obraz

obraz

piątek, 26 lutego 2016

Hakuna matata... cz.2

Zanim zatopicie się w lekturze, zapraszam do obejrzenia filmiku, który zmontowałam samodzielnie. Dwa razy. Raz w programie pełnym bajerów, który już po zgraniu filmu wywalił ogromny znak wodny na całym ekranie przez cały film. Jedynym sposobem na pozbycie się tego badziewia było wykupienie licencji za $35. Dziękuję bardzo. Wykorzystałam więc darmowy iMovie, który co prawda tylu bajerów nie ma, ale i tak jestem zadowolona z efektu. (Filmik może być niedostępny na terenie Niemiec ze względu na zablokowaną tam ścieżkę dźwiękową).


Dzień zaczął się od spaceru po okolicy. Plaża nieziemska, biały piasek, woda o błękitno-turkusowym kolorze. Hamaki pomiędzy drzewami czekają na zmęczonych gości. Leżaki pod bambusowymi parasolkami jeszcze były poustawiane na bokach, nikogo dookoła. Ciszę rozbijał tylko szum oceanu, do którego miałyśmy kilka kroków. Wejście do naszych pokoi było przez niebiesko-białe schody prowadzące na balkon. Pogoda jak na zamówienie, plaża tylko dla nas. Ale żeby dobrze zacząć dzień, trzeba zjeść dobre śniadanie. Zeszłyśmy więc na dół, a tam skromnie, ale smacznie: kawka, herbatka, tosty i różnego rodzaju dżemy i masło orzechowe. No dobrze, zjemy co jest. A tu po chwili pan nas zaskoczył, przynosząc każdej porcję owoców. Ale jakich! Soczysty arbuz, słodki ananas, egzotyczne mango, banan i marakuja. Potem dostałyśmy pieczywo, w tym chapati - coś w rodzaju indyjskiego chleba, podobnego do naszego naleśnika. Zaproponowano nam jeszcze omlet, ale na razie wystarczyły nam owoce, ser i słodkości. Nie należę do tych, co dużo jedzą na śniadanie, chociaż uwierzcie mi, widywałam różne rzeczy. Miewałam ludzi na pokładzie proszących o kurczaka z ryżem na śniadanie, z czego najważniejszy dla nich był ryż.

Nasz balkon




Nasz domek i niebieskie schody do raju :)





Nasza nazwijmy to stołówka dawała doskonały widok na plażę i ocean. Właściwie to prawie jakby była na plaży, bo co prawda dach i ściany były, ale pod stopami piasek. Plażą przechadzali się tubylcy, poubierani w kolorowe, masajskie stroje. Nie wolno im wchodzić na teren hotelu, bo to teren prywatny, dlatego rozkładali się na plaży, upewniając się, że są na widoku turystów i wyciągali z toreb różne różności na sprzedaż. Figurki, koraliki, naszyjniki, chusty, cuda, wianki. Wszystko prezentowali z daleka, unosząc każdą rzecz do góry i zachęcając do podejścia. Wyczytałam wcześniej w przewodniku, że takich plażowych nagabywaczy jest sporo i jedynym sposobem na pozbycie się jest ignorancja. Jeżeli okaże się odrobinę zainteresowania im lub produktom, to się przepadło.








Po śniadaniu wskoczyłyśmy w stroje kąpielowe i rozłożyłyśmy się na plaży. Przez chwilę podziwiałyśmy innego gościa naszego resortu, który rozłożył swój sprzęt do kitesurfingu i dał piękny popis tego, jak można połączyć dwa mocne żywioły, jakimi są woda i powietrze. Kitesurfing to "jazda na fali" na desce podobnej do snowboardowej, z przyczepionym do siebie latawcem. Dzięki umiejętnemu korzystaniu z wiatru, szusowanie po falach co jakiś czas urozmaicane jest widowiskowym skokiem, nawet kilka metrów ponad wodę. A jeszcze bardziej imponujący był fakt, że pan, którego obserwowałyśmy miał spokojnie ponad 50 lat, a na deskę wychodził codziennie rano.



Nasze wakacje zaczęły się na dobre. Beztroskie nic-nierobienie. Rozłożyłyśmy się na leżakach pod bambusowymi parasolami, wysmarowałyśmy się olejkami z filtrem i słuchałyśmy, jak się nasze ciała w słońcu smażą. Oczywiście trzeba było też wejść do wody, słonej jak przesolona zupa, ale za to bardzo przyjemniej. Pływać za bardzo się nie dało, bo długo, długo było płytko. Trzeba było przejść spory kawałek, żeby zanurzyć się choćby po pas. Ale wcale to nie przeszkadzało w dobrej zabawie. Powygłupiałyśmy się trochę w wodzie, bo humory dopisywały. A dopisały jeszcze bardziej, kiedy jeden z tubylców, Karim jak się później przedstawił, zaproponował kokosy. Nie żadne pieniądze, tylko prawdziwe kokosy prosto z palmy. Oczywiście tego nie można nie spróbować na tak egzotycznych wakacjach. Ja już miałam okazję pić świeżą wodę kokosową na Seszelach, ale dla dziewczyn to był pierwszy raz. Dostałyśmy trzy świeżo ścięte kokosy z odciętymi czubkami, bez słomki. Woda była pyszna, a kiedy skończyłyśmy, jeden z pracowników rozłupał kokosy na pół, odciął kawałek skorupy, tworząc coś na rodzaj łyżeczki, dzięki czemu mogłyśmy wyjeść cały środek. Orzechy były jeszcze młode, dlatego miąższ był bardzo miękki, prawie że galaretowaty. 



















Przy okazji Karim zaproponował nam kilka wycieczek. To też miałam w planie naszego wyjazdu, ale chciałam się za to zabrać po naszym leniwym dniu na plaży. A tu proszę, okazja sama przyszła. Akurat jeśli chodzi o wycieczki, to wyczytałam, że warto je wykupić u lokalnych organizatorów, niż przez internet, bo te drugie mogą mieć naciągnięte ceny. I rzeczywiście, wycieczkę Blue Safari, którą sobie wybrałyśmy dostałyśmy o 25 dolarów taniej (od osoby), niż te rezerwowane online. Poznałyśmy też podstawy języka Suahili. Dwa najważniejsze tutaj zwroty, to hakuna matata, co znaczy "nie ma problemu" oraz pole pole, co oznacza "powoli, powoli". I tak to właśnie jest na Zanzibarze. Pomalutku, bez pośpiechu i bez problemu. 

Po kokosowej uczcie wyłożyłyśmy się jeszcze trochę na słońcu i nawet nie zauważyłyśmy kiedy zaczął się odpływ. Wiedziałam, że woda cofa się od brzegu, czytałam o tym, ale nie wiedziałam, że aż tak daleko! Miejsce gdzie wcześniej woda sięgała mi prawie do pasa, gdzie próbowałam trochę pływać, teraz było zupełnie odkryte, odsłaniając przy tym glony, algi i inne roślinności dna. Zaraz pojawiło się kilka kobiet z koszami na głowie. Zostawiły kosze na brzegu i zaczęły zbierać algi. No to my z Ewą też wybrałyśmy się wgłąb nowo odkrytego lądu. Dno przypominało teraz rozmoczoną glinę, takie przyjemne dla stóp błotko. W małych kałużach zasuwały sobie żyjątka ze skorupami na plecach. Chodziłyśmy tak sobie zadowolone, doszłyśmy nawet dalej, niż wcześniej próbowałam dopłynąć. W pewnym momencie zauważyłyśmy dwóch Masajów idących w naszym kierunku. Toreb żadnych nie mieli przy sobie, a my niekoniecznie chciałyśmy się dowiedzieć, co takiego chcą nam pokazać. Okrężnym łukiem wróciłyśmy więc na naszą plażę pod bezpieczne parasolki.


Rankiem tutejsze kobiety zarzucały sieci





A tu my uciekamy przed Masajami :)

Wiadomo, że słońce szybko męczy, ale my byłyśmy wytrwałe i wytrzymałyśmy ładnych parę godzin. Podczas przerwy obiadowej przekonałyśmy się na własnej skórze, o co tak naprawdę chodzi z tym pole pole. Zamówiłyśmy trzy kanapki z kurczakiem i frytkami. No i siedzimy sobie w tej stołówce i czekamy. Czekamy i siedzimy. Napoje przyszły pierwsze i prawie zdążyłyśmy całe wypić. Jedzenie przyszło po około godzinie. I tak oto sprawdziła się kolejna informacja z przewodnika. Na jedzenie czeka się dość długo, niezależnie od tego, czy zamówiona porcja jest duża, czy mała. I nie ma się co denerwować i wzywać obsługę, czy managera. Tak już po prostu jest i już. Długo wyczekiwane kanapki były pyszne i w zupełności nam wystarczyły na obiad.

Woda w oceanie miała wrócić do swego pierwotnego stanu dopiero wieczorem, więc resztę dnia spędziłyśmy nad basenem. Cały dla nas, bo małżeństwo, które było tam przed nami, okupywało leżaki, w spokoju czytając książkę. Mogłyśmy spokojnie popływać, podszkolić te, którym pływanie słabiej idzie, pograć sobie w piłkę wodną, przy okazji spalić te frytki. Przytachałam też w walizce nadmuchiwany fotel, który okazał się idealny do wypoczynku na wodzie. Właściciel, kiedy zobaczył, że teraz tam urzędujemy, włączył nam muzykę, żeby czas milej płynął. Tak dobrze się bawiłyśmy, że nie wiadomo kiedy wybiła godzina siódma, kiedy teoretycznie powinno się zamknąć basen. Ale byłyśmy w tak dobrych nastrojach, że poprosiłyśmy właściciela, który akurat tam się kręcił, o przedłużenie limitu. Dodałyśmy radosne "Pleeeeeeeeeeeease"  na koniec, niczym dzieci negocjujące z mamą dodatkowe 15 minut pozostania na podwórku (za moich czasów, bo dzisiejsze dzieci już się na podwórkach nie bawią). Dostałyśmy dodatkowe pół godziny, których nie wykorzystałyśmy w całości, bo mama skutecznie co kilka minut informowała nas o godzinie. No to chyba bardziej dla jej spokoju wróciłyśmy na swój balkonik i tam spędziłyśmy resztę wieczoru na pogaduchach, malowaniu paznokci i profilaktyce anty-malarycznej. W międzyczasie przypływ przyprowadził wodę na swoje miejsce, miły wieczorny wiaterek przyniósł ochłodę dla opalonej skóry, a my zastanawiałyśmy się, co przyniesie jutrzejszy dzień...













A oto album z drugą częścią zdjęć:
Wakacje na Zanzibarze cz.2

2 komentarze:

  1. Ale piekne miejsce na Ziemi! Piekne zdjecia! Tylko pozazdroscic, Dziewczyny!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja miałem nadzieje na wpis o Miami, jak tam było, co było itp :). Pozdrawiam
    P.S.
    Zanzibar tez jest fajny

    OdpowiedzUsuń