obraz

obraz

środa, 24 października 2012

Listopad na trzech kontynentach

Październik był bardzo miłym miesiącem, głównie przez przyjazd Mamy do Doha. Ale o tym napiszę osobną notatkę. A tymczasem pojawił się listopadowy grafik. I zapowiada się całkiem nieźle. Oprócz indyjskiego Hyderabadu na początku miesiąca, co jest właściwie "pozostałością" po październikowym grafiku, nie mam żadnego lotu turnaround. Co prawda sporo SBY w miesiącu, więc wszystko może się pod tym kryć, ale pozostałe cztery loty - dwa razy Waszyngton, Paryż i Seul - w to mi graj! Na USA mam już plany, podjadę sobie pod Biały Dom zobaczyć, jak są przygotowani tuż przed wyborami. W Paryżu za dużo czasu nie mam, bo tylko 18 godzin. Ale przynajmniej jakiś krótki, jesienny spacer sobie zrobię. Mała odmiana, bo już mi się organizm przegrzewa od słońca. Seul - jeszcze planów nie mam, ale coś się wymyśli. Załoga znów prawie w 100% koreańska, więc na towarzystwo do zwiedzania nie będzie co liczyć. 

Loty i SBY poprzeplatane z dniami wolnymi, przeważnie podwójnymi. I bardzo dobrze, bo w Doha też mam co robić :)


01 - Hyderabad, Indie
02 - SBY
03 - OFF
04-06 - Waszyngton, USA
07-10 - OFF
11-13 - SBY
14 - OFF
15-18 - SBY
19-20 - OFF
21-23 - Waszyngton, USA
24-25 - OFF
26-27 - Paryż, Francja
28-29 - OFF
30 - Seul, Korea Południowa

sobota, 20 października 2012

Szanghaj

Wspaniały lot nad Himalajami zaowocował pięknymi zdjęciami. Może nie są to profesjonalne ujęcia, ale jak na fotki robione przez zarysowane okienko wielkości 15 x 15 cm są nawet całkiem ciekawe.




Tym razem wśród załogi trafiła się Polka, do tego z Krakowa. Lot był długi i spokojny, więc miałyśmy sporo czasu na poplotkowanie w języku ojczystym. I bardzo się ucieszyłam, że ma takie samo podejście, jak ja i w każdym miejscu, do którego jedzie stara się jak najwięcej zobaczyć. Od razu się więc umówiłyśmy na zwiedzanie. Ale zanim do tego doszło, po dotarciu z lotniska do hotelu wybrałyśmy się na jedzenie. Szukałyśmy miejsca, gdzie można dostać "hot pot", czyli zupę albo jakieś inne danie stawiane nad mini palnikiem i gotujące się przy stole. Znalazłyśmy restaurację, która prezentowała się ciekawie i miała menu w języku angielskim. Nawet jeden z pracowników nas rozumiał i znał parę angielskich słówek, co wbrew pozorom w Chinach jest rzadko spotykane. Niezależnie od tego, czy to młodsze, czy starsze osoby - angielskiego ni w ząb. Nawet kiedy Justyna próbowała zamówić ryż, to nikt z pracowników (oprócz tego jednego, naszego wybawcy) nie mógł zrozumieć słowa "rice". No już co jak co, ale RYŻ w Chinach to powinni rozumieć we wszystkich językach świata. Ja zamówiłam zupę grzybową i dostałam garneczek z wodą pełną dziwacznych grzybów. Niestety, jak by to ciekawie nie wyglądało, niezależnie od ilości wrzuconych przypraw, które dostałam na osobnym talerzyku, smakowało to tylko jak woda z pływającymi na wierzchu grzybami. Na szczęście zamówiłam też kaczkę z ziemniakami. Kaczka w miodowym sosie - pyszna. Ziemniaki za to dostałam pokrojone w półcentymetrowe plasterki i całkiem surowe. No to dawaj je do tej zupy! Ugotowałam sobie sama. Do tego chińskie piwko i już człowiek zadowolony. 







Następnego dnia do zwiedzania przyłączyła się dziewczyna z Singapuru, która ku naszemu zadowoleniu mówiła trochę po chińsku oraz Finka. Po raz pierwszy w Qatar Airways spotkałam kogoś z Finlandii. Myślałam, że stamtąd się nie ucieka, a tu proszę. Wybrałyśmy się wszystkie dzielnicy Pudong, serca chińskiego biznesu nad rzeką Huang Pu. Ciężko uwierzyć, że jeszcze w 1990 roku w tym miejscu były tylko bagniste tereny. Dopiero po decyzji o utworzeniu Specjalnej Strefy Ekonomicznej budynki zaczęły rosnąć, jak grzyby po deszczu. Niestety, widoczność nie była za dobra, ale sprytni Chińczycy znaleźli w tym sposób na zarobienie pieniędzy. Oferowali zrobienie zdjęcia i komputerowe nałożenie go na idealnie czyste i przejrzyste, słoneczne tło. No cóż, też tak można. 







Stamtąd udałyśmy się do Starego Miasta i Ogrodu Yu Yuan z XVI wieku. Ogród był podarunkiem urzędnika rządowego dynastii Ming, Pana Yunduana dla jego rodziców. Ogród przechodził wiele zmian przez te setki lat. Nawet arabscy kupcy maczali w tym palce, kiedy to w 1760 roku odkupili teren, żeby zająć się jego rekonstrukcją. Powierzchnia około 20 tysięcy metrów kwadratowych została udostępniona dla turystów w 1961 roku. Dziś można spacerować, podziwiając atrakcyjne miejsca ogrodu: pawilony, hale, stawy, kapliczki, kamienne rabaty. Może październik to nie najlepsza pora na zwiedzanie tego miejsca, bo domyślam się, że w innych miesiącach jest tu bardziej kolorowo, ale i tak całość robi wrażenie.
















Do tego dookoła tysiące straganów i straganików ze wszystkim. Od pamiątek i bibelotów, przez herbaty, jedwabie, aż po dziwne instrumenty muzyczne. Oczywiście nie zabrakło stoisk z jedzeniem. Ale ja to chyba w Chinach bym zginęła z głodu. Jakoś nie przemawiają do mnie kałamarnice na patyku i inne śmierdzidła, które z nie wiadomo jakiego mięsa są zrobione. Na szczęście KFC jest wszędzie :) Stojąc w kolejce po Zingera byłyśmy nie lada atrakcją dla chińskich dzieci, zwłaszcza koleżanka z Finlandii o niemalże białych włosach i niebieskich oczach. Na koniec zajrzałyśmy do podziemnego marketu, który wszyscy zachwalali jako bardzo tani. Ja za zakupami aż tak bardzo nie jestem, ale market był przy naszym przystanku autobusowym, do tego zaczął padać deszcz, no to poszłyśmy. Faktycznie, wszystko było tanie jak barszcz, do tego dodatkowo można było wiele utargować. Najlepszym na to sposobem jest po prostu wyjście ze sklepu z miną "Nie, dziękuję, nie chcę". Wtedy sprzedawca wybiega za tobą ze sklepu i krzyczy coraz to niższą cenę: 120! 100! 80! 65!!!! - działało za każdym razem.








Ogólnie Szanghaj robi wrażenie. Ale dla mnie - tak jak inne chińskie miasta - jest dobry najwyżej na kilka dni. A potem szybko wracać na swoje miejsce, do swojego klimatu i swojej lodówki.

Szanghaj, Chiny 04-06.10.2012

poniedziałek, 15 października 2012

Washington DC

Moja trzecia podróż do Stanów. Qatar Airways obsługuje połączenia do trzech miast USA, jak na razie (Nowy Jork, Houston i Waszyngton), więc już mam komplet. W kwietniu przyszłego roku dojdzie Chicago, ale do tego jeszcze trochę czasu.

Washington DC - przypomniało mi się, jak w liceum mój nauczyciel angielskiego opowiadał, jak to jeden z jego uczniów wyjaśnił skrót DC jako "Da Capital" :) Otóż nie, jeśli ktoś jeszcze nie wie, to wyjaśniam, że owe DC to skrót od District Colombia, nazwy stanu, w którym to znajduje się stolica.



O samym locie nie będę pisać, bo szkoda słów. 13 godzin na pokładzie pełnym Hindusów. Nie, nie mam nic przeciwko, ale co ich tyle robi w Stanach, to ja nie wiem! Miałam za to jednego pasażera, który na początku lotu powiedział mi, że jest członkiem naszego Priviledge Club (ma już srebrny status, co oznacza, że lata dość często i jest dla nas cennym klientem) i w związku z tym chciałby, żeby go przenieść do biznes klasy. Oczywiście nie ma takiej możliwości, kiedy pasażer jest już na pokładzie, to pozamiatane. Nie ma przenoszenia. Powiedziałam mu grzecznie, że się nie da, ale ponieważ ja dziś obsługuję tą część samolotu, dołożę wszelkich starań, żeby poczuł się nawet lepiej, niż w biznes klasie. No i masz, powiedziałam i trzeba było słowa dotrzymać. Skakałam więc koło niego cały lot i chyba mi to nawet wyszło, bo dostałam na koniec lotu piękny komentarz na swój temat na naszym formularzu :)

W planach miałam zwiedzanie, oczywiście. Reszta załogi pognała na zakupy, oczywiście. Na ich szczęście tuż przy samym hotelu stoi ogromne centrum handlowe, więc nie musieli się nawet trudzić, żeby dostać się do miasta. Ja natomiast z rana posprawdzałam sobie połączenia i zaplanowałam trasę. Na celowniku były dwa miejsca: plac National Mall - serce życia politycznego i Biały Dom, co by Barackowi pomachać. Co prawda chcieli mi utrudnić zadanie, zamykając stację metra, na której miałam się przesiadać, ale nie ze mną te numery. Wsiadłam do autobusu zastępczego, nie mając pojęcia dokąd jadę, ale suma sumarum trafiłam tam, gdzie chciałam.

National Mall to chyba najpopularniejsze miejsce protestów i demonstracji w Stanach Zjednoczonych. Mnie najbardziej się kojarzy ze sceną z jednego z moich ulubionych filmów, Forest Gump. Charakterystyczny marmurowy obelisk, Washington Monument, ma 169 m wysokości i jest najwyższym obiektem na świecie wykonanym wyłącznie metodą murarską, bez żadnych metalowych konstrukcji w środku. Stoją tu także budowle i pomniki upamiętniające najważniejsze postaci w dziejach USA - Lincoln Memorial, Jefferson Memorial, pomnik Vietnam Veterans Memorial - wspomnienie 60 tys. amerykańskich żołnierzy, którzy zginęli w Wietnamie. Jest też Korean War Veterans Memorial, odsłonięty w 1995 r., poświęcony prawie prawie 55 tys. Amerykanów, którzy zginęli w Korei. I jak na Amerykanów przystało, (prawie) wszystkie te pomniki są ogromne i wystawne.













Kiedy szłam zobaczyć Biały Dom, kierowałam się mapą, którą dostałam z hotelu. Nie była zbyt szczegółowa, ale wystarczająca. Kiedy po krótkim spacerze i po przekąsce ("Polish sausage") dotarłam do miejsca,  gdzie według mapy miał znajdować się dom prezydenta, zobaczyłam ten oto budynek:



Ani to białe, ani prezydenckie i w ogóle jakoś tak za blisko płotu, kiepsko chronione. Pomyślałam, że coś tu nie tak, bo budynek, owszem, bardzo ładny, ale nijak nie przypomina tego Białego Domu, który zna się z telewizji i internetu. Szłam więc dalej przed siebie, aż się okazało, że to na mojej mapie brakuje kilku budynków, które są przed Białym Domem. W każdym bądź razie trafiłam na miejsce. Szefa nie widziałam, ale jakoś nie potrzeba mi go do szczęścia ;)





Pospacerowałam jeszcze trochę po okolicy. Pogoda była miła, buty wygodne, tylko czas się kończył. Przed kilkunastogodzinnym lotem powrotnym trzeba się przespać. Organizmu nie da się (aż tak) oszukać. Tym razem zwiedzałam wszystko od zewnątrz, następnym razem pozwiedzam od środka. Może nie Biały Dom, ale na przykład Bibliotekę Kongresu Stanów Zjednoczonych, żeby zobaczyć Deklarację Niepodległości.


Waszyngton wspominam najlepiej z trzech miast w Stanach, ale tylko dlatego, że w Nowym Jorku miałam mało czasu, a w Houston nie dojechałam do samego centrum. Gdybym miała brać pod uwagę sam lot - nigdy więcej USA. Ale co zrobić, taka praca ;)


Waszyngton, USA 29-30.09.2012 (N)