napisać. Im więcej szczegółów odnajdywałam, tym gorzej się czułam i bardziej było mi wstyd, że tak dobrze się w Tajlandii bawiłam. Kilkuletnie słoniątka zabiera się matkom, zamyka w klatkach, bije i głodzi po to, by złamać je psychicznie. Ma to nawet swoją nazwę, phajaan. Słoń ze złamaną psychiką boi się człowieka i jest mu posłuszny. Nie tak jak przedstawiają to wszystkie biura podróży - przyjazny. Moja polonistka z liceum zawsze mówiła "Niewiedza działa przeciwko niewiedzącemu". I miała rację. Ja teraz ze spuszczoną głową przyznaję się, że przyczyniłam się do tego całego interesu. Mało tego, świetnie się bawiłam... I dopóki nieświadome lub obojętne rzesze turystów będą płacić, biura podróży będą promować, nie wspominając słowem o tym, co dzieje się "za kulisami", dopóty drastyczna tresura słoni będzie miała miejsce...