Dżibuti. Gdzie to jest, to Dżibuti? Jak to się prawidłowo pisze? W jakim to kraju? A, państwo-miasto w Afryce? No dobrze, ale gdzie w Afryce? Te i inne pytania przychodziły mi do głowy, kiedy zobaczyłam ten lot w grafiku. Dżibuti to niewielki kraj we wschodniej Afryce, tuż obok Etiopii, Somalii i Erytrei. Normalnie lot tam trwałby góra 3 godziny, więc po szybkiej wymianie pasażerów wracalibyśmy do Kataru. Ale że nas Arabia Saudyjska pół roku temu przyblokowała, zamknęłaa swoją przestrzeń powietrzną, mówiąc "Wara! Bo zestrzelimy!" (Nie żartuję, na dowód oficjalne video wypuszczone przez Arabię Saudyjską), no to musimy latać na około Półwyspu Arabskiego. Lot wydłuża się do prawie 5 godzin, więc i pobyt nam się należy. No to super. Będzie kolejne miejsce na mapie do odhaczenia.
Lot prawie pusty. W biznesie co prawda sześć osób na dwanaście miejsc, ale z tyłu na 120 tylko 28 siedzeń było zajętych. No tak, bo kto słyszał o tym żeby znajomy/znajoma wybrała się na wakacje do Dżibuti? Tym bardziej, że Somalia niedaleko. A jak już Somalia, to i piraci i te sprawy. Brr, lepiej omijać z daleka.
W hotelu w nas umieścili pięknym, bo Kempinski to wysokiej klasy hotel. A tam pełno mówiących po hiszpańsku żołnierzy, w piaskowo-kawowych mundurach. Jak się później okazało Dżibuti to dość strategiczny punkt na mapie i stacjonuje tam sporo wojsk. Nie wszystkie kraje jednak otwierają tam swoją bazę, niektóre umieszczają żołnierzy w hotelach. I tak na przykład robi Hiszpania, stąd tylu mundurowych tam się przewijało. Jak się później dowiedziałam podczas szukania informacji w Internecie, bazy wojskowe i ich personel tojedno z podstawowych źródeł dochodu w tym kraju. Opłaty za ziemię i użytkowanie infrastruktury, wpływy z handlu oraz.. prostytucja.
X lat temu zdałam maturę z geografii na 5, ale dziś już nie pamiętałam, że najniżej położony punkt Afryki znajduje się właśnie tu, w Dżibuti. Mało tego, punkt ten mieści się w Jeziorze Asal (150 m.p.p.m.), które również jest jednym z najbardziej zasolonych zbiorników wodnych na świecie - ma 34% zasolenia. Bardziej nawet niż Morze Martwe, które ma 28%. No i jak tu się nie wybrać, skoro tu taka perełka. Co prawda jezioro znajduje się około 2 godziny jazdy samochodem od miasta Dżibuti, ale hotel pomógł nam wszystko zorganizować. Zebrałyśmy się we cztery po śniadaniu, Yi Hsie z Tajwanu, Anushka ze Sri Lanki, Anupama z Indii i ja. A przed hotelem już czekał na nas Omar z Dżibuti. Jego kolega - kierowca, którego imienia nie pamiętam - nie mówił po angielsku. Czasami tylko wtrącił jakieś pojedyncze słowo. W Dżibuti w szkole uczę się arabskiego i francuskiego.
Podróż jeepem była dla mnie (niestety) bardzo emocjonująca. Jechałam wręcz z sercem w gardle. Sama jestem kierowcą od 14 lat, więc automatycznie patrzę na drogę okiem kierowcy. Pierwsze 50 km jechaliśmy tą samą trasą, co ciężarówki z Etiopii. Etiopia nie ma dostępu do morza, dlatego korzysta z portu w Dżibuti. Samo Dżibuti wszystko sprowadza z zewnątrz, bo tu mało co rośnie. Skały wulkaniczne nie są dobrym gruntem pod uprawę, dlatego nawet podstawowe warzywa i owoce muszą być sprowadzane. Za to dużo tu kóz. Spacerują sobie po ulicach miast i wiosek, a przez drogę przychodzą jak święte krowy. Trzeba się zatrzymać i porządnie zatrąbić, a czasem i to nie pomaga. Dopiero muśnięcie zwierzakiem coś zadziała. Ale wracając do jazdy samochodem - sporo tam tirów na drodze. A te czasem jadą dużo wolniej, bo droga pod górę i kręta. Kierowca chciał utrzymać tempo jazdy i dawaj te tiry wyprzedza. Nie miałabym nic przeciwko, ale przed nami co chwilę a to zakręt, a to wzgórze i za Chiny nie widać czy coś nadjeżdża z naprzeciwka. Do tego ciągłe na jezdni, a nasz jeep wcale się super szybko nie zbierał. Zapytałam czemu tak pewnie wyprzedza, skoro nie widać, co jedzie z naprzeciwka, a on na to (przy tłumaczeniu kolegi), że przecież trąbi, jak wyprzedza, no to wszyscy słyszą, że jedzie. Fakt, trąbił sporo. No cóż, ja zacisnęłam zęby i tylko patrzyłam, jak mu parę razy ktoś z naprzeciwka mrugał długimi z dezaprobatą.. Krajobraz dookoła był niczym z innej planety. Ciemne wulkaniczne skały, pustynia, prawie żadnej roślinności, tylko jakieś pojedyncze drzewa, czy krzaki. "Wirujące diabły pustynne", czyli wiry pyłowe - kolumny wirującego powietrza wraz z pyłem i piaskiem - są tu na porządku dziennym. To tu zostały nakręcone plenerowe sceny do filmu "Planeta małp".
Pierwszy przystanek - Wielki Kanion. Przewodnik Omar bardzo obrazowo nam opisał jego powstanie: "Miliony lat temu było tu trzęsienie ziemi - i trach! Pękła, otworzyła się i powstał kanion." Ponoć w Dżibuti trzęsie się codziennie ze względu na znajdujące się tu płyty tektoniczne, ale na szczęście nie jest to odczuwalne przez człowieka, tylko przez urządzenia sejsmiczne. Wiatr wiał dosyć mocno, rozwiewając nam włosy na wszystkie możliwe strony i utrudniając przy tym zrobienie zdjęcia. Teraz już zdjęcia nie są robione na pamiątkę, że się było w danym miejscu. Teraz zdjęcie musi być zaakceptowane do umieszczenia na Facebooku, Instagramie, Snapchacie i innych serwisach. Dlatego każde ujęcie robi się conajmniej 30 razy.. A Jeśli uda nam się zrobić zdjęcie profilowe, to już w ogóle bajka.. Takie czasy..
Kolejny przystanek w punkcie widokowym, skąd było widać Jezioro Goubet. Według Omara dalej było już Morze Czerwone. Ale jak sprawdziłam później na mapie, to do tego morza jeszcze kawałek. Za tym jeziorem jest Zatoka Tadżura, ta z kolei wpada do Zatoki Adeńskiej, a dopiero tam, za cieśniną Bab-al-mandab jest Morze Czerwone. Niedaleko z wody wyłaniał się wysoki pagórek, który nazywany jest Wyspą Diabła. Podobno jest tam mnóstwo złota i diamentów, ale ktokolwiek odważy się na tą wyspę popłynąć - ginie.
Kolejne kilometry już na pustej drodze. Zjechaliśmy z trasy dla TIRów, więc mogłam odetchnąć. Zatrzymaliśmy się na chwilę w małej wiosce, gdzie zostawiliśmy zapasy dla ludzi, wybierających się na kemping - worki z kilogramami ziemniaków i ryżu. Właściwie wioską trudno było to nazwać. Były co prawda jakieś murowane budynki z obdrapaną farbą, z mnóstwem dzieci biegającymi pomiędzy, które zobaczywszy nas w samochodzie zaczęły... wytykać do nas języki. Jak odpowiedziałam jednemu tym samym, to zaczął się śmiać i pogroził mi palcem. No to przestałam, bo jeszcze jakiś wódz zaraz wyjdzie i mnie na pal nadzieje.. Oprócz budynków dookoła porozstawiane były szałasy, w których mieszkali ludzie. Nie mogłam się nadziwić, że są miejsca, gdzie ludzie jeszcze mieszkają w takich warunkach.. Szkielet takiego szałasu jest najpierw skręcany z kijów i patyków, a następnie nakrywany materiałem utkanym przez kobiety. I tyle..
Zaczęliśmy zbliżać się do Jeziora Asal. Z daleka było widać białe, mieniące się w słońcu brzegi. Wyglądało to zupełnie jak śnieg, tylko coś temperatura nie taka. Zanim dotarliśmy do celu podróży, zatrzymaliśmy się przy gorących źródłach. Płytka woda otaczała ogromną skałę, ukazując przeróżne odcienie zieleni na dnie. Woda rzeczywiście była ciepła, niczym podgrzewana, ale na tyle, że jeszcze można w niej nogę zamoczyć. Poszliśmy w górę nurtu rzeki, co chwilę sprawdzając temperaturę wody. Ta cały czas rosła. W pewnym momencie była już tak gorąca, że nie dało się dalej sprawdzać ręką. Doszliśmy do źródła. Tutaj woda miała 80°, a u samego źródła nawet więcej - wrzała niczym w garnku. Ktoś wcześniej wpadł na pomysł, żeby zrobić eksperyment i wrzucił do wody jajko, które już teraz leżało ugotowane. Cóż za kreatywność.
W końcu jednak dojechaliśmy do samego jeziora. Zazwyczaj na brzegu jest piasek, na zmianę opłukiwany przez fale i osuszany przez słońce. Ślady stóp odciskane na piasku znikają dopiero, gdy przykryje je woda. Ale nie tutaj. To woda jest tak słona, że kiedy paruje, zostaje sama sól. I to nie sypka i miękka, jaką znamy z kuchni, ale ostra i skalista. Dlatego na boso tu się chodzić nie da. Uprażona przez słońce sól rozciąga się na długo zanim dotrze się do wody. A w oddali tylko biały horyzont. Wchodzimy do wody i od razu odzywają się wszelkiego rodzaju cięcia i zadrapania. A nie daj Boże, jak któraś ogoliła z rana nogi - sól od razu chce wszystko oczyszczać. Z daleka widzimy ludzi, którzy kładą się na wodzie i testują wyporność. No i faktycznie unoszą się, jak piórka na powierzchni. Ja testuję smak. W końcu w niejednej słonej wodzie się kąpałam. Ale jezioro Asal przerosło nawet moje oczekiwania. Słona woda, to za mało powiedziane. Smakowało to tak, jakby do łyżeczki soli dodać kilka kropel wody i zjeść. Jezioro powinno być raczej spokojne, ale przy dzisiejszym wietrze fale regularnie rozbijały się o nogi. Lubię te momenty podziwu dla natury, to stanie bez ruchu i wpatrywanie się przed siebie, nie myśląc tak naprawdę o niczym. Jedynie ciche "wow" przebiega gdzieś w myślach. I dopiero nawoływania innych osób sprowadzają cię na ziemię i przywracają do rzeczywistości; Co? Zdjęcie? Jakie zdjęcie? Aha! Zrobić! No tak. Ale moje ulubione to i tak te, które robione są bez wiedzy innych. Naturalne i niepozowane.
Przed jeziorem na prowizorycznych stołach porozstawiane są pamiątki i różnego rodzaju formacje skalne. Czaszki zwierząt (wydaje mi się, że kóz), celowo są pozostawiane na brzegu, aż obrosną solą. Wtedy jak nic nadadzą się dla turystów. Woreczki z solą, figurki z soli i mnóstwo drobiazgów. Tylko, ku mojemu niezadowoleniu, magnesów na lodówkę brakowało. A sprzedawcy - w większości nastoletnie dzieci - ożywiają się, kiedy ktoś podchodzi do ich ekspozycji. A wtedy już niełatwo się im wywinąć.
W planie mieliśmy jeszcze „poczęstunek” przygotowany przez naszych przewodników. Kanapka z kurczakiem wystraszyła jedną dziewczynę, która nie zdecydowała się jej spróbować. Ja zjadłam i nic mi nie było. Do tego mieliśmy colę i jabłko. A wszystko to przy stoliku na wietrznej, wulkanicznej płazy. Potem już ruszyliśmy prosto do hotelu. Na koniec przy drodze pięknie nam zapozował do zdjęcia wielbłąd. Ale kiedy tylko to zobaczył właściciel, czy raczej syn właściciela, który wielbłąda wyprowadzał, szybko złapał go za uzdę i zaprowadził do domu. No tak, wielbłąda trzeba pilnować. W końcu jak się ma ich 50, to można wziąć sobie drugą żonę..