obraz

obraz

niedziela, 31 maja 2015

Fremantle

Piękny, wczesnojesienny dzień w Australii. Zmęczona ciągłymi pobytami w hotelach, oddalonych od miasta po kilkadziesiąt kilometrów, postanowiłam spędzić ten dzień na zewnątrz. Kilka osób wybierało się do pobliskiego parku zoologicznego na spotkanie z kangurami. Ale mi tym razem chodziło o coś zupełnie innego. Zwykły spacer po Perth, gdzie człowiek czuje się wyluzowany i zrelaksowany. Nawet ludzie pędzący do pracy, czy na spotkania, nie wyglądają w ogóle zestresowani. Ogólnie panuje tu pozytywna atmosfera, tak przynajmniej ja to odbieram.

O Fremantle wiedziałam niewiele poza tym, że jest miastem portowym, również dla Perth, oddalonego o kilkanaście kilometrów od Oceanu Indyjskiego oraz, że znajduje się tam stare, nieczynne już więzienie. Turyści kuszeni są rejsami z Perth do Fremantle. Półtoragodzinne rejsy rzeką Swan na pewno są ciekawym przeżyciem, ale ja tym razem wybrałam prostszy i szybszy środek transportu. Metro łączy oba miasta, do tego stacja znajdowała się blisko hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Niespełna pół godziny i byłam na miejscu. Spragniona świeżego powierza ruszyłam przed siebie, podążając za grupką ludzi, która też wysiadła z pociągu. Po chwili grupka rozproszyła się w różne strony, wyciągnęłam więc mapę. Kierunek - port.




Od zawsze mnie zachwycała flora Australii, a konkretnie ta zieloność, którą widać w miastach. Niby zagospodarowana miejska zieleń, a mimo wszystko egzotyczna. Będąc w środku miasta można cały czas czuć się jak na wakacjach. To bardzo cenne chwile, zwłaszcza dla osoby, która poprzedniego dnia była zamknięta w latającej metalowej puszce przez 12 godzin. Dotarłam do jakiegoś okrąglaka, który z zewnątrz wydawał się całkiem ciekawy, więc weszłam do środka. Okazało się, że to budynek z 1830 roku, gdzie przetrzymywano więźniów kolonialnych i lokalnych. Później służył jako areszt policyjny, aż w końcu w 1900 roku przeznaczono go na mieszkanie dla komisarza, jego żony i dziesiątki dzieci. Hmm, no nie wiem, czy dobrze się mieszkało w takim miejscu, ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, więc pewnie i komisarz nie miał nic przeciwko. Dziś w środku znajdują się sucha studnia, stary dzwon i dyby, przy których widnieje ciekawy opis sposobów, na jakie ich używano. Przede wszystkim dyby miały służyć upokorzeniu osoby w nie zakutej, dlatego zawsze stały w publicznym miejscu. Niektóre miały ławeczkę, na której siadał taki delikwent, a jego ręce i nogi były ściskane i unieruchamiane przez niewielkie otwory w deskach. W takiej pozycji skazany mógł siedzieć tygodniami. Inny rodzaj dyb miał otwory na głowę i ręce. Ten był mniej wygodny, bo trzeba było stać, do tego w pozycji pochylonej. Czasami jako dodatkową karę przybijano uszy gwoździami do deski, żeby skazany nie ruszał głową, kiedy w niego czymś rzucano. Dyby widoczne na zdjęciu to połączenie wersji pierwszej i drugiej. Ciekawe były też przewinienia, za które trafiało się do aresztu w okrąglaku:
- bunt,
- nieposłuszeństwo,
- obraza sądu,
- nieprzestrzeganie godziny policyjnej,
- drobne przestępstwa i wykroczenia,
- kradzież, 
- przestępcy chorzy psychicznie,
- podpalenie,
- zabójstwo, morderstwo,
- zabicie świni,
- zaatakowanie bydła włócznią.
No te dwa ostatnie rzeczywiście zasługiwały na zamknięcie...

Round House - Okrąglak


Dyby




Tuż nad okrąglakiem wzniesiony był maszt, na który wciągana była Kula Czasu (ang. Time Ball). Brzmi ciekawie, prawda? Natomiast już poza murami ustawiona była armata, opisana jako Broń Czasu (ang. Time Gun). Nazwę zawdzięczają swojej funkcji. Od 1900 roku (czyli od kiedy w okrąglaku zamieszkał komisarz), codziennie o godzinie 12:57 wciągano kulę na maszt, a punktualnie o 13:00 opadała ona w dół, po otrzymaniu z Obserwatorium Astronomicznego w Perth elektrycznego sygnału poprzez łączący te dwa miejsca kabel. Ten sam sygnał uruchamiał armatę, z której wystrzeliwana była salwa. Wszystko po to, by marynarze znajdujący się na morzu mogli sprawdzić i nastawić swoje chronometry, używane do nawigacji. Dopiero w 1937 roku procedura ta została zastąpiona przez sygnały radiowe.

Maszt z zawieszoną Kulą Czasu


Stąd dotarłam na niewielką plażę, po której spacerowała tylko jedna para z psem. No tak, w końcu jesień, to się na plaży nie siedzi. Ale za to już kawałek dalej, przy samym porcie, powoli zbierało się więcej osób. Pora była wczesna, jak na lunch, ale jako że wyszłam bez śniadania, dla mnie był to czas idealny, żeby coś przekąsić. W porcie Fremantle znajduje się sporo knajpek i restauracji oferujących świeże ryby i owoce morza. Można się tu zrelaksować wpatrując się w wodę i krążące nad nią mewy, a także przycumowane statki rybackie.












Od 1919 roku ten port był typowym portem rybackim. Cały ten interes rozwinął się dzięki włoskim imigrantom z Capo d-Orlando na Sycylii, miejscowości Molfetta w regionie Apulia oraz z Wysp Liparyjskich. Początkowo na połów wypływały małe łódki rybackie. To co udało się złowić, wrzucane było do kosza i sprzedawane na targu. Dziś ten przemysł jest warty wiele milionów dolarów, z połowem raków i homarów na czele. W 2005 roku w samym sercu portu został odsłonięty pomnik upamiętniający pierwszych rybaków: dwie postacie z brązu oraz dwanaście słupów zawierających 608 nazwisk, które odnaleziono w zapisach z 1947 roku.





Po zjedzeniu grillowanej rybki ruszyłam na spacer, by poznać dalszą część Fremantle. Oczywiście chciałam też dotrzeć do więzienia, jedynego mi znanego wcześniej punktu w tym mieście. Po drodze minęłam Fremantle Market - taki rynek pod zadaszeniem. Sporo było tam ludzi, więc nie koniecznie chciałam wchodzić do środka. W końcu moim dzisiejszym celem było korzystanie z uroków słońca i świeżego powietrza. Ale jako że jestem córką muzyka, dźwięki pianina wciągnęły mnie do środka, niczym magnes. Pomiędzy stoiskami stało sobie fikuśnie pomalowane pianino, a dźwięki wychodzące spod palców grającego mężczyzny przykuły mnie do podłogi lepiej, niż gwoździe. Zaczęłam nagrywać filmik z myślą o Was. Zwykle im krótszy, tym lepiej, bo szybciej mi się załaduje na YouTube. Ale tym razem ta pozytywna muzyka tak mnie zahipnotyzowała, że nie mogłam przestać słuchać i nagrywać. Oto rezultat, przydługi, 6-minutowy filmik (który ładował się na YouTube trzy godziny).










W końcu dotarłam do wspomnianego wcześniej więzienia. W latach 1851-1859 zbudowali je sami skazańcy, którzy dopełnili tu resztę swojej kary. Aż dziwne, że nie wbudowali sobie jakichś kilofów, czy łopat w ścianach, bo to pierwsze, co mi przyszło do głowy, gdyby ktoś mi kazał swoją własną celę budować. Więzienie było czynne do 1991 roku. Dziś jest atrakcją turystyczną oferującą różne sposoby zwiedzania. Można zwiedzić wszystkie miejsca, które były częścią codziennego życia skazanych, można pójść śladami wielkich ucieczek, albo przejść labiryntem podziemnych tuneli. Wszystkie wycieczki rozpoczynają się o określonym z góry czasie i trwają ponad godzinę. A ja, jak już wspominałam, tego dnia chciałam czerpać energię ze słońca i powietrza, więc bieganie po murach, albo tym bardziej tunelach zostawiam na kolejny raz.

Główna brama wjazdowa do więzienia




W drodze powrotnej zauważyłam przed jednym ze sklepów nietypową wystawę książek, zatytułowaną "Randka w ciemno z książką". Każda z nich owinięta była w papier do pakowania paczek, na którym napisane było kilka słów o samej książce, na przykład: "klasyk, hiszpańska wojna domowa" albo "fikcja, sprzedawanie autografów, sława, niespełnione słowa" czy "dobra literacka strawa, niekonwencjonalna rodzina, sekrety, władza i zmiany". Na podstawie tych krótkich opisów wybierało się książkę. Bardzo oryginalny i ciekawy sposób na zainteresowanie powieścią.









Po powrocie do Perth zrobiłam sobie krótki spacer przez miasto, wiedząc, że na pewno mnie pozytywnie zaskoczy. I oto na jednym z ruchliwych placów spotkałam... lamy i alpaki. Z kolei w innym zakątku - znakomite graffiti na ścianach. To miasto nigdy nie przestaje zachwycać. Wizytę w Perth polecam każdemu, ale nie zapomnijcie o Fremantle, które jest bardzo urokliwym miejscem i w zupełności spełniło moje oczekiwania.










Fremantle, Australia 01.05.2015