Kiedy ponad półtora roku temu, podczas pobytu w Wietnamie, udało mi się wybrać z jeszcze dwiema innymi dziewczynami na wycieczkę nad Mekong, byłam zachwycona tym, jak rzeki o kolorze kawy z mlekiem, znakomicie wpisywały się w tamten krajobraz. Wystarczyło zanurzyć rękę na kilka centymetrów, a już palców nie było widać. I gdy wtedy tak płynęłam łodzią przecinając taką właśnie brązową taflę wody, nie zastanawiałam się w ogóle, w którym miejscu łączy się ona z szerokimi wodami oceanu. Aż do niedawna.
Jeden z moich ostatnich lotów do Bangkoku był dla odmiany na pokładzie Boeinga 777, a nie Airbusa A380, tak jak to zwykle bywa na trasie do Tajlandii. Tym razem na niespełna 30 pasażerów w biznes klasie przypadało siedem dziewcząt, które też na co dzień uwijają się w A380, gdzie zazwyczaj jest nas sześć, a pasażerów czterdziestu ośmiu. Dlatego chyba łatwo się domyśleć, że serwis przebiegł nam szybko i sprawnie i miałyśmy trochę czasu dla siebie. Już prawie zapomniałam, jak to jest, kiedy godziny na pokładzie się dłużą i tylko odlicza się czas do lądowania. Siedząc spokojnie z gorącą herbatą Earl Grey w papierowym kubku, uchyliłam zasłonę na mini okienku w drzwiach. Akurat lecieliśmy na Myanmarem (dawną Birmą), krajem sąsiadującym z Tajlandią. Najbardziej wysunięta na południe część tego kraju wygląda, jak kartka papieru, którą wsadziło się do niszczarki, ale w połowie drogi postanowiło się ją wyjąć i teraz końcówka jest zupełnie poszatkowana (może i to zbyt biurowe skojarzenie, ale inne jakie mi przyszło do głowy, to sucha pięta z popękaną skórą, bleh). Teraz miałam okazję tę kartkę (piętę) zobaczyć z góry. I widok był naprawdę ciekawy. Ani trochę obleśny, tak jak moje skojarzenia.
Ląd poprzecinany w wielu miejscach złocistymi rzekami, od których co kawałek odbijała kolejna odnoga. Od niej kolejna i jeszcze jedna. Całość tworzyła błyszczącą w słońcu siatkę, brązowo-złotą pajęczynę. Zachwycałam się przez chwilę widokami, po czym zostałam zawołana przez koleżanki do czegoś zupełnie przyziemnego, już nie pamiętam nawet czego. Zrobiłam szybko co swoje i wróciłam do okienka, żeby obserwować z góry porozrywany ląd. Nawet wychwyciłam jedno miasteczko, które później udało mi się zidentyfikować na mapach Google, porównując teren i rzeki dookoła. Jeden z zakrętów rzecznych pod kątem 90 stopni bardzo mi w tym pomógł. To miasteczko Bogale nad rzeką o tej samej nazwie. Chwilę potem zaczęliśmy zbliżać się do wschodniego wybrzeża. I tu niesamowity widok, gdzie jedna z tych rzek wpada do Morza Andamańskiego, a właściwie do Zatoki Martaban (trochę geografii, a co). Błotniste, brązowe wody mieszają się z błękitem. Zupełnie jakby ktoś próbował oczyścić pędzel z brązowej farby. Taki sam widok można zobaczyć na mapach Google po dokładnym zbliżeniu, ale kto by tam śledził w internecie wybrzeże Birmy.
Dni mijają jak szalone. Wolne kończy się bardzo szybko, żyje się od lotu do lotu. Trochę zaczyna męczyć taki tryb życia. Ale szybko sobie przypominam wszystkie pozytywne aspekty, które się z tym trybem życia wiążą. A wszystko ma swoją cenę, "coś za coś", jak to mówią. W takich chwilach najlepiej pomaga wieczorny relaks, na przykład w jednej z kawiarni w katarskiej Perle.
Tak marudzę i narzekam, że tyle do tego Londynu latam, a nic właściwie o tym nie piszę. Ostatni konkretny wpis z tego miasta jest z grudnia zeszłego roku, kiedy to odwiedziłam Tower of London udekorowaną setkami tysięcy ceramicznych maków. Nie znaczy to, że od tamtego czasu nie wybrałam się w ogóle do miasta i tylko skupiam się na polskich spożywczakach w Hounslow. To też, oczywiście, ale nie tylko. Zróbmy więc małe zestawienie niektórych lotów do Londynu z zeszłego roku.
Grudzień 2014
W Londynie mieszka mój dobry przyjaciel Sebastian, z którym bardzo chętnie się spotykam, jeśli tylko terminy nam się zgrają. Udało się to między innymi w grudniu zeszłego roku, kiedy postanowiliśmy wybrać się do Hyde Parku, gdzie rozstawione było wesołe miasteczko - Winter Wonderland. Nie ma to jak przez jeden wieczór odjąć sobie kilkanaście lat i beztrosko między karuzelami i salonami krzywych luster. Atmosfera już świąteczna, rozstawione kramy z ozdobami choinkowymi, upominkami i wszystkim tym, co ze świętami może się kojarzyć. Na koniec dnia powstał krótki filmik, odzwierciedlający nasze humory i atmosferę wieczoru.
Luty 2015
W lutym postanowiłam wybrać się do muzeum. Oczywiście mogłam zapomnieć o jakimkolwiek towarzystwie z załogi. Samo pytanie "Czy jedziesz ze mną do miasta", kiedy dotarcie do centrum przewiduje jazdę autobusem do lotniska oraz 45-minutową podróż metrem, odstrasza wymęczonych lotem koleżanki i kolegów. A jeśli kogoś to nie odstraszy, to słowo "muzeum" na pewno. Wybrałam się więc sama. Był środek tygodnia, świeże chłodne powietrze było miłą odmianą po katarskim upale. Wysiadłam na stacji South Kensington i od razu spodobała mi się okolica. Ciężko mi to wytłumaczyć, ale to jedno z takich miejsc, przez które miło się przechodzi. A może po prostu miałam dobry nastrój, bo moja strona na Facebooku dopiero co osiągnęła 1000 fanów. W każdym bądź razie, zadowolona podążyłam do Muzeum Historii i Nauki. Nie spodziewałam się tłumów, w końcu był środek tygodnia. Szybko jednak zmieniłam zdanie widząc wijącą się kolejkę przed wejściem i pracowników Muzeum przekierowujących ludzi do odpowiednich kolejek. Wstęp jest bezpłatny, ale żeby aż takie tłumy to przyciągało? Kolejki były długie, ale ruszały się w dość szybkim tempie. A Muzeum mieści się w ogromnym budynku, więc na pewno w środku nie będzie tego aż tak widać. Nic bardziej mylnego. Tłum, jaki ukazał się moim oczom tuż po wejściu, tylko mnie przeraził i skłonił do przemyślenia decyzji o wejściu do środka. Ale skoro już tam byłam, to nie mogłam się poddać od razu na wejściu. Jak się później okazało, ścisk ludzi w głównej hali, to była poskręcana kolejka do sali z dinozaurami. Czas oczekiwania to półtorej godziny stania w kolejce. Odpuściłam sobie więc tę wystawę i obeszłam pozostałe. Nic dziwnego, że takie tu tłumy. Wystawy mogą zaciekawić i młodszych i starszych, a sam budynek sprawia wrażenie jednej ze szkół Harrego Pottera (chociaż przyznaję się, że książek nie czytałam, filmu nie widziałam).
South Kensington
Muzeum Historii Naturalnej w Londynie
Pień sekwoi o średnicy 6 metrów
Marzec 2015
W marcu wielkiego zwiedzania nie było. Cieszyła mnie rozpoczynająca się wiosna, więc większość zdjęć w moim telefonie z tego czasu, to różowe rozkwitające kwiatuszki. Udało mi się też po raz kolejny spotkać z Sebastianem, który akurat zaczynał swoją przygodę z aparatem fotograficznym Polaroid. Niewielka, czarna skrzyneczka, z której zdjęcie wyjeżdża od razu po pstryknięciu. Co się okazuje, to co pokazują na filmach (zdjęcie od razu po wydrukowaniu ukazuje się w całej swej okrasie) to bujda. Przynajmniej w tym modelu aparatu. Zdjęcie owszem, wysuwa się od razu, ale na ukazanie obrazu trzeba zaczekać około 30 minut. No to czekaliśmy, ale się nie doczekaliśmy. Piękne marcowe słońce okazało się nie do ogarnięcia dla aparatu i fotografia nic nie ukazała. Na szczęście te robione w pomieszczeniu wychodzą rewelacyjnie. Ludzie używają różnych aplikacji z filtrami w telefonach, żeby nadać zdjęciu efekt, jaki tu się ma od razu.
Te nie do końca udane zdjęcia...
... i to, które wyszło całkiem dobrze.
Lato przebiegło głównie pod znakiem innych lotów, a jeśli już zawitałam w Londynie, to nie wypuszczałam się poza Hounslow i wspominane już wcześniej spożywczaki. Za to na jesień zaplanowałam kolejną wycieczkę dla mojej uwielbiającej podróże Mamy. Udało mi się zgarnąć lot z pobytem 48-godzinnym, co przy standardzie 24 godzin jest naprawdę dużym osiągnięciem.
Wrzesień 2015
Mama nigdy wcześniej w Londynie nie była, więc zadanie nie było trudne. Na liście znalazły się miejsca, bez zobaczenia których z Londynu się nie wyjeżdża. Zaczęłyśmy od Big Bena. Lubię ten moment, kiedy wychodzi się ze stacji metra Westminster, a wieża wyrasta tuż przed naszym nosem. Od razu też obejrzałyśmy Pałac Westminsterski, gdzie znajduje się Parlament oraz Opactwo Westminsterskie - katedrę anglikańską. Niestety kolejka do zwiedzania wnętrza była dość długa, więc udałyśmy się spacerkiem w kierunku parku St. James. Pogoda spisała się na piątkę z plusem, bo niby końcówka września, a słońce świeciło przez cały dzień. Niestety mądra Martyna zapomniała naładować baterii aparatu fotograficznego, dlatego pozostał jedynie telefon i aparat kompaktowy Mamy. Poszłyśmy do Królowej na herbatkę, ale bramy Pałacu Buckingham były zamknięte, więc zadowoliłyśmy się zielonym Frugo przy pomniku Królowej Wiktorii.
Stąd udałyśmy się w kierunku Trafalgar Square. I kiedy tak sobie szłyśmy chodnikiem, dobiegła do mych uszu bardzo charakterystyczna melodia ścieżki dźwiękowej z filmu Pogromcy Duchów (Ghostbusters). Zdaję sobie sprawę, że jakaś część moich czytelników może nie wiedzieć, o czym mówię, bo film jest z 1984 roku. Ale dla ludzi z mojego i starszego pokolenia, nie sposób przejść obok tego dźwięku obojętnie. Zwłaszcza, kiedy słychać go w środku dnia gdzieś w mieście. Muzyka dochodziła z samochodu, który wyglądał identycznie, jak ten z filmu - Ecto-1, Cadillac z 1959 roku wyposażony w sprzęt do łapania duchów. Pomyślałam, że może to jakaś reklama. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby tuż za nim nie jechał pojazd z Parku Jurajskiego (1993r.). Może to zbieg okoliczności, może ktoś lubi sobie jeździć żółto-zielonym jeepem po mieście. Ale kolejne pojazdy rozwiały wszelkie wątpliwości. Następny jechał DeLorean DMC - wehikuł czasu z Powrotu do przyszłości z 1985 roku, a za nim Batmobile na lawecie. Pewnie te rakiety nie są przystosowane do jazdy po mieście. Wszystko okazało się być reklamą firmy, która wykonuje repliki znanych samochodów.
A my dalej do zwiedzania. Właściwie przyszła pora na obiad, więc udałyśmy się do restauracji Sherlocka Holmesa. Restauracja na piętrze świeciła pustkami, czego nie można było powiedzieć o pubie na parterze. Ale w końcu jesteśmy w Anglii, więc jest to zrozumiałe. Po sytym posiłku kilka miejsc do zobaczenia pod osłoną nocy: Picadilly Circus, Tower of London i most London Bridge. Ale tu już kamera z mojego telefonu wysiada, wystarczy, że zrobi się ciemno. Niemniej jednak ten fantastyczny dzień minął bardzo szybko, rano odstawiłam Mamę na lotnisko, wróciłam do hotelu zaczęłam się szykować na lot powrotny do Doha.
Restauracja Sherlocka Holmesa
Restauracja Sherlocka Holmesa
Restauracja Sherlocka Holmesa
Listopad 2015
Tu dwie różne sesje zdjęciowe. Jedna w drodze na przystanek autobusowy, gdzie razem z innymi dziewczynami z załogi zachwycałyśmy się górą żółto-brązowych liści. Druga sesja z samolotu, kiedy czekając w kolejce do lądowania, robiliśmy kilka okrążeń nad miastem. Jak już mówiłam, mój telefon do nocnych zdjęć nie jest najlepszy, a tylko ten miałam wtedy przy sobie. Ale jak się dobrze przyjrzycie, to i London Bridge albo diabelski młyn London Eye można wyłapać.
Świetliste wesołe miasteczko Winter Wonderland w Hyde Parku
Most London Bridge widoczny tuż nad silnikiem samolotu
Coś jednak dzieje się w tym Londynie. Nie ma na co narzekać, chociaż tęsknię za byciem na trzech różnych kontynentach w tym samym miesiącu. A teraz jeszcze uaktualnię grafik na grudzień i zaczynam się szykować na nocny lot do Bangkoku.