obraz

obraz

piątek, 22 listopada 2013

Mała rzecz, a cieszy.

W poprzednim wpisie zastanawiałam się, co przyniesie listopad. Jak na razie to przyniósł ciszę na blogu. Ani się obejrzałam, a tu już 22 dzień miesiąca! Za chwilę wychodzi nowy grafik, a u mnie na blogu tylko gruba warstwa kurzu. Czasami tak bywa. Czasami weny do pisania po prostu nie ma. Ale to nie znaczy, że z pisania rezygnuję. Przepraszam więc za tak długą przerwę i już się poprawiam.

Kolejny dzień pracy, pobudka o 4:30, lekkie śniadanie - płatki z mlekiem. Miodowe, oczywiście. Makijaż zrobiony, mundurek założony, gotowa na 14-godzinny lot do Chicago. Już na briefingu przed lotem bardzo podekscytowany kapitan powiedział nam, że samolot, którym lecimy to Boeing A7-BAA, po czym zaczął szukać na naszych twarzach takiej samej ekscytacji, jak u niego. A my owszem, wiemy, że to Boeing 777-300, ale czym tu się ekscytować? Mamy takich maszyn w firmie 22. Okazało się, że ta akurat sztuka została ostatnio przemalowana, z okazji przystąpienia naszych linii lotniczych do grupy OneWorld. Obecnie samolot ten wygląda więc tak:

Zdjęcie zaczerpnięte ze strony www.airlines.de 

No dobrze, cieszymy się. Nie tak, jak pan kapitan co prawda. Samolot wypełniony po brzegi, zarówno w klasie ekonomicznej, jak i biznes, dlatego przez cały czas biegałyśmy po pokładzie w tę i z powrotem. Nie było nawet kiedy zjeść coś porządnego, wszystko z doskoku. Dlatego po wylądowaniu postanowiłam zająć się swoim podniebieniem. To samo zrobiłam ostatnio z Madrycie, kupując w supermarkecie świeże bułki, szynkę, sery i na co mi tam jeszcze bardziej ślinka skapnęła. Szynkę zjadłam na miejscu, a do Kataru przywiozłam sery i przesłodkie owoce. I tak zostałam też zostałam skomentowana, że mi się poprzewracało w niektórych częściach ciała (głowę oczywiście mam na myśli), bo już nie tylko latam do Mediolanu, czy Paryża po ciuchy i torebki, ale też do Sri Lanki po herbatę i do Hiszpanii po owoce. No cóż, nie da się ukryć, że moje zakupy weszły już na inny poziom i przy liście z zakupami nie tylko zaznaczam, w którym sklepie co kupić, ale też w którym kraju. Trzeba korzystać ze wszystkich przywilejów, których dostarcza mi moja praca.

Tym razem spacerując po supermarkecie w Chicago, penetrując regał po regale, natrafiłam na całą półkę polskich produktów. Tego bym się spodziewała może po Londynie, ale nie po USA. No ale tak jak pisałam ostatnio, Chicago przyciągnęło masę Polaków swego czasu, więc teraz o nich dbają. I tak stałam przed półką dobrych kilka minut, z uśmiechem na pół twarzy. A tam wszystko z polskimi etykietami, kapusta kiszona, sałatka szwedzka (którą pamiętam ze swoich rodzinnych obiadów), mąka ziemniaczana, konserwa turystyczna, przyprawy, paluszki słone, słodycze, napoje, itp. Ale największą radość tym razem sprawił mi... pasztet Profi z pieczarkami. Zwykły pasztet, który pewnie każdy kiedyś chociaż raz w życiu jadł, a nigdy się nad tym nie zastanawiał. Ot po prostu zwykły pasztet, czym tu się ekscytować? Ale uwierzcie mi, kiedy się wyjeżdża z Polski na dłużej i to do kraju, w którym niektórych rzeczy po prostu nie ma, to dopiero wtedy zaczyna się doceniać te najmniejsze pierdołki, które towarzyszą nam każdego dnia. I w ten oto sposób atrakcją dnia stało się dla mnie opakowanie pasztetu zjedzone w hotelowym pokoju ze świeżą bułką. Bez masła, bez noża, jak na obozie przy ognisku. Pycha!





W drodze powrotnej też mieliśmy komplet pasażerów, dlatego było sporo uwijania się już od pierwszych minut. W pewnym momencie, jeszcze w czasie gdy pasażerowie wchodzili na pokład zauważyłam, że załoga dość intensywnie plotkuje o jednym z nich. Kiedy podeszłam, zapytali mnie, czy może ja wiem, jak nazywa się ten wysoki pasażer. A skąd mam wiedzieć jak ma na imię jakiś pasażer, pomyślałam. Listę dostajemy dopiero, jak wszyscy są na pokładzie. Wzięłam więc tackę z gorącymi mini ręczniczkami o zapachu różanym, które rozdajemy pasażerom w biznes klasie na dzień dobry, żeby mogli sobie odświeżyć dłonie, czy twarz przed lotem. Jak tylko weszłam do kabiny, otworzyłam szeroko oczy i już wiedziałam o co chodzi w tym całym zamieszaniu. Szybko zmazałam z twarzy zaskoczenie i zaprezentowałam uśmiech nr 5. Następnie z radością wręczyłam gorący ręcznik byłemu (bo już emerytowanemu) graczowi NBA. I zastanawiałam się jak można nie wiedzieć, że ów "wysoki pasażer" to nikt inny, jak Shaquille O'Neil. Przy wzroście 216 cm nawet kiedy siedział, jego głowa wystawała wysoko ponad siedzenie i ponad głowy innych. Nie miałam co prawda okazji z nim porozmawiać więcej, niż wymagał tego serwis, ale pamiątkowe zdjęcie i autograf jest. W podpisie jest nawet numer "34", z którym grał w Los Angeles Lakers.



A teraz wracam do korzystania z uroków dnia wolnego i do lektury książki S. Kinga "Dallas '63". Akurat dziś przypada 50 rocznica zamachu na J.F.Kennedy'ego, a książka opowiada o tym, jak to jeden człowiek cofa się w czasie, żeby tej tragedii zapobiec. Polecam.


8 komentarzy:

  1. Aaaa... latałaś z O'Neilem!!! Zazdroszczę jak diabli :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie taka mała ta rzecz :D a cieszy również czytelników :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej jaka Ty malutka przy nim:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tytułowa "mała rzecz" miała się tyczyć pasztetu z Chicago ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hahaha ubawiłaś mnie tym pasztetem

    OdpowiedzUsuń
  6. stewardessy qataru mogą publikować prywatnie zdjęcia w munudurze?

    OdpowiedzUsuń
  7. Odpowiedzi
    1. dziekuje za odpowiedz, pytałam bo widziałam zdjęcie Pani z O'Neilem :) ale teraz juz go nie ma czy ja jestem slepa? :p

      Usuń