Każdy stół wigilijny ma to jedno puste nakrycie dla niespodziewanego gościa. Ale czy ktoś pamięta Wigilię, kiedy to miejsce się zapełniło? Moja Wigilia w tym roku była magiczna, bo to właśnie ja zasiadłam przy tym pustym nakryciu.
Dostałam lot do Warszawy właśnie w Wigilię. Lot popołudniowy, który ląduje w stolicy po godzinie 21. W większości domów już po Wigilii. Dalsza podróż do rodziny zajęłaby mi kolejne parę godzin. Ustaliłam więc z mamą, że odwiedzą mnie z rodziną w Warszawie w pierwszy dzień Świąt. Mamę korciło do samego końca, żeby wsiąść w pociąg i przyjechać jeszcze dwudziestego czwartego.. Ale nie mogłam zgodzić się na to, żeby podczas gdy wszyscy zasiadają do wigilijnej kolacji, moja mama siedziała sama w przedziale jakiegoś pociągu. Zgodziła się więc (z trudem) na pierwsze święto.
Wśród załogi były jeszcze dwie Polki. Zakładałam, że rozjadą się do domów zaraz po locie. A tu niespodziewanie jedna z nich, Marta, zaprosiła wszystkich do siebie na Wigilię, bo w ten wieczór nikt nie powinien być sam. I tak oto ja i dwie Tajki wylądowałyśmy na późnej kolacji wigilijnej pod Warszawą. Okazało się, że mama Marty też jest stewardessą i wie, co to znaczy być w Święta daleko od domu. Stąd zaproszenie.