Kiedyś lot do Tunezji przyprawiał wszystkie stewardessy o gęsią skórkę. Był to lot do Casablanki w Maroku, z międzylądowaniem w Tunezji. Dlatego na pokładzie zawsze mieliśmy pasażerów z obu tych krajów. A ci za sobą nie przepadają. Często na pokładzie rodziły się kłótnie, a czasem nawet bójki. I to z błahych powodów. Na przykład pasażer z Maroka rozłożył siedzenie, co nie spodobało się siedzącemu za nim Tunezyjczykowi. A ten zamiast zwrócić mu normalnie uwagę albo po prostu zignorować i rozłożyć również swoje siedzenie, wybrał inną formę komunikacji. Zaczął uderzać ze złością w oparcie przed sobą. Potem ostra wymiana zdań - po arabsku, więc nie wiadomo czy cenzuralna, czy nie (chociaż z gestów można było się domyślić). Te loty się skończyły. Teraz mamy osobny lot do Tunezji i osobny do Maroka.
Hotel w którym się zatrzymaliśmy wyglądał jak pałac. Wysokie sufity, rzeźbione łuki, kręcone schody, marmurowe kolumny. Każdy pokój miał swój balkon, z mojego akurat widać było ogromny basen. Ale początek lutego to jeszcze nie pogoda na basen, nawet w Tunezji. Zebrałyśmy się więc w lobby i wybrałyśmy na zwiedzanie malowniczego miasteczka na przedmieściach Tunisu - Sidi Bou Said. To tam miała znajdować się dzielnica usiana białymi budynkami o niebieskich dachach i drzwiach. O umówionej godzinie spotkałyśmy się w lobby. Jedna z dziewcząt (Rosjanka) dopiero zaczynała swoją lotniczą przygodę. Miała za sobą może dwa tygodnie latania. A poznać to było po... butach, w jakich zeszła na dół. Jej szpilki miały spokojnie ponad 10 cm wysokości. Były bardzo ładne, nie powiem. Idealne do wyjścia na obiad, czy kawę do miasta. Ale na zwiedzanie, całodzienne chodzenie z miejsca na miejsce mogą być mało wygodne. Na początku każdemu zależy, żeby elegancko wyglądać, jak wychodzi się z załogą do miasta. Stąd te szpilki. Reszta dziewcząt miała staż od roku wzwyż i płaskie, wygodne buty. Wszystko przychodzi z doświadczeniem. Wystarczyło raz, czy dwa wrócić do hotelu z pęcherzami albo otarciami na stopach, aby następnym razem pamiętać o spakowaniu adidasów.
Hotelowy mini van podrzucił nas we wskazane miejsce, a tam podejście do góry po kostce brukowej. No to dawaj Rosjankę pod rękę i idziemy. Już od pierwszych kroków niebieskie okiennice i drzwi zdobione w dość nietypowy sposób, bo gwoździami, zachwycały swoim kontrastem przy białych ścianach budynków. Miasto Sidi Bou Said zostało założone w XV w. przez hiszpańskich Maurów. Jednak jak Hiszpanie się wezmą za architekturę, to zawsze jest się później czym zachwycać. Miasteczko usytuowane jest na wzgórzu nad niewielkim portem, co dodaje temu miejscu jeszcze więcej uroku. Dla turystów natomiast jest to idealne miejsce do zrobienia kilku ciekawych zdjęć.
Kiedyś to miejsce było często odwiedzane przez artystów. Malarze i pisarze zainspirowani tutejszym pięknem, rozsławiali to miejsce na świat. A wszystkie te zdobienia na drzwiach są tam nie bez przyczyny. Tradycja ta przywędrowała tu razem z Hiszpanami. Główne drzwi wejściowe były zawsze odzwierciedleniem domu i jego domowników. Musiały więc posiadać odpowiednią harmonię i estetykę. Stanowiły również swego rodzaju granicę między prywatną, a publiczną strefą mieszkańców.
Popodziwiałyśmy trochę i poszłyśmy do kawiarni, którą nam wszyscy polecali - Cafe Sidi Chabaane albo inaczej Cafe des Delices. Większość stolików mieści się na zewnątrz, pod niebieskimi parasolkami, które wkomponowują się doskonale w obrazek Sidi Bou Said. Zamówiłyśmy herbaty miętowe z orzechami piniowymi albo migdałami, co jest tutejszą specjalnością. Jedzenie było bardzo drogie, na pewno menu przygotowano specjalnie pod zaglądających tu turystów, dlatego wzięłyśmy tylko małe słodkości.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i zbliżał się czas powrotu do hotelu. Ale wcześniej chciałyśmy kupić jakieś pamiątki. O to nie było trudno, bo już w drodze na szczyt wzgórza oglądałyśmy porozstawiane po bokach kramy z ceramikami, biżuterią, materiałami, czy pięknymi zdobionymi klatkami dla ptaków. Oczywiście pełno też było pierdołków, które zbierają na półkach kurz. Sprzedawcy cierpliwie siedzieli i czekali, aż ktoś wybierze ich sklep. Kiedy tylko już się do któregoś weszło, ci robili wszystko, żeby tam jak najdłużej zostać. Prezentowali wszystkie swoje eksponaty, zachęcając do kupna. Kiedy widzieli brak zainteresowania jednym, to szybko pokazywali coś zupełnie innego, opowiadając o tym, jakie to jest cudowne i piękne, co z tym można robić i jaką dobrą cenę nam na to mogą dać. Kiedy obeszło się już cały sklep i zbliżało się do wyjścia, tempo prezentowania produktów się zwiększało. Sprzedawca nie chciał wypuścić potencjalnych klientów, bo wiedział, że następny sklep ma dokładnie ten sam asortyment, więc jeśli on nam czegoś nie wciśnie, to zrobi to ktoś inny. Kiedy widzieli, że mamy już coś kupione w innym sklepie, pytali co to jest i za ile nam to sprzedano. Po czym mówili, że u nich można było to nabyć za niższą cenę. Ale jeszcze nic straconego, bo mogą nam sprzedać coś innego, też po niższej cenie. I tak było w każdym sklepie. Dopiero w ostatnim sprzedawca powiedział, o co chodzi. Było już ciemno, a okolica zrobiła się pusta, więc prawdopodobnie byłyśmy już ostatnimi klientkami na dziś. Tunezyjczyk wręcz błagał nas o kupienie czegokolwiek, a z cenami zjechał już naprawdę nisko. Powiedział, że wszyscy tutaj desperacko starają się cokolwiek sprzedać, bo turystów przyjeżdża coraz mniej. Czy to przez atak w tunezyjskim hotelu z 2015 roku, czy przez coś innego - nie wiadomo. W każdym razie oni zauważają ogromną różnicę i boją się, że niedługo pójdą z torbami. Cóż, wzięcie na litość zadziałało, kupiłyśmy każda po jednej pierdołce.
Następnego dnia czekał nas lot powrotny do Kataru. Ale czasu starczyło jeszcze na poranny spacer na plażę, a tam bardzo przyjemny widok. Oceńcie sami:
I jak zawsze na koniec album ze zdjęciami:
Tunezja 02-03.02.2016 |