obraz

obraz

piątek, 26 lutego 2016

Hakuna matata... cz.2

Zanim zatopicie się w lekturze, zapraszam do obejrzenia filmiku, który zmontowałam samodzielnie. Dwa razy. Raz w programie pełnym bajerów, który już po zgraniu filmu wywalił ogromny znak wodny na całym ekranie przez cały film. Jedynym sposobem na pozbycie się tego badziewia było wykupienie licencji za $35. Dziękuję bardzo. Wykorzystałam więc darmowy iMovie, który co prawda tylu bajerów nie ma, ale i tak jestem zadowolona z efektu. (Filmik może być niedostępny na terenie Niemiec ze względu na zablokowaną tam ścieżkę dźwiękową).


Dzień zaczął się od spaceru po okolicy. Plaża nieziemska, biały piasek, woda o błękitno-turkusowym kolorze. Hamaki pomiędzy drzewami czekają na zmęczonych gości. Leżaki pod bambusowymi parasolkami jeszcze były poustawiane na bokach, nikogo dookoła. Ciszę rozbijał tylko szum oceanu, do którego miałyśmy kilka kroków. Wejście do naszych pokoi było przez niebiesko-białe schody prowadzące na balkon. Pogoda jak na zamówienie, plaża tylko dla nas. Ale żeby dobrze zacząć dzień, trzeba zjeść dobre śniadanie. Zeszłyśmy więc na dół, a tam skromnie, ale smacznie: kawka, herbatka, tosty i różnego rodzaju dżemy i masło orzechowe. No dobrze, zjemy co jest. A tu po chwili pan nas zaskoczył, przynosząc każdej porcję owoców. Ale jakich! Soczysty arbuz, słodki ananas, egzotyczne mango, banan i marakuja. Potem dostałyśmy pieczywo, w tym chapati - coś w rodzaju indyjskiego chleba, podobnego do naszego naleśnika. Zaproponowano nam jeszcze omlet, ale na razie wystarczyły nam owoce, ser i słodkości. Nie należę do tych, co dużo jedzą na śniadanie, chociaż uwierzcie mi, widywałam różne rzeczy. Miewałam ludzi na pokładzie proszących o kurczaka z ryżem na śniadanie, z czego najważniejszy dla nich był ryż.

Nasz balkon




Nasz domek i niebieskie schody do raju :)





Nasza nazwijmy to stołówka dawała doskonały widok na plażę i ocean. Właściwie to prawie jakby była na plaży, bo co prawda dach i ściany były, ale pod stopami piasek. Plażą przechadzali się tubylcy, poubierani w kolorowe, masajskie stroje. Nie wolno im wchodzić na teren hotelu, bo to teren prywatny, dlatego rozkładali się na plaży, upewniając się, że są na widoku turystów i wyciągali z toreb różne różności na sprzedaż. Figurki, koraliki, naszyjniki, chusty, cuda, wianki. Wszystko prezentowali z daleka, unosząc każdą rzecz do góry i zachęcając do podejścia. Wyczytałam wcześniej w przewodniku, że takich plażowych nagabywaczy jest sporo i jedynym sposobem na pozbycie się jest ignorancja. Jeżeli okaże się odrobinę zainteresowania im lub produktom, to się przepadło.








Po śniadaniu wskoczyłyśmy w stroje kąpielowe i rozłożyłyśmy się na plaży. Przez chwilę podziwiałyśmy innego gościa naszego resortu, który rozłożył swój sprzęt do kitesurfingu i dał piękny popis tego, jak można połączyć dwa mocne żywioły, jakimi są woda i powietrze. Kitesurfing to "jazda na fali" na desce podobnej do snowboardowej, z przyczepionym do siebie latawcem. Dzięki umiejętnemu korzystaniu z wiatru, szusowanie po falach co jakiś czas urozmaicane jest widowiskowym skokiem, nawet kilka metrów ponad wodę. A jeszcze bardziej imponujący był fakt, że pan, którego obserwowałyśmy miał spokojnie ponad 50 lat, a na deskę wychodził codziennie rano.



Nasze wakacje zaczęły się na dobre. Beztroskie nic-nierobienie. Rozłożyłyśmy się na leżakach pod bambusowymi parasolami, wysmarowałyśmy się olejkami z filtrem i słuchałyśmy, jak się nasze ciała w słońcu smażą. Oczywiście trzeba było też wejść do wody, słonej jak przesolona zupa, ale za to bardzo przyjemniej. Pływać za bardzo się nie dało, bo długo, długo było płytko. Trzeba było przejść spory kawałek, żeby zanurzyć się choćby po pas. Ale wcale to nie przeszkadzało w dobrej zabawie. Powygłupiałyśmy się trochę w wodzie, bo humory dopisywały. A dopisały jeszcze bardziej, kiedy jeden z tubylców, Karim jak się później przedstawił, zaproponował kokosy. Nie żadne pieniądze, tylko prawdziwe kokosy prosto z palmy. Oczywiście tego nie można nie spróbować na tak egzotycznych wakacjach. Ja już miałam okazję pić świeżą wodę kokosową na Seszelach, ale dla dziewczyn to był pierwszy raz. Dostałyśmy trzy świeżo ścięte kokosy z odciętymi czubkami, bez słomki. Woda była pyszna, a kiedy skończyłyśmy, jeden z pracowników rozłupał kokosy na pół, odciął kawałek skorupy, tworząc coś na rodzaj łyżeczki, dzięki czemu mogłyśmy wyjeść cały środek. Orzechy były jeszcze młode, dlatego miąższ był bardzo miękki, prawie że galaretowaty. 



















Przy okazji Karim zaproponował nam kilka wycieczek. To też miałam w planie naszego wyjazdu, ale chciałam się za to zabrać po naszym leniwym dniu na plaży. A tu proszę, okazja sama przyszła. Akurat jeśli chodzi o wycieczki, to wyczytałam, że warto je wykupić u lokalnych organizatorów, niż przez internet, bo te drugie mogą mieć naciągnięte ceny. I rzeczywiście, wycieczkę Blue Safari, którą sobie wybrałyśmy dostałyśmy o 25 dolarów taniej (od osoby), niż te rezerwowane online. Poznałyśmy też podstawy języka Suahili. Dwa najważniejsze tutaj zwroty, to hakuna matata, co znaczy "nie ma problemu" oraz pole pole, co oznacza "powoli, powoli". I tak to właśnie jest na Zanzibarze. Pomalutku, bez pośpiechu i bez problemu. 

Po kokosowej uczcie wyłożyłyśmy się jeszcze trochę na słońcu i nawet nie zauważyłyśmy kiedy zaczął się odpływ. Wiedziałam, że woda cofa się od brzegu, czytałam o tym, ale nie wiedziałam, że aż tak daleko! Miejsce gdzie wcześniej woda sięgała mi prawie do pasa, gdzie próbowałam trochę pływać, teraz było zupełnie odkryte, odsłaniając przy tym glony, algi i inne roślinności dna. Zaraz pojawiło się kilka kobiet z koszami na głowie. Zostawiły kosze na brzegu i zaczęły zbierać algi. No to my z Ewą też wybrałyśmy się wgłąb nowo odkrytego lądu. Dno przypominało teraz rozmoczoną glinę, takie przyjemne dla stóp błotko. W małych kałużach zasuwały sobie żyjątka ze skorupami na plecach. Chodziłyśmy tak sobie zadowolone, doszłyśmy nawet dalej, niż wcześniej próbowałam dopłynąć. W pewnym momencie zauważyłyśmy dwóch Masajów idących w naszym kierunku. Toreb żadnych nie mieli przy sobie, a my niekoniecznie chciałyśmy się dowiedzieć, co takiego chcą nam pokazać. Okrężnym łukiem wróciłyśmy więc na naszą plażę pod bezpieczne parasolki.


Rankiem tutejsze kobiety zarzucały sieci





A tu my uciekamy przed Masajami :)

Wiadomo, że słońce szybko męczy, ale my byłyśmy wytrwałe i wytrzymałyśmy ładnych parę godzin. Podczas przerwy obiadowej przekonałyśmy się na własnej skórze, o co tak naprawdę chodzi z tym pole pole. Zamówiłyśmy trzy kanapki z kurczakiem i frytkami. No i siedzimy sobie w tej stołówce i czekamy. Czekamy i siedzimy. Napoje przyszły pierwsze i prawie zdążyłyśmy całe wypić. Jedzenie przyszło po około godzinie. I tak oto sprawdziła się kolejna informacja z przewodnika. Na jedzenie czeka się dość długo, niezależnie od tego, czy zamówiona porcja jest duża, czy mała. I nie ma się co denerwować i wzywać obsługę, czy managera. Tak już po prostu jest i już. Długo wyczekiwane kanapki były pyszne i w zupełności nam wystarczyły na obiad.

Woda w oceanie miała wrócić do swego pierwotnego stanu dopiero wieczorem, więc resztę dnia spędziłyśmy nad basenem. Cały dla nas, bo małżeństwo, które było tam przed nami, okupywało leżaki, w spokoju czytając książkę. Mogłyśmy spokojnie popływać, podszkolić te, którym pływanie słabiej idzie, pograć sobie w piłkę wodną, przy okazji spalić te frytki. Przytachałam też w walizce nadmuchiwany fotel, który okazał się idealny do wypoczynku na wodzie. Właściciel, kiedy zobaczył, że teraz tam urzędujemy, włączył nam muzykę, żeby czas milej płynął. Tak dobrze się bawiłyśmy, że nie wiadomo kiedy wybiła godzina siódma, kiedy teoretycznie powinno się zamknąć basen. Ale byłyśmy w tak dobrych nastrojach, że poprosiłyśmy właściciela, który akurat tam się kręcił, o przedłużenie limitu. Dodałyśmy radosne "Pleeeeeeeeeeeease"  na koniec, niczym dzieci negocjujące z mamą dodatkowe 15 minut pozostania na podwórku (za moich czasów, bo dzisiejsze dzieci już się na podwórkach nie bawią). Dostałyśmy dodatkowe pół godziny, których nie wykorzystałyśmy w całości, bo mama skutecznie co kilka minut informowała nas o godzinie. No to chyba bardziej dla jej spokoju wróciłyśmy na swój balkonik i tam spędziłyśmy resztę wieczoru na pogaduchach, malowaniu paznokci i profilaktyce anty-malarycznej. W międzyczasie przypływ przyprowadził wodę na swoje miejsce, miły wieczorny wiaterek przyniósł ochłodę dla opalonej skóry, a my zastanawiałyśmy się, co przyniesie jutrzejszy dzień...













A oto album z drugą częścią zdjęć:
Wakacje na Zanzibarze cz.2

niedziela, 21 lutego 2016

Przygoda, przygoda... cz.1

Czy po tylu latach podróżowania i odwiedzonych tylu wspaniałych miejscach na świecie można się jeszcze tak ekscytować podróżą, żeby zapomnieć o bagażu? Można. Ale po kolei.

W styczniu zrobiło się w Doha bardzo zimno. Nie ma co prawda porównania z tym, co porobiło się w Polsce. Ale biorąc pod uwagę to, że tutejsze budynki nie są ocieplane i nie ma też ogrzewania, dłonie i stopy zaczęły mi marznąć dość szybko. Na szczęście styczniowe wakacje były już zaplanowane od pół roku. Ile się nasiedziałam przed komputerem, przebierając w hotelach, czytając opinię za opinią i rozważając różne możliwości, to tylko ja wiem. Zawsze kiedy organizuję wakacje dla kogoś, staram się, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. A potem się stresuję aż do wyjazdu, żeby wszystko było tak, jak obiecują strony internetowe. Tak już mam. Nie wszystko jednak da się przewidzieć. Kiedy więc pod koniec grudnia zaczęłam sprawdzać dwutygodniowe prognozy pogody, ciemne chmury zawisły mi nad głową - pomimo tak zwanej "krótkiej pory suchej" na Zanzibarze będzie padać...

Na tydzień przed wyjazdem udało mi się nie sprawdzać pogody przez dwa dni. Co ma być to będzie, pomyślałam. Ale niestety mając przy sobie moje małe ustrojstwo - telefon z aplikacją pogodową i Zanzibarem ustawionym zaraz na początku, nie dało się dłużej powstrzymywać. A tam chmury, burze i ponad 30 stopni. Idealne warunki dla komarów, które w Tanzanii są jednym z głównych sposobów przenoszenia chorób. Zaraz obok brudnej wody i lokalnego jedzenia. Jak tak się zacznie czytać o niebezpieczeństwach czyhających na nas w wakacyjnych destynacjach, to się odechciewa urlopowania. Straszą malarią, żółtą febrą i innymi cudami. Na malarię szczepionki jeszcze nie wynaleźli. Można profilaktycznie zażywać tabletki anty-malaryczne, które mają sporo skutków ubocznych. Jak wyczytałam, że jednym z nich są ataki paniki, to stwierdziłam, że pozostanę przy sprayu przeciwko komarom. Natomiast z żółtą febrą jest tak, że po zaszczepieniu dostaje się żółtą książeczkę, potwierdzającą dawkę, która ma nas chronić przez następne 10 lat. Na lotnisku w Tanzanii czasami robią wyrywkowe kontrole. Jeśli nie ma się książeczki, to od razu kierują na szczepienie, które odbywa się na lotnisku. Szczepionka zaczyna działać po 10 dniach, więc ta przyjęta na lotnisku wcale by nas nie uchroniła, a do tego nie do końca wierzyłam w czystość i przestrzeganie norm sanitarnych na lotnisku na Zanzibarze. Więc nie tyle co dla żółtej febry, ale żeby uniknąć ewentualnego szczepienia w spartańskich warunkach, zapłaciłyśmy po 170 zł każda i otrzymałyśmy żółte papiery. O przepraszam, książeczkę.

Tym razem do dwuosobowej ekipy mama-córka dołączyła Ewa, moja kuzynka, córka chrzestna mojej Mamy. Wyrwać się z zimowego otoczenia, jakie zrobiło się w Polsce, prosto na plaże Zanzibaru to byłby szok termiczny. Dlatego zorganizowałam dziewczynom jednodniowy przystanek w Doha, gdzie temperatura waha się w okolicach 20 stopni, czyli takie nasze polskie lato. Miło spędziłyśmy cały dzień spacerując a to po Perle, sztucznie usypanej wyspie - marinie, nie do końca wiem, jak to nazwać. Popijałyśmy kawę wśród wystawnych jachtów i przechodniów w białych i czarnych sukniach. Wieczorem obowiązkowo spacer po Cornishe, naszej katarskiej promenadzie i wizyta w souqu - lokalnym markecie, który akurat był nieziemsko zaludniony. W piątki zawsze tam tłoczno. Sobota rano - jedziemy na lotnisko o wschodzie słońca. Oczywiście zadowolone i podekscytowane. Znacie to uczucie, kiedy po jakimś czasie, ni stąd ni zowąd przypomina się coś, co było do zrobienia, ale z jakichś powodów zostało przeoczone? Na przykład zapomniałam wysłać tego maila albo nakarmić kota. Oby nigdy nie chodziło o wyłączenie żelazka. Otóż Ewie w samolocie się przypomniało, że w hotelu w Doha zostały jej buty zimowe. Na Zanzibarze się nie przydadzą, ale powrót w sandałach do Polski może być trudny...

Perła - Doha, Katar

Perła - Doha, Katar

Perła - Doha, Katar

Perła - Doha, Katar

Perła - Doha, Katar


Perła - Doha, Katar

Souq Wakif - Doha, Katar

Souq Wakif - Doha, Katar

Souq Wakif i piątkowe tłumy

Souq Wakif - Doha, Katar

Souq Wakif - Doha, Katar

Trafił nam się jeden ze starszych modeli samolotu, który nie miał indywidualnych ekranów na każdym z siedzeń. Były tylko takie podwieszane pod sufit. Wyświetlano akurat film "Praktykant". Ja marudziłam, ale dziewczyny i tak były przyklejone do okna. Mieliśmy międzylądowanie w Kilimandżaro, więc była szansa na wypatrzenie majestatycznej góry ponad chmurami. Niestety, w miarę zbliżania się do Tanzanii, niebo pokryte było coraz gęstszymi chmurami. Pal licho tę górę, ale co my będziemy roić kilka dni na plaży bez słońca? Dziewczyny w super wakacyjnych nastrojach, ja ze stresem ukrytym pod uśmiechem. Po wylocie z Kilimandżaro szczytu dalej nie widać, pozostaje zatopiony gdzieś w szarych kłębach. Na szczęście te zostały za nami, kiedy tylko wzlecieliśmy ponad wodę. O naturo złośliwa, trzymasz mnie do końca w niepewności i napięciu!

Wschód słońca w Doha przed wylotem

Na lotnisku w Doha

Zachmurzone niebo nad Tanzanią

Wylądowałyśmy po 30 minutach na małym, ale międzynarodowym lotnisku na Zanzibarze. Nasz mały Airbus A320 i jeszcze jeden taki sam z Oman Air, to dwie największe maszyny na lotnisku. Z uśmiechami na ustach weszłyśmy do niewielkiego terminalu. Oj jakby nas mieli tu gdzieś za firanką szczepić, to nie byłoby za ciekawie. Pierwsza sprawa do załatwienia - wiza. Wypełniłyśmy druczek, zapłaciłyśmy po 50 dolarów każda i odesłano nas do kolejnego okienka. A tam przyjazny Tanzańczyk w mundurze, zerknął na paszport i powiedział "Jumbo, dzień dobry"! No tego się na pewno nie spodziewałam. A już tym bardziej dalszego popisu lingwistycznego: "Prawa ręka" powiedział, kiedy trzeba zeskanować palce prawej ręki. "Ciuk!" - chodziło o kciuk oczywiście. Lewa ręka i kolejny "ciuk" nastroiły nas jeszcze bardziej pozytywnie. Przeszłyśmy dalej już z pieczątkami w paszporcie. Tuż za stanowiskiem imigracyjnym znajdowały się budki z wymianą waluty. Kilka obok siebie, wszystkie miały ten sam kurs. I z każdego okienka wystawał kasjer. Dosłownie i w przenośni. Gdyby mogli, to by wyskoczyli z tych budek, tak intensywnie machali rękami i nawoływali, żeby przyjść i wymienić walutę właśnie u nich. No i teraz jak tu wybrać jednego? No to ja wymieniłam pieniądze u jednego, Ewa u drugiego, żeby było sprawiedliwie.





Kolejnym kluczowym punktem wycieczki był wynajem samochodu. Nasz hotel był po drugiej stronie wyspy, więc szukanie taksówki za każdym razem kiedy chcemy się gdzieś ruszyć, było by trudne i zbyt kosztowne. Wynajem wydawał się więc najlepszą opcją. Oczywiście wszystko było załatwione wcześniej, łącznie ze zorganizowaniem pozwolenia na powadzenie pojazdu w Tanzanii, które trzeba mieć przy sobie razem z prawem jazdy. Jak już kiedyś wspominałam, nie prowadziłam jeszcze nigdy samochodu nie po tej stronie drogi, co trzeba. Ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Padło na Zanzibar. Na lotnisku miał na nas czekać ktoś, kto przekaże nam samochód. Po wymianie waluty ruszyłyśmy prosto do wyjścia. Jeszcze nigdy nikt nie czekał na mnie na lotnisku z tabliczką z moim imieniem. Szybko ją wypatrzyłyśmy wśród grupki czekających ludzi. Podchodzimy zadowolone i roześmiane, a pan widząc nas od razu pyta "A gdzie wasze bagaże?" O żesz ty, nie odebrałyśmy ich z lotniska! To wszystko przez tych nawoływaczy walutowych! I teraz w normalnej sytuacji to byłby problem. Bo jak już się wyjdzie z lotniska, to nie ma wejścia z powrotem do strefy z bagażami. Trzeba by albo dyskutować ze strażnikami albo przejść przez całą kontrolę bezpieczeństwa jeszcze raz. Ale tam z kolei można wejść tylko z ważną kartą pokładową na lot. Nie wiem więc, jak na jakimś europejskim lotnisku ta sytuacja byłaby załatwiona. Ale halo, halo, jesteśmy w Afryce. I to na wyspie. Cała tutejsza kontrola to była jedna Afrykanka przy kości, siedząca na składanym plastikowym krześle gdzieś pod ścianą. Zatrzymała nas pytając, gdzie idziemy. My na to, że zapomniałyśmy bagaży, więc ta machnęła ręką i nas puściła. No to jedną przygodę mamy za sobą. Chciałyśmy zacząć wakacje bez bagaży.

Przywołałyśmy się do porządku, zabrałyśmy walizki, wypełniłyśmy resztę dokumentów, odebrałyśmy pozwolenie na prowadzenie pojazdu na Zanzibarze, kilka porad od wynajmującego i w drogę! Wsiadłyśmy do naszego Suzuki Escudo, pierwsza generacja 1988-1998. Na moje to ten nasz był bliżej '88 niż '98, ale nic to. W Afryce widocznie panują nieco inne zasady wynajmowania samochodów, a mianowicie dostaje się auto z prawie pustym bakiem. Paliwa było na tyle, żeby dojechać do stacji benzynowej, która miała być tuż za rogiem. No to jedziemy, ja z prawej, Ewa z lewej, mama z tyłu. W głowie sobie powtarzałam "lewa strona, lewa strona, lewa strona", zwłaszcza przy każdym zakręcie. Wyjechałyśmy z lotniska we wskazanym kierunku, ulice jakieś takie ciasne, po bokach chodzili ludzie, jeździły rowery, skutery, samochody, nie mogłam się na początku połapać co i jak. Ewa obok cisnęła nogami w podłogę i co chwilę próbowała złapać niewidzialną kierownicę. Mama podłapała klimat i piszczała przy każdym wyminiętym pieszym. Ok, no może i byłam trochę bliżej pobocza, niż zazwyczaj, ale nikt lusterkiem nie oberwał, więc nie było o co krzyczeć. Ale stresa miałyśmy wszystkie trzy, więc było wesoło. Dojechałyśmy do wskazanej stacji benzynowej, a ta owinięta żółto-czarną taśmą z wywieszonymi tekturowymi znakami 'CLOSED'. No to teraz już koniec. Nie wiadomo kiedy następna stacja, nie wiadomo ile jeszcze z rezerwy zostało, bo kontrolki nie ma, a wskazówka leży na dnie. Ale jechałyśmy dalej przed siebie, plecy mokre. Paru na mnie zatrąbiło, chyba za wolno jechałam. A może za blisko środka, nie wiem. W głowie już układałam scenariusz co zrobić, jak samochód nam nagle stanie. Czy dzwonić po gościa, który nam wynajął? Pewnie byłby gdzieś w okolicy. Czy prosić przechodniów o pomoc, ruszyć w drogę z baniakiem? Dobra chwila minęła zanim zauważyłyśmy kolejną stację, a muszę powiedzieć, że te wcale nie są tak widoczne, jak by się tego można było spodziewać. Ale w końcu jest. Zatankowałyśmy do pełna, zjechałyśmy na bok, żeby trochę ochłonąć i zastanowić się gdzie dalej jechać. I po raz kolejny sprawdziło się Google Maps w trybie offline. Ewa z moim telefonem w ręku została mianowana nawigatorem wycieczki, Mama dostała zakaz piszczenia, żeby nie straszyć kierowcy i w drogę. A żeby było ciekawiej - pierwsza część trasy była całkowicie rozkopana. Podążałam za sznurkiem samochodów to z lewej, to z prawej strony po jakichś wertepach. Zdaje się, że zakładali kanalizację, bo było widać grube rurociągi w niektórych miejscach. Domy po obu stronach drogi wyglądały jakby przecięte w połowie. Zupełnie jakby poszerzono drogę. A że akurat przy niej budynki stały, to ciachnięto trochę z jednej strony, trochę z drugiej i tak oto droga stała się szersza.

Ostatnie papierki do podpisania...

... i jedziemy!












Jak tylko przejechałyśmy tą budowlaną strefę, można było w końcu odetchnąć i pozwolić adrenalinie nieco opaść. I chyba za bardzo się zrelaksowałam i nie zauważyłam pierwszego progu zwalniającego na czas. Zaliczyłyśmy wyskok z twardym lądowaniem, ale przeprosiłam moich pasażerów i bardziej skupiłam się na drodze. No skąd mogłam wiedzieć, że gdzieś w środku lasu będą hopki kłaść na drodze. Dopiero później doszukałam się znaku, że to dla często przechodzących przez jezdnię... małp.

Dojechałyśmy na miejsce. Już sama nazwa Makuti Beach Bungalows brzmi wakacyjnie. Szybko okazało się, że wszyscy tu są bardzo przyjaźni. Właścicielem jest Hiszpan, który mieszka tu już od ponad dwunastu lat. Kursuje kilka razy w roku między Zanzibarem i Barceloną. Żyć, nie umierać. Styczeń nie jest szczytem sezonu. Oprócz nas w ośrodku były może dwie lub trzy inne pary. Dostałyśmy więc kilka opcji pokoi do wyboru. Na początku się zmartwiłam, że coś nie tak, bo rezerwowałam jeden pokój czteroosobowy, a tu już nam chcą inne pokazywać. Ale jak zobaczyłyśmy pierwszą z oferowanych opcji - dwa pokoje obok siebie ze wspólnym balkonem i widokiem na ocean - nawet nie oglądałyśmy reszty. Zrzuciłyśmy torby w pierwszym pokoju, podziwiając przygotowane wnętrze z kwiatami rozsypanymi na łożu z baldachimem, a raczej moskitierą (siatką, która chroni od komarów). Wysoko na ścianie chłodziła się mała jaszczurka. "Ooo, jaszczurka" powiedziałam z zachwytem. "JASZCZURKA?!" Powtórzyła Mama i w mgnieniu oka zniknęła z pokoju, przenosząc się do tego obok. Tak oto ustalono kto gdzie śpi.

Relaks na balkonie, rozpoczęcie naszej własnej profilaktyki antymalarycznej (czyt. gin z tonikiem) i plany na następny dzień. Tak oto minął nam pierwszy dzień na Zanzibarze. A następnego dnia postanowiłyśmy nie robić nic. Z tym że w słońcu i na plaży...















Na koniec album ze zdjęciami (część 1)
Wakacje na Zanzibarze, styczeń 2016 cz.1