obraz

obraz

wtorek, 3 lutego 2015

Projekt "GOR"

1. Planowanie.
Proces zaczął się kilka miesięcy temu, ponieważ żeby zaplanować wycieczkę, muszę najpierw dostać lot do Melbourne. Okazało się to nie takie proste, zwłaszcza od kiedy mój grafik usiany był Londynami i Paryżami, dzwoniono do mnie nawet w dni wolne. Kiedy w styczniowym grafiku pojawiła się Australia, zadowolona odhaczyłam pierwszy punkt z listy i zabrałam się do kolejnego.

2. Cel podróży.
Great Ocean Road - jedna z najbardziej spektakularnych dróg Australii i prawdopodobnie jedna z najbardziej malowniczych na świecie. Przebiega w większości wzdłuż południowego wybrzeża, gdzie ostre klify wpadają do oceanu, a także przez Park Narodowy Otway. Po drodze mija się kilka uroczych, nadmorskich miejscowości, gdzie roi się od autobusów wycieczkowych i turystów, a przy dobrej pogodzie - od surferów.
Tu celem podróży nie jest jeden, konkretny punkt, ale cała trasa.


3. Rozeznanie.
Albo jak niektórzy wolą - research. Ja osobiście trzymam się polskiego języka. I chociaż czasami brakuje mi jakiegoś słówka, bo na co dzień używam angielskiego, cały czas wolę "zameldować się" w hotelu, czy "odprawić" na lotnisku, niż zrobić "check-in" w obu przypadkach. Ale wracając do tematu: zaczęłam czytać, jakie mam opcje. Większość zorganizowanych wycieczek całodniowych zapowiadała powrót do Melbourne późnym wieczorem. Późnym wieczorem to ja już muszę być gotowa do lotu powrotnego, w pełnym umundurowaniu i z makijażem mającym przetrwać kolejnych kilkanaście godzin w samolocie. Są prywatne wycieczki, które zyskują dwie godziny na czasie, co już mnie urządza. Ale cena takiego wypadu zależy od ilości uczestników. Ja sama musiałabym zapłacić ponad 800$, co oczywiście nie wchodziło w grę. To może wynajem samochodu? To by było nawet ekscytujące, zwłaszcza, że w niektórych miejscach po jednej stronie jednopasmowej drogi jest urwisko wpadające do oceanu, a po drugiej ściana skalna wspinająca się w górę. Już zaczęłam planować trasę, kiedy zdałam sobie sprawę, że Australia jest kolejnym krajem, gdzie jeździ się nie po tej stronie drogi, co trzeba. Ruch jest lewostronny, tak jak np w Anglii. Ja nigdy nie miałam okazji prowadzić samochodu w Wielkiej Brytanii i nie wyobrażam sobie siedzieć za kierownicą po prawej stronie samochodu, a drążek zmiany biegów mieć po lewej. Można wynająć auto z automatyczną skrzynią biegów, które pewnie i tak już teraz jest bardziej popularne. Automatem jeździłam tylko raz w życiu, a biorąc pod uwagę, ile czasu w sumie spędziłam za kółkiem, sama stałam się już takim prowadzącym automatem. Moja prawa ręka ma automatyczny odruch zmiany biegów, a lewa noga - szukania sprzęgła, które w automacie nie istnieje, a najbliższy lewej nodze pedał, to hamulec. Mogłoby się to skończyć nieciekawie, biorąc pod uwagę, że znajdowałabym się na krętej drodze ze skałami po jednej stronie, a urwiskiem po drugiej. Tak, to zdecydowanie nie najlepsze miejsce i czas na naukę jazdy po nie mojej stronie drogi i samochodu. Wróciłam więc do poszukiwań wycieczek zorganizowanych, szukając tej, która planuje powrót do miasta jak najwcześniej. 21:00 to za późno, ale już 19:30 mnie urządza.

4. Przygotowanie.
Nie różniło się wiele od przygotowań do innych wyjazdów. Aparat, plecak, przejściówka do kontaktu ("zróbmy sobie wtyczkę zupełnie inną niż te, znane na świecie!") i oczywiście codzienne sprawdzanie pogody. Sporo czasu minęło od mojego poprzedniego zwiedzania, więc nic dziwnego, że byłam podekscytowana. Do tego zamierzałam wygrzać się trochę w środku australijskiego lata. Jednak z doświadczenia już wiem, że natura lubi płatać nam figle. Nie zdziwiłam się więc widząc zapowiedź załamania pogody akurat w ten dzień, kiedy tam będę. Temperatura miała spaść z 30 do 19 stopni, a nad południowym wybrzeżem zapowiadano deszcze. Do walizki powędrowała więc ocieplana bluza i szal, a zamiast szortów - długie spodnie i skarpetki. Chyba nie muszę mówić, że prognoza pogody się sprawdziła...

5. Lot.
Kilkunastogodzinny lot Boeingiem 777 wydawał się bardzo spokojny. Mieliśmy komplet pasażerów, 42 osoby w klasie biznesowej, ja już standardowo zostałam przypisana do pokładowej kuchni. Kiedy skończyliśmy serwis, ja zdziwiona że już koniec, myślałam, że ludzie poszli od razu spać, a posiłek odłożyli na później. Ale nie, okazało się, że wszyscy jedli. Dziewczyny biegające po kabinie oczywiście narzekały, że tyle roboty! Dotarło do mnie, że to latanie Airbusem A380 przez bite trzy miesiące zrobiło ze mnie takiego cyborga. Tam z jednej kuchni muszą wyjść kilkudaniowe posiłki dla 48 osób. Natomiast w Boeingu 777 na 42 osoby mamy dwie pracujące kuchnie. Chyba sami rozumiecie.

6. Wycieczka.
To zdecydowanie temat na osobną notatkę na blogu. Mam do pokazania sporo zdjęć, sporo opowieści do opisania. Wszystko jeszcze w przygotowaniu, więc proszę o odrobinę cierpliwości :)



5 komentarzy:

  1. No to ćwiczymy cierpliwość... ;-)
    Ale ale - czyżby zwiedzanie z perspektywy lotu ptaka...?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja czekam na zdjęcia w szczególności. Chociaż mam nadzieję też na długi post:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mieszkam o rzut beretem od Great Ocean Rd(tzn taki australijski rzut, bo tu sie odleglosci inaczej mierzy).Nie polecam nikomu jazdy po niej., szczegolnie komus kto po lewej stronie nie jezdzi.Widoki sa niesamowite,szkoda tylko, ze ocean zabiera co jakis czas ktoras skalke .Jesli ogladalas je z gory , to nastepnym razem wybierz sie ponownie juz droga, bo to trzeba zobaczyc z bliska,stac na urwisku, zejsc na dol..A pogoda w Melbourne jest po prostu nieprzewidywalna ,nigdy nie wiemy jaka bedzie za pol godziny.
    Czekam na dalszy ciag i wrazenia.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze,że rozwazyłaś wszelkie "za" i "przeciw"...Postąpiłaś rozważnie - i tak trzymaj! Budzisz naszą ciekawość, budujesz dramaturgię i uczysz cierpliwości w oczekiwaniu relacji z wyprawy. Czekamy wiec zarówno na słowo, jak i fotografie. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj Martyna!
    Dziś po raz pierwszy trafiłam na Twojego bloga i wchłonęłam wszystkie notki za jednym razem, zaczynając razem z Tobą od pierwszych chwil w Katarze, poprzez pierwsze wzloty i lądowania, aż do teraz.
    Jestem pełna podziwu dla Ciebie, że zdecydowałaś się na taką przygodę i jednocześnie z nutką zazdrości czytam wszystkie relacje z podróży i życia w Zatoce Perskiej...
    Mnie też wywiało z domu w wyniku spontanicznej decyzji, jednak mój Wiedeń to nic w porownaniu z Tobą... :))

    Pozdrawiam ciepło z lodowatego Wiednia!

    OdpowiedzUsuń