"Nadejszła wiekopomna chwiła!" Mój pierwszy solo flight! Bez tabliczki TRAINEE, bez taryfy ulgowej. Torba spakowana - mój pierwszy layover (lot z noclegiem w miejscu docelowym)! Pobudka wcześnie rano, sprawdzenie po raz n-ty, czy wszystkie dokumenty są na miejscu.
No właśnie, dokumenty... Takie coś to chyba tylko mi się może przytrafić. Mamy 5 bardzo ważnych dokumentów, które zawsze musimy mieć przy sobie, kiedy gdzieś lecimy. Jeden to paszport, a pozostałe cztery to identyfikator QA, CMC, medyczny CCMC i jeszcze jeden świadczący o przebytym treningu dot. bezpieczeństwa - wszystkie w postaci kartonika, jak karta do bankomatu. Dzień przed wylotem malowałam sobie paznokcie, bo to jedna z obowiązkowych części makijażu do pracy. Niechcący potrąciłam niedokręcony zmywacz do paznokci stojący na biurku, który rozlał się na mój Crew Member Certificate, drugi najważniejszy dokument po paszporcie! Szybko zareagowałam, oczywiście ostrożnie, żeby zniszczenia były jak najmniejsze. I wszystkie napisy pozostały w miarę czytelne, niestety ze zdjęcia zrobiła się jedna, wielka, bordowa smuga! Ale postanowiłam zaryzykować, bojąc się utraty lotu na Filipiny. Spakowałam taki dokument i w drogę, wymienię go po powrocie.
Podczas spotkania przed lotem grzecznie odpowiadałam na pytania i czekałam na przypisaną mi pozycję. Zaczyna się: Diana - R1, Rizki - R2, Martina - L2. Aaaaaa!! L2!!!!!! Mid galley (środkowa kuchnia)!!!!!!! Panie Boże ratuj! Przecież przez około miesiąc miało nie być galley, bo jak osoba na tym miejscu się nie sprawdzi, to położy cały serwis! Zestresowana swoim przydziałem i myślą o rozmazanym dokumencie w portfelu podążyłam za załogą do samolotu. Na szczęście okazało się, że catering załadował wszystkie posiłki do głównej kuchni na końcu samolotu, a u mnie były dodatkowe bary, napoje i wszystko, z czego się podczas lotu korzysta. Uff... bardzo dobrze. Jak na pierwszy galley - mid galley jest idealny. To jeden plus. Drugi - dziewczyna z Poznania, która lata już ponad rok dla QA. Bardzo mi pomogła i dużo pokazała. Tak naprawdę dopiero teraz się człowiek uczy, bo teoria wykuta podczas szkolenia nie wystarczy.
W każdym bądź razie pracy i tak było sporo, bo oprócz mid galley miałam swoją strefę do obsłużenia. Do tego kilka ważnych dokumentów do wypełnienia, przeliczenie ile alkoholu wypito, ile zostało, ile czego mi zostało (wliczając plastikowe kubeczki, czy papier toaletowy), przekazanie wszystkiego następnej załodze i wszędzie już moje nazwisko w podpisie. Może nie tyle dla nich istotne, co mój numer pracownika. Tutaj wszyscy jesteśmy numerami..
Ogólnie lot był przyjemny, chociaż długi. Załoga bardzo przyjazna, pogadałam sobie sporo z dziewczynami. Pasażerowie w mojej strefie byli bardzo grzeczni, nie wybrzydzali i mam wrażenie, że nawet jeśli czegoś potrzebowali, to wstydzili się o tym powiedzieć. Po śniadaniu grzecznie się przykryli kocykiem i poszli spać. W końcu lot trwał prawie 10 godzin. Jak budziłyśmy ich na obiad, to wszyscy ruszyli najpierw do toalety, tworząc ogromną kolejkę, ale to zrozumiałe. Po wylądowaniu miałam przyjemność otworzyć główne drzwi do wyprowadzenia pasażerów. Mała rzecz, a cieszy :)
Przez ten lot uciekł mi zupełnie jeden dzień. Wylot z Doha był o 08:30, prawie 10 godzin lotu, a ze względu na różnicę w czasie - wylądowaliśmy o 23:05 czasu filipińskiego. Elegancko podążyliśmy za Pilotem i Pierwszym Oficerem, przechodząc przez przejście "AUTHORIZED PERSONEL ONLY", omijając resztę ludzi, czekających przed okienkami imigracyjnymi. Aż się chciało zagrać im na nosie, ale w moim wieku już nie przystoi ;)
Hotel - bajer! Kapciuszki, szlafroczek, herbatka, owoce, ogromny TV, ogromniaste łóżko, na którym spokojnie wyspałoby się z pięć osób. Wzięłam gorącą kąpiel w wannie, oglądając sobie "Famili Guy" na łazienkowym TV :)
Następnego dnia trochę popadało z rana. Załoga rozeszła się w swoje strony. Część była z Filipin, więc wyruszyli na spotkanie z rodziną i znajomymi, a my z Agą zebrałyśmy się na miasto. Kiedy wcześniej podczas mojego dubajskiego lotu spotkałam dziewczynę z Manili, zapytałam co warto zobaczyć. Poleciła mi jechać do Mall of Asia albo Robinson Mall. Tylko że to są centra handlowe! A ja jestem jeszcze z tego pokolenia, które lubi gdzieś pochodzić, pozwiedzać, a nie tylko iść na zakupy, czy do restauracji. Kto był ze mną na jakimś wyjeździe, ten wie :) Ten sam problem miałam w Doha, kiedy chciałam iść do Muzeum Sztuki Islamskiej. Jakoś nie było chętnych wśród młodszych koleżanek.
Postanowiłyśmy z Agnieszką pozwiedzać okolicę na nogach. Byłyśmy nie lada atrakcją - dwie białe dziewczyny wśród filipińskiego społeczeństwa. Pochodziłyśmy po okolicznych parkach, przechodzenie przez ulicę jest jeszcze bardziej ekstremalne niż w Doha! Co kilka metrów czeka filipiński dziadek z bryczką, rowerkiem, wózkiem, czy inną taczką, oferując przejażdżkę. Nie skorzystałyśmy tym razem. Poszłyśmy do oceanarium. Do wyboru było sporo: rybki, rekiny, foki, pingwiny. Zaczęłyśmy od podstaw - kolorowych rybek o różnych kształtach. Łatwo można było rozpoznać, w którym miejscu są rybki, na których wzorowali się twórcy postaci z bajki "Gdzie jest Nemo", bo właśnie przy tych akwariach były największe skupiska dzieci. Ciekawą częścią było przejście korytarzem otoczonym szybami, z płaszczkami przepływającymi nad głową.
Kiedy już skończyłyśmy przy rekinach, skierowałyśmy się do wyjścia. A tam taras z widokiem na jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie widziałam. Zaraz obok znalazłyśmy stylową knajpkę, gdzie można napić się piwka i cieszyć się widokiem. I właśnie w tym momencie do mnie dotarło, dlaczego tu przyjechałam (mam na myśli Katar). Właśnie dlatego podjęłam tę pracę, żeby móc między innymi obejrzeć zachód słońca na Filipinach, a kto wie, co jeszcze uda mi się zobaczyć. Moja przygoda zaczęła się właśnie teraz. Właśnie teraz wiem, że życie przyszykowało dla mnie jeszcze coś więcej. I zamierzam to wykorzystać.
Na zakończenie wizyty w oceanarium poszłyśmy jeszcze do Fish Spa. Trzeba sobie raz na jakiś czas coś typowo "babskiego" zafundować. Polegało to na tym, że wsadzało się nogi do basenu wypełnionego maleńkimi rybkami, które od razu przystępowały do uczty i zjadały martwy naskórek. Prawie tak, jak peeling, tylko w żywym wydaniu. Przez pierwsze kilka minut nogi uciekały z wody przy każdym skubnięciu, łaskotanie było nie do wytrzymania, ale po jakimś czasie skóra się przyzwyczaiła. Po wszystkim stopki miałam gładziutkie, jak u niemowlaka!
Lot powrotny był jeszcze lepszy. Spokojny, pomijając fakt, że miałam jedno nieznośne dziecko w swojej strefie, które podczas serwowania posiłków ciągnęło mnie za nogawkę spodni albo chciało wsadzić paluchy do wózka z gorącymi daniami. Ale po pierwszym posiłku, kiedy wszyscy poszli spać, siedziałyśmy sobie z dziewczynami w galley i rozmawiałyśmy. Było bardzo miło, wiele się nauczyłam podczas tego lotu. Na koniec wymieniłyśmy się mailami, bo nawet zdjęcia robiłyśmy.
Aaa, prawie bym zapomniała! Przelatując nad Oceanem Indyjskim wpadliśmy w turbulencje! Ale bez paniki, jedne z mniejszych. Podskoczyło parę razy i kapitan ogłosił, że przelatujemy nad takim miejscem, że to normalne. Trzeba było wszystkich pasażerów pozapinać pasami, a raczej przypilnować, żeby sami to zrobili i samemu usiąść na przypisanych nam siedzeniach. Kilku pasażerów się wystraszyło, ale zaczęłyśmy się do nich uśmiechać i obeszło się bez paniki. Po kilku minutach przestało trząść i dostałyśmy sygnał z kokpitu, że można wrócić do swoich obowiązków. Reszta lotu przebiegła spokojnie.
Więcej zdjęć z wyjazdu w albumie:
Po powrocie sprawdziłam swój grafik na listopad i dzień stał się piękniejszy! Oto jak zapowiada się listopad:
01 - OFF (wolne)
02-03 - Mediolan, Włochy
04-05 - OFF
06-08 - Kuala Lumpur, Malezja
09-10 - SBY
11-12 - Londyn, UK
13 - OFF
14-17 - SBY
18-19 - OFF
20-21 - Stuttgart, Niemcy
22-23 - Amritsar, Indie
24-25 - OFF
26-27 - Male, Malediwy
28 - Muscat, Oman
29-30 - OFF
Z 10 lotów o jakie się starałam, dostałam 5. A najbardziej cieszą mnie Kuala Lumpur i Malediwy!!!
SBY to "standby", czyli jajko z niespodzianką ;) Czekam w domku ze spakowaną torbą, dostaję telefon i za parę godzin lecę! Podoba mi się to latanie!
A teraz czas kończyć, za półtorej godziny przyjeżdża po mnie autobus i lecę do Delhi. Nasłuchałam się różnych historii o nieprzyjemnych i wymagających pasażerach z Indii, więc czas się samemu przekonać.
Aaa, prawie bym zapomniała! Przelatując nad Oceanem Indyjskim wpadliśmy w turbulencje! Ale bez paniki, jedne z mniejszych. Podskoczyło parę razy i kapitan ogłosił, że przelatujemy nad takim miejscem, że to normalne. Trzeba było wszystkich pasażerów pozapinać pasami, a raczej przypilnować, żeby sami to zrobili i samemu usiąść na przypisanych nam siedzeniach. Kilku pasażerów się wystraszyło, ale zaczęłyśmy się do nich uśmiechać i obeszło się bez paniki. Po kilku minutach przestało trząść i dostałyśmy sygnał z kokpitu, że można wrócić do swoich obowiązków. Reszta lotu przebiegła spokojnie.
Więcej zdjęć z wyjazdu w albumie:
Manila, Filipiny 23-25.10.2011 |
Po powrocie sprawdziłam swój grafik na listopad i dzień stał się piękniejszy! Oto jak zapowiada się listopad:
01 - OFF (wolne)
02-03 - Mediolan, Włochy
04-05 - OFF
06-08 - Kuala Lumpur, Malezja
09-10 - SBY
11-12 - Londyn, UK
13 - OFF
14-17 - SBY
18-19 - OFF
20-21 - Stuttgart, Niemcy
22-23 - Amritsar, Indie
24-25 - OFF
26-27 - Male, Malediwy
28 - Muscat, Oman
29-30 - OFF
Z 10 lotów o jakie się starałam, dostałam 5. A najbardziej cieszą mnie Kuala Lumpur i Malediwy!!!
SBY to "standby", czyli jajko z niespodzianką ;) Czekam w domku ze spakowaną torbą, dostaję telefon i za parę godzin lecę! Podoba mi się to latanie!
A teraz czas kończyć, za półtorej godziny przyjeżdża po mnie autobus i lecę do Delhi. Nasłuchałam się różnych historii o nieprzyjemnych i wymagających pasażerach z Indii, więc czas się samemu przekonać.