obraz

obraz

wtorek, 30 kwietnia 2013

Sruuuu Lanka

Chyba za dobrze się nastawiłam na Sri Lankę. Pomimo tego, że czasu było mało, chciałam zobaczyć co nie co. Już podczas drogi z lotniska (ponad godzinnej!!!) zaobserwowałam kilka ciekawych rzeczy. Na przykład co kilkanaście metrów stała jakaś figurka chrześcijańska - a to Matka Boska, a to Jezus, a to Jan Chrzciciel. Dziwne, jak na kraj, gdzie 70% to buddyści. Albo na przykład akurat miał miejsce maraton. Sporo osób z numerkami poprzyklejanymi biegło główną ulicą. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że... biegli między samochodami! Niedawno przecież na własnej skórze się przekonałam, jak w Warszawie nawet tramwajom trasę zmienili przez maraton, ulice pozamykane. Ale co tam, w Colombo się z tym nie szczypią. A może jak który samochód zatrąbi, to maratończyk podskoczy i pobiegnie szybciej.

Niestety, moje pozytywne nastawienie nie trwało długo. Nic mnie tak nie odstrasza i nie denerwuje, jak ludzie biorący cię za głupka i próbujący zrobić z ciebie idiotę. A jeszcze bardziej denerwujące jest to, że czasami faktycznie dajemy się nabrać w ich butelkę. Tak było w Colombo. Wyszłam z hotelu, palące słońce szybko doładowało moje baterie po nocnym locie. Biała kobieta spacerująca po ulicy w tym kraju - to musi być turystka. Tak więc wszystkie tuk-tuki i inne formy taksówek zaczęły podjeżdżać, trąbić i oferować przejazd. No to wsiadłam do jednego, który miał mnie zabrać w miejsce odbywającej się ceremonii. Zapytałam ile mnie taki przejazd będzie kosztował i dowiedziałam się, że kwota według licznika. Ok, przynajmniej uczciwie. Krótki przejazd, niezbyt ciekawa trasa i horrendalna kwota za przejazd "według licznika". A gdzie ten licznik, pytam? A tutaj - i pokazuje mi wskaźnik przejechanych kilometrów. Nie będę opisywać szczegółów dalszej rozmowy. Pan powinien się cieszyć, że dostał 1/3 kwoty, którą sobie zażyczył. A powinien dostać figę z makiem, bo na wskazanym miejscu żadnej ceremonii nie było. Był za to park z przeróżnymi rodzajami drzew. Już po minucie znalazł się kolejny "pomocny" Srilańczyk, który mnie po całym parku oprowadził. Drzewa były tam przeróżne, mahoń, heban, drzewo cynamonowe, kardamon, cytryny zielone, pomarańcze i inne kokosy. Z każdego drzewa mój przewodnik-geolog zerwał kilka liści, roztarł je w rękach i prezentował zapach. Faktycznie, pachniały ciekawie i intensywnie. Ale po takiej półgodzinnej zapachowej degustacji miałam już dość. Podziękowałam panu, w podzięce dałam mu banknot $5, pomyślałam, że się ucieszy. Ale ku mojemu zdziwieniu, pan skrzywił minę, bo banknot był lekko w roku naddarty (dosłownie kilka milimetrów) i zapytał mnie, czy nie mam innego. No trzymajcie mnie..... Wróciłam do hotelu szybkim, zdecydowanym krokiem, marudząc sobie pod nosem.













Kilka dni później, jak na złość, zmieniono mi stand by na lot do Sri Lanki. Tym razem jednak odpoczynek w Colombo był jedynie 15-godzinny i całe szczęście. Ciągle jeszcze obrażona na to miejsce, przespałam prawie cały pobyt, z przerwą na jedzenie. Trzymam kciuki za to, żeby jeszcze kiedyś w przyszłości (najlepiej dalekiej przyszłości) trafił się lot na Sri Lankę, który zmieni moje zdanie na temat tego miejsca, bo podobno jest bardzo piękne.

A tymczasem szykuję się do jutrzejszego nalotu na Kanadę. Plany mam wielkie, ale na razie cicho sza!!!


Colombo, Sri Lanka 21-22.04.2013

sobota, 20 kwietnia 2013

N.A.S.A.

Podczas lotu do Houston zgadałam się z kilkoma dziewczynami, które też chciały pojechać do centrum NASA. Fakt, wszystkie statki kosmiczne startują z Przylądka Canaveral na Florydzie, ale w Houston jest centrum, gdzie monitoruje się wszystkie loty i szkoli astronautów. Tu też pierwsi astronauci powracający z Księżyca przechodzili kwarantannę i tu składuje się próbki gruntu i skał księżycowych.

Z pięciu osób chętnych następnego dnia zostały trzy. Tak to czasem bywa. Ludzie wykruszają się po przyłożeniu głowy do miękkiej poduszki. Koreanka i Japonka odpadły, więc zostałyśmy z dziewczynami z Rumunii i Indii. Jedna z nich skontaktowała się z jakimś swoim dawnym szkolnym kolegą, który przyjechał po nas samochodem. Pomyślałam, że sprawę dojazdu mamy z głowy. Ale nie koniecznie, jak się okazało. Kolega owszem, miał samochód, ale wypożyczony z GPS-em, którego nie za bardzo umiał obsługiwać. Był mało rozmowny, przynajmniej w stosunku do mnie i koleżanki z Indii. Rozmawiał tylko ze swoją rodaczką w ich języku ojczystym. No dziwne to, przecież mieszka w Stanach, więc nie powinien mieć blokady rozmawiania po angielsku. Ale nie będę wnikać. Koleżanka Rumunka siedziała z przodu na miejscu pasażera, co w moim mniemaniu automatycznie czyniło ją pilotem kierowcy, więc ja się nie wtrącałam. Jak już GPS został rozgryziony, adres wpisany, ruszyliśmy w drogę. Kiedy po 45 minutach jazdy i kilku przekalkulowaniach trasy przez GPS (a żeby było ciekawiej, wszystko przy dźwiękach jednej płyty Roxette), usłyszeliśmy, że jesteśmy u celu, rozejrzeliśmy się po okolicy. NASA to to na pewno nie była. Nie mniej jednak miasteczko Kemah okazało się bardzo urokliwym miejscem. Zrobiliśmy więc nieplanowany przystanek. Wszystkie domy postawione nad brzegiem były drewniane, wzniesione na palach wysokich na jedną kondygnację budynku. Ciekawe. Jeżeli to ma chronić przed wodą, przypływami, to dlaczego między tymi belkami stawiane są samochody? To wszystko wygląda naprawdę lichutko i niestabilnie. Ale skoro wszystkie domy są stawiany w taki sposób, to pewnie to tylko moje mylne wrażenie. Ale wcale się nie dziwię, że jak przechodzi huragan, to straty w takim  miasteczku są ogromne. Niemniej jednak domki były malownicze.








Podeszliśmy do tutejszego pana policjanta, pytając o drogę do Centrum NASA. Pan zaczął tłumaczyć starym, dobrym sposobem, wymachując rękami.
- Przejedzie pan przez most, zaraz za mostem w lewo na NASA Street i cały czas prosto.
- A nie ma pan adresu, żeby w GPS wpisać?
No tak, młode pokolenie i elektronika :P Ruszyliśmy w drogę, która ze słów policjanta wydawała się dziecinnie prosta. I taka też była, ale kolega kierowca musiał po drodze jeszcze zadzwonić do koleżanki, żeby mu wygooglała dokładny adres. W każdym razie, kiedy na poboczu nazwy wszystkich sklepów miały coś "kosmicznego" w sobie (np. Apollo Tire and Wheel albo Nasa Hair), a na dachu McDonalda stał wielki kosmonauta trzymający frytki, wiedzieliśmy, że to już blisko.


Samo centrum... no cóż. Troszeczkę mnie rozczarowało. Ale tylko troszeczkę. Na początku wszystko przypominało bardziej Kosmiczne Centrum Zabaw Dla Dzieci. Pełno atrakcji, symulatory, nawet kosmiczne Angry Birds. Pochodziliśmy trochę i porobiliśmy zdjęcia. Na szczęście było kilka pomieszczeń z naprawdę ciekawymi wystawami. W jednej gablocie znajdował się nawet kawałek skały z księżyca. Każdy mógł tej skały dotknąć. Skała była czarna i gładka, ale to pewnie przez tysiące głaszczących ją dziennie rąk.



Model kokpitu wahadłowca








Model stacji kosmicznej SkyLab

Model stacji kosmicznej SkyLab - "pojemnik" na prysznic

Model stacji kosmicznej SkyLab - astronaucie mieli przyczepione do butów specjalne trójkąty, który pasowały do tych w ścianie. Dzięki temu mogli "przyczepić się" w dowolnym miejscu pomieszczenia.
A tu dotykam skały z księżyca!

Oto i sama skała księżycowa

Model pojazdu księżycowego



Z tego miejsca tramwaj zabrał nas do centrum szkoleniowego. Przewodnik tłumaczył, w którym budynku co się robi. Z zewnątrz niestety nie wyglądało to ciekawie. Wielkie, kwadratowe budynki, zamknięte dla zwiedzających. Ale jedno miejsce treningowe można zobaczyć ze specjalnie przygotowanego balkonu za szybą. Znajdowała się tam ogromna ilość maszyn i symulatorów. Na jednych przyszli astronauci uczyli się poruszać w braku grawitacji, na innych sterować skomplikowanymi maszynami i wysięgnikami, których nazw i zadań nawet nie powtórzę. Ale pamiętam jednego robota, który potrafi tak precyzyjnie poruszać palcami, że może bez problemu napisać smsa na smartfonie, nie robiąc przy tym żadnych błędów ortograficznych. Czyli lepiej, niż miliony dzisiejszych nastolatków, jak skomentował przewodnik.










Po czasie spędzonym w Centrum wszystkim zaczęło burczeć w brzuchu. Postanowiliśmy więc wrócić do owej malowniczej miejscowości na obiad. Okazało się to znakomitym pomysłem. W porcie znajdował się mini park rozrywki, gdzie wszystko zrobione było na wzór teksańskiego rancza. Była nawet kolejka górksa, nad którą się zastanawiałyśmy, ale jej konstrukcja z drewna jakoś mnie nie przekonała. Za to zjedliśmy obiad w restauracji, gdzie tuż za oknem był jeden ze spadów owej kolejki, więc co kilka minut za oknami śmigały wagoniki z krzyczącymi ludźmi. Zjadłam też pysznego steka z krewetkami zapiekanymi w boczku i sosie barbecue. Najlepsze krewetki, jakie kiedykolwiek jadłam!













Wyjazd do Houston udany, NASA zaliczona. Teraz szykuję się na kolejny lot ze zmienionego SBY - Colombo na Sri Lance. Może być ciekawie. Ale najważniejsze, że będzie cieplutko. Tak już się przyzwyczaiłam do wysokich temperatur, że jak jest poniżej 20, to się źle czuję.


Na koniec jeszcze album z wszystkimi zdjęciami z Houston i Centrum Kosmicznego:
Houston, USA 05-07.04.2013