Przed każdym wolnym tęsknota za domem i rodziną się nasila. Dlatego też kiedy w moim grafiku pojawiają się cztery wolne dni pod rząd, od razu sprawdzam loty do Warszawy. Ostatnio rodzinę odwiedziłam pod koniec kwietnia, następny dłuższy urlop w kraju zapowiada się w czerwcu, więc majowe wolne postanowiłam wykorzystać w inny sposób. Niestety "urokiem" mojej pracy jest to, że bardzo ciężko jest dostać ten sam dzień wolny co znajomi. A już o czterech nie wspomnę. Dlatego zapowiadał się samotny wyjazd. Ale co tam, nie pierwszy i nie ostatni. A że już od jakiegoś czasu czułam, że potrzebuję spędzić trochę czasu na łonie natury, najlepiej z jakimś spektakularnym widokiem za plecami, padło na Wodospady Wiktorii w Afryce. Były na mojej liście do zobaczenia od dawna, jako jeden z Siedmiu Cudów Natury (do niedawna, jak się okazało). Wodospady są na granicy dwóch państw, Zimbabwe i Zambii. Poczytałam trochę i znalazłam wiele rekomendacji na korzyść Zimbabwe. Do tego nazwa kraju jakaś taka śpiewniejsza. No to lecimy do Zimbabwe.
Nie takie to hop-siup, jak się okazuje. Do lotniska w miejscowości Victoria Falls najlepiej dotrzeć przez Kenię albo RPA. Czasowo lepiej mi pasowała Południowa Afryka, a i jak się okazało - finansowo też wypadała lepiej. Kenyan Airways wołały parę tysięcy za półtora godzinny lot z Nairobi do Victoria Falls. Mam co prawda zniżki, jako pracownik linii lotniczych, ale te bilety bywają ryzykowne, bo zależą od dostępności miejsc. A kiedy czas jest ograniczony do czterech dni, to jakakolwiek zwłoka jest mi nie na rękę. Ze zniżkowych biletów skorzystałam natomiast na trasie Doha - Johannesburg - Doha. Swoje linie, to i obłożenie mogę dokładnie sprawdzić, więc tu ryzyko jest mniejsze, bo wiem na co się przygotować. Z Johannesburga do Victoria Falls miało mnie zabrać Air Zimbabwe, ale odwołali lot na dwa dni przed moim wolnym, kiedy bilety były już kupione. Na szczęście konsultant z tanie-loty.com.pl (tak, reklama, bo strona warta polecenia) zadzwonił do mnie w porę, łapiąc mnie akurat w Nowym Jorku i znaleźliśmy inne połączenie z British Airways. Niestety, ten lot był wcześniej, więc na przesiadkę miałam tylko półtorej godziny. Czyli 8-godzinna podróż do Johannesburga zapowiadała się w stresie, czy zdążę z przesiadką, czy nie. Postanowiłam nie nadawać bagażu, spakowałam wszystko do plecaka, szampon, żel pod prysznic i pasta do zębów do 100 ml i gotowe.
Po ponad 12-godzinnym locie z Nowego Jorku zabrałam plecak i wyruszyłam na lotnisko. Wchodzę na pokład, z daleka widząc swoje siedzenie. Cztery miejsca w środkowym rzędzie, dwa zajęte, dwa puste. I super, może trochę odeśpię lot z USA. W końcu wypadałoby się przespać po pracy. Podchodzę bliżej i okazuje się, że na siedzeniu obok mnie, które z daleka wydawało się puste, siedzi sobie mała istotka. Na tyle mała, że nie było jej widać z daleka, ale na tyle duża, żeby zaczepiać wszystkich dookoła i krzyczeć w niebogłosy, kiedy coś nie idzie po jej myśli. Na szczęście dziecku też udzieliło się zmęczenie i większość podróży miałam spokój.
Na lotnisku w Johannesburgu byliśmy na czas, a i z przesiadką poszło gładko. Dobrym pomysłem było spakowanie wszystkiego w bagaż podręczny, to zdecydowanie ułatwiło mi sprawę. Moje pierwsze doświadczenie z British Airways całkiem pozytywne. Jedzenie na pokładzie co prawda takie sobie, ale kto by tam się skupiał na posiłkach, ważne, że obsługa miła. Moja współpasażerka o ciemnej skórze i ustach rozmiaru mojej pięści, zagadała mnie w połowie podróży: skąd jestem, czy na urlop, itp. Nie tak bezinteresownie, jak się okazało. Dostałam adres jej sklepu w mieście. Pamiątki, ciuchy, wszystko, czego turystyczna dusza zapragnie. Oczywiście z obiecaną zniżką.
W Zimbabwe wizę wykupuje się na lotnisku. Płaci się 30 USD, pani w okienku wypisuje wizę i można iść. No właśnie, "WYPISUJE". Każdemu z osobna, imię, nazwisko, kraj pochodzenia, numer paszportu, kiedy wydany, do kiedy ważny, kto wydaje wizę, kiedy, itp. - półtorej godziny czekania w kolejce. Ale za to mam piękną, kolorową wizę wklejoną w paszporcie. Miałam okazję rozejrzeć się dookoła. Trudno było nie zauważyć ogromnego plakatu mówiącego "U nas nie ma komarów!" Sprawdzimy. Na lotnisku czekała na mnie Tendai, dziewczyna, która zbierała gości do tego samego hotelu. "Miss Bla... Bla... Bla...". Oczywiście "sz" i "cz" w nazwisku sprawiało zbyt duży problem. I tak w Zimbabwe zostałam Panią Blabla.
Hotel The Kingdom bardzo mi się podobał. Do najtańszych nie należał, ale ja już jestem w tym wieku, że wolę zapłacić odrobinę więcej za komfort. A może tak mnie moja firma rozpuściła, lokując nas zawsze w dobrych hotelach. W Victoria Falls znalazłam miejsca dla tych, co wolą podróżować taniej, z plecakiem i nie mają nic przeciwko dzieleniu pokoju z innymi obcymi osobami. Później były eleganckie hotele, dwa razy droższe. Nic pomiędzy. Wybrałam więc ten, który mi pasował i był blisko wodospadu. Hotel w afrykańskim stylu. Łóżko z moskitierą, chociaż niby tych komarów ma nie być. Za to powiedziano mi, że kiedy wychodzę z pokoju, mam zamykać balkon, bo pawiany lubią wchodzić i zabierać rzeczy.
Tej nocy przespałam ponad 12 godzin, ale przynajmniej w końcu nadrobiłam niedobór snu. Następnego dnia po pysznym śniadaniu, zaczęłam z grubej rury - przelot helikopterem nad wodospadem. I znowu przy rezerwacji pojawił się problem z nazwiskiem. „Miss Bla… Bla…” - chyba muszę się przyzwyczaić do bycia Panią Blabla.
Niewątpliwa przyjemność lotu helikopterem jest zawsze dość kosztowna, ale miałam dobre wspomnienia z lotu nad wybrzeżem Australii. Nie zawiodłam się i tym razem. Widok tego pęknięcia w ziemi, do którego wlewają się hektolitry wody, był niesamowity. Już z daleka było widać unoszący się dym. Takie przynajmniej to sprawiało wrażenie. W rzeczywistości to mgła wodna, powstająca ze wzburzonej wody. Nic dziwnego, że wodospad jest tu nazywany „MOSI OA TUNYA” - mgła, która grzmi. Nad mostem łączącym Zimbabwe i Zambię tworzyła się piękna tęcza. A rzeka Zambezi wiła się z lewa na prawo. Pilot robi „ósemkę” nad wodospadem tak, żeby każdy w helikopterze miał szansę na ten sam, piękny widok. Lot trwa zaledwie 12 minut, ale wystarczy, żeby nabrać (po raz kolejny) szacunku do Matki Natury.
Po locie nadszedł czas na przywitanie się z wodą z bliska. Z hotelu miałam około 10 minut spacerem, a brama była tuż przy wyjściu z mojego pokoju. Właściwie nawet siedząc na balkonie, słyszałam grzmoty wodospadu.
Przebiegłam szybko przez bramę, żeby uniknąć spryskiwacza do trawy i od razu usłyszałam za sobą głoś strażnika:
- Halo! Dzień dobry! - O masz, myślę sobie, pewnie nie zauważyłam jakiegoś znaku, że przejście wzbronione.
- Jak się masz? Wakacje udane? - zapytał strażnik z szerokim uśmiechem, świecącym białymi zębami.
- Bardzo udane, jak dotąd, dziękuję. Czy zrobiłam coś źle? Nie wolno tędy przechodzić?
- Wolno, wolno. Tylko muszę zapisać twój numer pokoju.
- To na wypadek, gdybym nie wróciła? - powiedziałam z żartem.
- Tak - odpowiedział całkiem poważnie - wodospady to idealne miejsce dla samobójców. Zimbabwe to piękny kraj, ale jego ekonomia jest naprawdę do bani. Niektórzy ludzie nie widzą innego rozwiązania, jak tylko ze sobą skończyć.
- Przykro mi to słyszeć, ale proszę się nie martwić, ja skakać nie zamierzam. Przyjechałam podziwiać piękne widoki. Tędy prosto, tak?
- Tak, zaprowadzę cię.
- Nie trzeba, dziękuję. Już dalej trafię.
- Odprowadzę. Czasami przechodzą tędy słonie i bawoły, więc bywa niebezpiecznie - po czym wskazał na ogromny stos kupy na drodze - To od słonia. Sporo ich było tego ranka.
Nie trzeba mnie było więcej przekonywać. Stos był taki, że conajmniej dziesięć koni z krakowskiego rynku musiałoby się zebrać, żeby dorównać. Po drodze strażnik pokazał mi jeszcze Lookout Caffe, kawiarnię tuż nad zboczem klifu, z którego rozciągał się widok na most i Zambię po jego drugiej stronie. Zapisałam w głowie, żeby wrócić tu na popołudniową kawę i ruszyłam nad wodospad. Strażnik cały czas na mnie czekał przed kawiarnią, żeby towarzyszyć podczas reszty drogi i odgonić ewentualne niebezpieczeństwa. Przy okazji wypytałam co i jak, więc gdyby ktoś z was napotkał kiedyś słonia albo bawoła na swojej drodze, to trzeba zejść im z drogi, siedzieć cicho i nie przykuwać uwagi. Nie zaczepiać, broń Boże nie dotykać, bo zaatakują.
Widok z kawiarni Lookout Cafe |
Dotarliśmy do bramy parku i tutaj strażnik się pożegnał. Od razu przykleili się do mnie handlarze z lokalnymi wyrobami - od miseczek, figurek, po stare zimbabweńskie banknoty 50.000.000 dolarowe. Przeszłam szybko do kasy biletowej, a tam pani kasjerka: - Dzień dobry! Jak się masz? - Każdy tutaj zaczyna od tego rozmowę. I patrzy na ciebie z szerokim uśmiechem, oczekując szczerej odpowiedzi. Nie jest to suche, angielskie „how do you do”, które idzie w parze z każdym przywitaniem, ale nikogo tak naprawdę nie obchodzi, jak się rzeczywiście czujesz. Tutaj jest inaczej. A przynajmniej takie się odnosi wrażenie. Zapłaciłam 30 dolarów za wejście (gdybym była z Australii, zapłaciłabym połowę, a gdyby z Zimbabwe - 8$), wypożyczyłam płaszcz przeciwdeszczowy i w drogę. Do punktu obserwacyjnego nr 1. Cały czas zastanawiałam się, jakie wodospad zrobi na mnie wrażenie, w porównaniu do Niagary, którą byłam zachwycona parę lat temu. Podchodzę, patrzę i nagle huk! To szczena mi opadła z wrażenia. Przez dobre kilkanaście sekund stałam bez ruchu, próbując ogarnąć to, co widzę. Nie wiem nawet, jak to opisać. Mój zasób słownictwa wydaje się zbyt ubogi, żeby oddać to, co wtedy widziałam i czułam. Ogromna woda wlewa się z lewej strony i spada 70 m w dół z ogromną siłą. Tam rozbija się o skały i rozpryskuje na boki i do góry. Na wprost - wąwóz, pęknięta skorupa ziemi, wypełniona kotłującą się wodą. A w powietrzu mgła wodna, unosząca się ze wzburzonej wody. Jeszcze niezbyt dokuczliwa, raczej przyjemna. Chciałoby się tam stać i patrzeć bez końca. Taka woda działa na mnie tak hipnotyzująco, jak płonący ogień w kominku, czy ognisku.
Zdjęcie z victoriafalls-guide.net |
Ale przecież to dopiero początek. To zaledwie kraniec tego szerokiego na ponad 1700 m wodospadu. Podeszłam jeszcze do statui Davida Livingstona - europejczyka, który w 1855 roku odkrywając środkowy bieg rzeki Zambezi, dotarł do tego wodospadu i nazwał go imieniem Królowej Wiktorii. Livingstone był szkockim misjonarzem, którego obsesją było odnalezienie źródeł Nilu. Podczas wszystkich swoich wypraw głosił chrześcijaństwo i był przeciwnikiem niewolnictwa, które w tamtych czasach było tu na porządku dziennym. Ma spore zasługi na swoim koncie, jeśli chodzi o uzupełnienie mapy tamtych rejonów Afryki, które wcześniej były puste, bo nikomu nieznane. Wodospady Wiktorii natomiast określił pięknym zdaniem: "Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie". Tutaj złapałam drugą (bo pierwsza była widoczna z helikoptera) tęczę tego dnia.
Poszłam dalej wzdłuż wyznaczonej ścieżki. Co kawałek było zejście do kolejnego punktu widokowego. Za każdym razem obraz był niesamowity. W niektórych miejscach mgiełka wodna przeradzała się w konkretny deszcz, a nawet i ulewę. Płaszcz przeciwdeszczowy poszedł w użycie. Przy głównej części wodospadu, gdzie woda spada 107 metrów w dół, mgła była tak obfita, że nawet samego wodospadu nie było widać. Taki urok sezonu wysokiej wody. Szłam sobie tak w tym deszczu, buzia nie przestawała mi się śmiać. W niektórych momentach krajobraz wyglądał, jak zderzenie się dwóch światów: błękitne niebo, słońce i zieloność w tle, a tuż obok ulewa i szarość, bo zasłonięte przez mgłę wodną słońce nie mogło się przebić. Aparatu w tych miejscach nie wyciągałam, żeby zaoszczędzić mu kąpieli, ale telefon? Czemu nie, zobaczymy ile przetrwa.
Zderzenie dwóch światów za plecami |
Doszłam do tzw. Danger Point, miejsca, w którym szlak skręca w prawo o ponad 90 stopni, a ostre urwisko prowadzi 100 metrów w dół. To tędy rzeka Zambezi prowadzi dalej swoje koryto. Punkt widokowy swoją nazwę zawdzięcza warunkom, jakie tu panują: żadnych barierek, czy ogrodzeń, tylko skały prowadzące lekko pod górę. Mokre i śliskie. Oczywiście, że muszę wejść! Już bliżej wodospadu się nie da. Wdrapałam się pomału, podpierając się rękoma. Tu już lało, jak z cebra. W porze suchej można tu sobie spokojnie usiąść, rozstawić sprzęt fotograficzny i podziwiać widoki dookoła. W maju, pod koniec pory deszczowej, drugiego brzegu w ogóle nie widać. Huk grzmiącej wody zagłusza wszystko. Rozpostarłam ręce i pokrzyczałam sobie trochę, bo w sytuacjach, jak ta, głośne "łuuuuuuu-huuuuuu" samo ciśnie się na usta. Wyciągnęłam telefon, żeby nagrać kilka sekund. Takim przeżyciem zdecydowanie trzeba się podzielić. Uchachana zeszłam do bezpiecznego i bardziej suchego miejsca. Od pasa w dół byłam cała przemoczona, w butach chlupało, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Zatrzymałam się przy kolejnym - ostatnim już punkcie na trasie, z widokiem na most, który łączy Zimbabwe z Zambią. I tak sobie podziwiam widoki z kolejną tęczą w tle, a tu nagle ktoś z mostu skacze! Spokojnie, do nóg miał przyczepioną linę bungee. Miasto Victoria Falls przyciąga nie tylko pięknymi widokami, ale i sportami ekstremalnymi. A skoczyć sobie ze 128-metrowego mostu nad rzeką Zambezi, to dopiero coś.
Ścieżka prowadząca na Danger Point |
Bungeeeeeeee! |
Stałam sobie na słonku, czekając, aż moje przemoknięte spodnie i buty trochę obeschną. Na moje szczęście postanowiłam sprawdzić, co wyszło z mojego filmiku na krańcu wodospadu. Okazało się, że w ogóle się nie nagrał! O zgrozo! Takie poświęcenie, tyle naturalnej radości, a tu nic! Widocznie ekran był już na tyle mokry, że nie reagował na dotyk, a ja w tej całej ekscytacji nie zauważyłam, że się nie nagrywa. No trudno. Idę jeszcze raz. Ciuchy już trochę przeschły, to trzeba je znowu wodą potraktować. Filmik przecież musi być. A tak naprawdę, to był tylko pretekst, żeby jeszcze raz wejść tam, gdzie niebezpiecznie i trochę sobie pokrzyczeć. Ku mojemu zaskoczeniu, po wdrapaniu się na skały zobaczyłam kolejną, piękną tęczę. I to w samym dole wodospadu. Tak miało widocznie być. Miałam tu wejść jeszcze raz po to, żeby zobaczyć ten obrazek. Uśmiech o mało mi twarzy nie rozerwał, co zresztą dobrze widać na zdjęciu.
Po tylu emocjach i takiej dawce słońca, kiszki zaczęły grać marsza. Lokalne piwko Zambezi - jak znalazł. Podczas krótkiego lunchu buty i spodnie zdążyły przeschnąć prawie całkowicie. W planie była jeszcze kawa w punkcie widokowym, który widziałam rano. Jak tylko opuściłam bramy parku, od razu podszedł do mnie kolejny strażnik. Już wiedziałam, że będzie mi towarzyszył w drodze powrotnej. To normalna praktyka tutaj. Każdy turysta, którego mijaliśmy, szedł z lokalnym mundurowym. Doszliśmy do Lookout Cafe, gdzie strażnik obiecał, że będzie na mnie czekał, żeby odprowadzić mnie później do hotelu. Małe cappuccino to było dokładnie to, czego potrzebowałam, siedząc 120 metrów ponad rzeką i oglądając piękno wąwozu Batoka. Z daleka widać liny porozwieszane nad wąwozem. To wszystko dla niesamowitych, ekstremalnych przeżyć. Skoki, zjazdy, przejazdy, huśtawki, wszystko, co możliwe w połączeniu lin i wysokości. Ja już miałam zaplanowany inny zastrzyk adrenaliny na kolejny dzień. Ale o tym opowiem następnym razem..
Album ze wszystkimi zdjęciami z Wodospadów Wiktorii znajduje się tutaj.
A na koniec, jeśli ktoś jeszcze nie widział, krótki klip z tego niesamowitego dnia: