Wspaniały lot nad Himalajami zaowocował pięknymi zdjęciami. Może nie są to profesjonalne ujęcia, ale jak na fotki robione przez zarysowane okienko wielkości 15 x 15 cm są nawet całkiem ciekawe.
Tym razem wśród załogi trafiła się Polka, do tego z Krakowa. Lot był długi i spokojny, więc miałyśmy sporo czasu na poplotkowanie w języku ojczystym. I bardzo się ucieszyłam, że ma takie samo podejście, jak ja i w każdym miejscu, do którego jedzie stara się jak najwięcej zobaczyć. Od razu się więc umówiłyśmy na zwiedzanie. Ale zanim do tego doszło, po dotarciu z lotniska do hotelu wybrałyśmy się na jedzenie. Szukałyśmy miejsca, gdzie można dostać "hot pot", czyli zupę albo jakieś inne danie stawiane nad mini palnikiem i gotujące się przy stole. Znalazłyśmy restaurację, która prezentowała się ciekawie i miała menu w języku angielskim. Nawet jeden z pracowników nas rozumiał i znał parę angielskich słówek, co wbrew pozorom w Chinach jest rzadko spotykane. Niezależnie od tego, czy to młodsze, czy starsze osoby - angielskiego ni w ząb. Nawet kiedy Justyna próbowała zamówić ryż, to nikt z pracowników (oprócz tego jednego, naszego wybawcy) nie mógł zrozumieć słowa "rice". No już co jak co, ale RYŻ w Chinach to powinni rozumieć we wszystkich językach świata. Ja zamówiłam zupę grzybową i dostałam garneczek z wodą pełną dziwacznych grzybów. Niestety, jak by to ciekawie nie wyglądało, niezależnie od ilości wrzuconych przypraw, które dostałam na osobnym talerzyku, smakowało to tylko jak woda z pływającymi na wierzchu grzybami. Na szczęście zamówiłam też kaczkę z ziemniakami. Kaczka w miodowym sosie - pyszna. Ziemniaki za to dostałam pokrojone w półcentymetrowe plasterki i całkiem surowe. No to dawaj je do tej zupy! Ugotowałam sobie sama. Do tego chińskie piwko i już człowiek zadowolony.
Następnego dnia do zwiedzania przyłączyła się dziewczyna z Singapuru, która ku naszemu zadowoleniu mówiła trochę po chińsku oraz Finka. Po raz pierwszy w Qatar Airways spotkałam kogoś z Finlandii. Myślałam, że stamtąd się nie ucieka, a tu proszę. Wybrałyśmy się wszystkie dzielnicy Pudong, serca chińskiego biznesu nad rzeką Huang Pu. Ciężko uwierzyć, że jeszcze w 1990 roku w tym miejscu były tylko bagniste tereny. Dopiero po decyzji o utworzeniu Specjalnej Strefy Ekonomicznej budynki zaczęły rosnąć, jak grzyby po deszczu. Niestety, widoczność nie była za dobra, ale sprytni Chińczycy znaleźli w tym sposób na zarobienie pieniędzy. Oferowali zrobienie zdjęcia i komputerowe nałożenie go na idealnie czyste i przejrzyste, słoneczne tło. No cóż, też tak można.
Stamtąd udałyśmy się do Starego Miasta i Ogrodu Yu Yuan z XVI wieku. Ogród był podarunkiem urzędnika rządowego dynastii Ming, Pana Yunduana dla jego rodziców. Ogród przechodził wiele zmian przez te setki lat. Nawet arabscy kupcy maczali w tym palce, kiedy to w 1760 roku odkupili teren, żeby zająć się jego rekonstrukcją. Powierzchnia około 20 tysięcy metrów kwadratowych została udostępniona dla turystów w 1961 roku. Dziś można spacerować, podziwiając atrakcyjne miejsca ogrodu: pawilony, hale, stawy, kapliczki, kamienne rabaty. Może październik to nie najlepsza pora na zwiedzanie tego miejsca, bo domyślam się, że w innych miesiącach jest tu bardziej kolorowo, ale i tak całość robi wrażenie.
Do tego dookoła tysiące straganów i straganików ze wszystkim. Od pamiątek i bibelotów, przez herbaty, jedwabie, aż po dziwne instrumenty muzyczne. Oczywiście nie zabrakło stoisk z jedzeniem. Ale ja to chyba w Chinach bym zginęła z głodu. Jakoś nie przemawiają do mnie kałamarnice na patyku i inne śmierdzidła, które z nie wiadomo jakiego mięsa są zrobione. Na szczęście KFC jest wszędzie :) Stojąc w kolejce po Zingera byłyśmy nie lada atrakcją dla chińskich dzieci, zwłaszcza koleżanka z Finlandii o niemalże białych włosach i niebieskich oczach. Na koniec zajrzałyśmy do podziemnego marketu, który wszyscy zachwalali jako bardzo tani. Ja za zakupami aż tak bardzo nie jestem, ale market był przy naszym przystanku autobusowym, do tego zaczął padać deszcz, no to poszłyśmy. Faktycznie, wszystko było tanie jak barszcz, do tego dodatkowo można było wiele utargować. Najlepszym na to sposobem jest po prostu wyjście ze sklepu z miną "Nie, dziękuję, nie chcę". Wtedy sprzedawca wybiega za tobą ze sklepu i krzyczy coraz to niższą cenę: 120! 100! 80! 65!!!! - działało za każdym razem.
Ogólnie Szanghaj robi wrażenie. Ale dla mnie - tak jak inne chińskie miasta - jest dobry najwyżej na kilka dni. A potem szybko wracać na swoje miejsce, do swojego klimatu i swojej lodówki.