obraz

obraz

środa, 3 października 2012

Seul - Gangnam Style!

No nie mogę się powstrzymać, muszę na początek wrzucić koreański kawałek, który rozbawi chyba każdego :)



To była urodzinowa niespodzianka, którą dostałam od QA. Lot do Korei od ponad roku utrzymuje się w pierwszej piątce obstawianych lotów, głównie przez to, że mamy bardzo dużo stewardess z tego właśnie kraju. Podróż jest długa, 8-godzinna, więc nie przysługuje nam odpoczynek, jak w przypadku lotów do USA.

Wylot mieliśmy opóźniony o ponad 2 godziny, ale na szczęście powiadomili mnie o tym, kiedy jeszcze byłam w domu. W pełni gotowości czekałam więc sobie przed telewizorem, z kubkiem gorącej herbaty w ręku, w mundurku i z pełnym makijażem. Takie loty (opóźnione) zawsze są większym wyzwaniem, bo pasażerowie wchodzą na pokład już poddenerwowani i to my musimy ich zagłaskać, żeby na końcu podróży wysiadali z uśmiechem.

Podczas lotu CS dla zabicia czasu postanowiła zrobić nam quiz odnośnie znajomości produktów QA. A jakie mamy rodzaje kawy? A skąd pochodzą? A jak zrobic krwawą mary, a do jakiego drinka wrzucamy plasterek pomaranczy zamiast cytryny? Itp, itd. Podczas serwisu zwracała uwagę na każdy szczegół: logo w tą stronę, kawa zaparzona w odpowiednim momencie, tu brakuje słodzika, a tu trzech śmietanek, bo jest niesymetrycznie. Na początku pomyslałam: co za zołza, czepia się. Ale po jakimś czasie zobaczyłam w niej siebie. Zwracam uwagę na te same szczegóły i denerwuje mnie, kiedy coś jest nie tak, jak powinno. Sama układam głupie śmietanki do kawy, żeby wszystkie były równo i napisem w tą samą stronę... Więc jeśli jakimś cudem zasiedzę się w Doha kilka lat i doczekam się awansu na CS, to będę taką właśnie upierdliwą zołzą ;)

Stacja docelowa: Incheon, miasto nieopodal Seulu. Myślałam, że cały pobyt spędzimy właśnie tam. Droga z lotniska do hotelu była tak długa, że zdążyłam głęboko zasnąć w autobusie i coś mi się nawet przyśniło. Obudziłam się i okazało się, że jesteśmy w Seulu! Czteroosobowa załoga z kokpitu zbierała się na wspólną kolację, oczywiście zapraszali, żeby do nich dołączyć, ale ja postawiłam na odespanie lotu i zwiedzanie od rana. Ponieważ prawie cała kilkunastoosobowa załoga była z Korei, większość pojechała do domu, a reszta miała w planach zakupy. Rany Boskie! Zakupy i zakupy, ile można?! Na szczęście był jeden chłopak z Uzbekistanu, który też chciał wybrać się do miasta, ale nie koniecznie do centrum handlowego. 










Zaczęliśmy od śniadania, które w sumie wyglądało, jak lunch. W restauracji na środku każdego stolika była dziura, do której pan przypominający Hiro Nakamura z "Herosów" wsadził kociołek z rozżarzonym drewnem. Na to kratka, jak na grillu i gotowe. Dostaliśmy na stół surowe mięso (kurczaka dla kolegi i wieprzowinę dla mnie) w marynacie, która swoim zapachem drażniła kubeczki smakowe. No i zaczęło się smażenie przy stoliku. Dookoła mieliśmy pełno dodatków: czosnek, cebulę, kimchi i inne koreańskie cuda, więc każdą porcję można było przyrządzić wedle uznania. Rura zwisająca tuż nad grillem zasysała nadmiar dymu i zapachu. Posiłek wyśmienity, a sam proces przygotowania dodał tylko smaku.





Po jedzeniu wyruszyliśmy we wcześniej wybrane miejsce, pałac Gyeongbokgung wybudowany w 1394 roku i zrekonstruowany później w 1867, po zniszczeniu przez Japończyków. Ale zanim tam dotarliśmy, natrafiliśmy na coś w rodzaju wystawy kwiatowej. Nie był to zwykły pokaz ogromnych bukietów, ale coś jakby połączenie florystyki ze sztuką (o proszę, jak ładnie zabrzmiało). Szkoda tylko, że upalna pogoda dawała się też we znaki kwiatom. A może po prostu trafiliśmy na ostatni dzień wystawy, dlatego niektóre okazy skłaniały się już ku ziemi.








Przed Pałacem Gyeongbokgung mieliśmy okazję oglądać zmianę warty, która rozpoczynała się od kilku uderzeń w ogromny bęben, przy którym i ja próbowałam później swoich sił. Oczywiście "na niby", bo gdzież by ktoś pozwolił na coś takiego ;) Cały kompleks przypominał mi trochę Świątynię Nieba w Pekinie.















W międzyczasie dostawałam życzenia urodzinowe, przesyłane na wiele sposobów, za które wszystkim bardzo serdecznie dziękuję!

Lot powrotny był bardziej męczący, bo dłuższy, prawie 10 godzin bez odpoczynku. Do tego po pierwszym posiłku, gdzieś nad Himalajami, zaczęły się dość ostre turnulencje. Musiałyśmy przerwać pracę, pognać z wózkami do tyłu, zabezpieczyć wszystko, usiąść i zapiąć pasy. Rzucało na tyle mocno, że na podłogę poleciał dzbanek z kawą i butelka wody (oczywiście jedno i drugie po upadku otworzyło się i wylało całą swoją zawartość), a zaraz za nimi jeden z wózków przewrócił się na bok. Bałagan był ogromny, ale uporałyśmy się ze wszystkim. Pasażerowie mie narzekali, a na koniec lotu załoga złożyła mi życzenia i wręczyła upominek. Daleko od domu, daleko od bliskich, ale miło spędzone urodziny.




Album ze zdjęciami:
Seul, Korea Południowa 23-24.09.2012 (N)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz