Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówi, że jest zakochany we Włoszech. Teraz już wiem dlaczego. Pogoda, jedzenie, widoki, zero stresu, ogólne wyluzowanie. Jestem przyzwyczajona do tego, że przynajmniej w pracy od strony organizacyjnej wszystko chodzi, jak w zegarku. A jeśli pojawia się jakiś problem, to sztab ludzi postawiony jest w gotowości, zawsze pod ręką jest odpowiednia osoba, którą trzeba poinformować, która ruszy machinę, telefony, decyzje, rozwiązanie - i byleby zdążyć na czas. A we Włoszech - spokojnie. Nie ma czegoś? No to nie ma, trudno. Zaraz sprawdzimy, może będzie, a może nie. Nie wiadomo. Spóźnienie? Eee tam. Ważne, żeby dolecieć na miejsce. To była taka miesięczna odskocznia od mojego trybu pracy, do którego jestem przyzwyczajona. Ale tak na dłuższą metę, biorąc pod uwagę mój charakter, wolę ten dopięty na ostatni guzik model, gdzie każde koło zębate musi się odpowiednio obracać, żeby cała machina działała sprawnie.
Jazda samochodem we Włoszech to przyjemność. Przejazdy autostradą co prawda są dość drogie, ale sama droga to trochę rekompensuje. Do tego trasy są na tyle dobrze oznaczone, że dotarłoby się do celu nawet bez wszechobecnych dzisiaj GPSów. A widoki za oknem przepiękne.
Cinque Terre - chciałoby się powiedzieć najbardziej malownicze miejsce we Włoszech. Ale co daje mi prawo tak mówić, skoro całego kraju nie widziałam. I skoro tu znalazło się takie urokliwe miejsce, to kto wie, jakie jeszcze perełki się w tym kraju kryją. Powiem więc JEDNO Z najbardziej urokliwych miejsc we Włoszech.
Cinque Terre to nie jedna miejscowość. To fragment włoskiego wybrzeża, znajdujący się w Ligurii, w północno-zachodniej części Włoch. Nazwa w tłumaczeniu oznacza "Pięć Ziem" i chodzi tu o miejscowości Monterosso al Mare, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore. Ale do terenu parku narodowego Cinque Terre, który od 1997 roku jest wpisany na listę UNESCO należą też Portovenere i wyspy Palmaria, Tino i Tinetto. Jak pięknie się nazywają, tak pięknie wyglądają.
W podróży towarzyszyła mi moja ulubiona kompanka - moja Mama. Samochodem dojechałyśmy do miejscowości La Spezia. Podążyłam za radą wszystkich poradników internetowych, żeby nie wybierać się do Cinque Terre samochodem, ze względu na ograniczony dostęp autem do miast. Samochód został więc na darmowym parkingu, gdzie trzeba było się pokręcić przez 5-10 min, czekając aż ktoś zwolni miejsce. Stamtąd 10 minutowy spacer do pokoju wynajętego przez booking.com, który wyglądał jeszcze bardziej bajecznie i kolorowo, niż na zdjęciach.
La Spezia |
La Spezia |
Nasz uroczy pokój |
Całodniowy bilet, który upoważnia do nielimitowanych przejazdów pomiędzy miasteczkami Cinque Terre, kosztował 16 euro od osoby. Pociągi jeździły często, nie trzeba było specjalnie sprawdzać rozkładu jazdy. Wystarczyło przyjść na peron, a w ciągu 5-10 minut pojawiał się pociąg. Trasa prowadziła głównie przez tunele, co zapewniało "wielkie wejście" tego, co wszyscy przyjechali tu zobaczyć. Po 5 minutach jechania w czarnym tunelu, pociąg na chwilę wydostaje się na światło dzienne, gdzie za szybą niebiesko-turkusowa woda odbija promienie jasnego słońca, po bokach skaliste klify. Wszystko to wywołało głośnie "woooow" wśród większości pasażerów pociągu. Po chwili pociąg wjeżdża do kolejnego tunelu i niknie w ciemnościach na kolejne kilka minut.
Zaczęłyśmy od Monterosso al Mare. I tak nas zauroczyło, że przez prawie dwie godziny zapomniałyśmy, że mamy jeszcze kilka innych miejscowości do zobaczenia. Zaraz po wyjściu ze stacji kolejowej - plaża, podobno najpiękniejsza, piaszczysta plaża w Cinque Terre. To znaczy na pewno gdzieś tam była, bo pod ogromną ilością parasoli ciężko ją było dostrzec. A my narzekamy na parawany porozstawiane nad polskim morzem, to tylko popatrzcie, jak gęsto są porozstawiane parasolki tutaj. Jak dla mnie to to już trochę mija się z całą ideą odpoczynku na plaży. Za duży tłum i ścisk. Ale co kto lubi. My poszłyśmy do nowej części Monterosso. Nową część od starej dzieli tunel, a przechodząc przez niego ma się wrażenie, jakby przenosiło się wczasie. Z części pełnej turystów i plażowiczów, kramików z pamiątkami i dmuchanymi zwierzakami do pływania przechodzi się do wąskich uliczek u stóp kamienic. Na balkonach rozwieszone jest kolorowe pranie, a restauracje - jedna przy drugiej, zwołują do siebie gości i kuszą włoskimi pysznościami. Gdzieś dalej, wysoko na wzgórzu - uprawa wina i drzewek cytrynowych. A w środku miasta - plantacja pomidorów. Oj, jak kusiło, żeby takiego zerwać..
Pomidory w środku miasta |
W drodze powrotnej na stację naszą uwagę przyciągnęły jeszcze schody. No dobrze, Idziemy szybko zobaczyć, gdzie prowadzą i zaraz wracamy. Ale okazało się, że to nie takie proste. Kiedy wchodziło się coraz wyżej, widok stawał się jeszcze piękniejszy. I kiedy zdawało się, że już wyżej się nie da, gdzieś za rogiem ukazywały się kolejne stopnie. I tak trafiłyśmy do klasztoru. Cisza, spokój, żadnego szelestu. A kiedy podchodziło się bliżej drzwi, słychać było lekko stłumiony śpiew mnichów. Obok były jakieś budynki, a raczej murowane ściany przybrane kwiatami. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się że to cmentarz. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Groby były "poukładane" w kilku rzędach, jak szuflady. Głębokie na 2-3 m, z przodu przyozdobione kwiatami i tablicą z danymi nieboszczyka. I tak się zastanawiam, rozmiarowo by pasowało umieścić w tych grobach całą trumnę, ale najpierw trzeba by ją tu jakoś wnieść! Po tych wszystkich krętych schodach? Niekiedy szerokich na nie więcej niż 0,5 m? To dopiero się nazywa "ostatnia droga".
Drugim przystankiem była Vernazza. Naczytałam się opisów, że to najładniejsze miasteczko Cinque Terre, bo takie kolorowe, z wąską alejką, gwarnym rynkiem i małą, uroczą plażą. Alejka była, ryneczek też, ale kolory kamienic bardzo już wyblakły, a tynki odpadały w wielu miejscach. Plaża za to była wypełniona kolorami - parasolek, plażowiczów i brudnego piasku. To tyle z marudzenia. Bo pomimo tego, że miejsce różniło się od tego, które powstało w mojej głowie po przeczytaniu wszystkich opisów i recenzji, to cały czas było urokliwe. Do tego zostało dość mocno doświadczone przez los. W październiku 2011 roku przez cały park narodowy przeszła powódź. Zginęło 13 osób, a zniszczenia wyceniano na miliony euro. Vernazza ucierpiała najbardziej. Strome ulicki stały się korytarzami pędzącego błota, które miejscami sięgało aż pierwszego piętra budynków. Odbudowa i oczyszczanie miasta trwało dwa lata.
Na chwilę zawisły na niebie dość ciemne chmury, ale tylko postraszyły i zanim dojechałyśmy do kolejnej miejscowości, nie było już po nich śladu.
Obie byłyśmy już zmęczone słońcem i zwiedzaniem. Zdecydowałyśmy, że dziś odwiedzimy jeszcze tylko jedną miejscowość, a resztę następnego dnia. Do wyboru była Corniglia i Manarola. Padło na tę drugą dlatego, że była położona przy morzu. Corniglia natomiast była wgłąb lądu. Okazało się, że podjęłyśmy bardzo dobrą decyzję, bo kiedy dotarłyśmy do Manaroli, słońce chyliło się ku zachodowi. Przeszłyśmy przez miasteczko, piękne jak wszystkie poprzednie i dotarłyśmy do portu. Trafiłyśmy na tak zwaną "złotą godzinę", czyli moment, kiedy promienie zachodzącego słońca oświetlają wszystkie budynki na żółto i złoto. Turyści przyjeżdżają do tego miasteczka specjalnie na zachód słońca, specjalnie na "złotą godzinę". A my trafiłyśmy ten moment właściwie przez przypadek. Wyszło pięknie. Widok zapierających dech w piersiach, to mało powiedziane. Takie widoki sprawiają, że człowiek zanurza się w chwili zadumy, odcinając się od wszystkiego dookoła - od ludzi przepychających się bokami, od zgiełku miasta, od ochów i achów turystów, od swoich problemów i trosk. Wszystko nagle magicznie znika na chwilę.
Jak już ochłonęłyśmy trochę z tych emocji, a słońce schowało się za horyzontem, wtedy żołądki zaczęły przypominać o swoim istnieniu. Na górze znajdowała się restauracja z widokiem na rozświetlającą się już teraz od świateł Manarolę, więc obiad z takim widokiem byłby znakomitym zwieńczeniem dnia. Ale widocznie na taki sam pomysł wpadli dziesiątki innych osób. Restauracja była przepełniona, a kolejka oczekujących na stolik ciągnęła się w nieskończoność. Aż tak głodne tych widoków nie byłyśmy, żeby jeszcze godzinami czekać, aż zwolni się miejsce. Znaczy głodne tak, ale widoków już nie. Wróciłyśmy więc do naszej bazy w La Spezii i tam zakończyłyśmy dzień szynką parmeńską i białym winem. W życiu takiej pysznej szynki parmeńskiej nie jadłam! Ale w końcu byłyśmy tylko 120 km od Parmy, więc to pewnie dlatego. Ojej, jak się cudownie spało tej nocy.
Następnego dnia zostało nam Riomaggiore. Przez chwilę się zastanawiałyśmy, czy jechać. W jakimś sensie te wszystkie miejscowości były do siebie podobne. A przed nami jeszcze była prawie czterogodzinna droga powrotna samochodem. Na szczęście wymówka "to następnym razem" nie zadziałała. Bo w końcu nie wiadomo, czy ten następny raz będzie. Jeśli tak, to zapewne w innej części Włoch. Ubrałyśmy się w sukienki i poszłyśmy na dworzec, a tam oczywiście kolejki przed każdym automatem z biletami. I tak bijemy się z myślami" "Znowu trzeba po 16 euro zapłacić, bo wczorajszy bilet ważny był do północy". Kolejka skróciła się o jedną osobę, ale ciągle kilkanaście przed nami. "Ciekawe czy są pojedyncze bilety, tylko na jedną stację? Z tego, co czytałam, to chyba nie". Kolejna osoba odeszła z biletem, słychać pociąg wjeżdżający na peron. "Riomaggiore To pierwsza stacja na trasie, jakieś 5-7 minut drogi". Kolejka nie ruszyła się. Na peronie ludzie zaczęli wsiadać do pociągu. "Wczoraj ani razu nam biletu nie sprawdzali". Kolejka dalej stoi, a na peronie prawie wszyscy już wsiedli. No i masz, jakiś chochlik powiedział na głos: "A może bez biletu..?" Wzrok jedna na drugą, obie tego chcemy, ale żadna nie chce się przyznać. W końcu pada "jedziemy!" i biegniemy w stronę pociągu. Wsiadłyśmy, zaszyłyśmy się gdzieś w środku pociągi i jedziemy. Najdłuższe 7 minut w pociągu, ale udało się! Oczywiście nie polecam, nie popieram itd., ale my znalazłyśmy całą listę wymówek, usprawiedliwiających ten niecny wyczyn. A w razie kontroli miałyśmy przygotowaną na szybką wersję, że myślałyśmy, że wczoraj zakupiony bilet jest ważny 24 godziny od zakupu.
Rio Maggiore okazało się przepiękną miejscowością, której nie można ominąć. Malownicze ścieżki wzdłuż skalistego wybrzeża prowadziły nas to w górę, to w dół. Szłyśmy wąskimi przejściami pomiędzy domami, gdzie obok kolorowych drzwi poprzewieszane były skrzynki na listy. Pomyślałam wtedy sobie, że zawód listonosza tutaj nabiera innego znaczenia i wymaga zupełnie innego przygotowania fizycznego. Z niektórych domów słychać było ożywione włoskie rozmowy. Być może o pogodzie albo o nowym odcinku serialu, ale wszystkie brzmiały jednakowo ożywione i entuzjastyczne, jak to cały język włoski. Dotarłyśmy do centralnego placu Riomaggiore. W takim miejscu nie mogłyśmy sobie odmówić orzeźwiającego drinka. Dla kierowców oczywiście bezalkoholowy, ale z nie mniej odświeżającą miętą.
Zwieńczeniem dnia miał być spacer Ścieżką Miłości Via dell'Amore - jest to początek 12 km trasy między Riomaggiore a Manarolą. Oczywiście nie miałyśmy zamiaru przechodzić całego odcinka, tylko jego pierwszy kawałek, wykutą w skale ścieżką. Niestety, zastałyśmy bramę zabezpieczoną łańcuchem i miłosnymi kłódkami - ten trend już chyba znany jest na całym świecie, gdzie zakochane pary przypinają kłódkę ze swoimi inicjałami, na znak nierozerwalnej miłości. Trasa okazała się być zamknięta, bo na jej odcinku osunęła się ziemia, uniemożliwiając przejście. Trwają prace naprawcze, a ponowne otwarcie trasy jest planowane dopiero na 2021 rok. Ale uwaga, na tej i na innych dostępnych trasach pieszych od tego roku obowiązuje zakaz... chodzenia w klapkach! Ze względu na strome i czasami śliskie podejścia wprowadzono powyższy zakaz, za którego nieprzestrzeganie można dostać mandat do 2500 euro!! Tak tamtejsze władze postanowiły walczyć z plagą wypadków, których przyczyną jest niewłaściwe obuwie. Może władze Tatrzańskiego Parku Narodowego mogłyby wziąć przykład. Skończyło by się wchodzenie na Giewont w balerinkach, czy sandałach.
Pomimo tłumów turystów, Cinque Terre jest miejscem, którego nie można ominąć będąc w tej części Włoch. Piękny przykład tego, jak można dostosować się do natury i osiedlić się na skalistych, stromych wybrzeżach, zamiast zrównać wszystko z ziemią i stawiać wysokie wieżowce na plaskim gruncie.
Jak milo ze wrocilas do pisania!Piekne zdjecia z Wloch!Pozdrowienia dla Mamy!Czekam na nowe wpisy! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńZ pewnością pojadę Waszym tropem. Zawsze marzyłam o Ligurii, Teraz już wiem , że nie mam wyjścia. Muszę pojechać.
OdpowiedzUsuńFajnie, że w końcu wróciłaś do pisania, piękne widoki, Wy drogie Panie wyglądacie jak "świeże brzoskwinki"(Zapożyczone Z filmu moje wielkie greckie wesele 2)
OdpowiedzUsuńJak dobrze, że wróciłaś!! I to jeszcze w jakim towarzystwie...i w jakim miejscu!!
OdpowiedzUsuńWięcej proszę 😁
Jak dobrze, że wróciłaś!! Mama Mia w pięknych okolicznościach przyrody ��
OdpowiedzUsuńWięcej proszę!!
już prawie straciłem nadzieję
OdpowiedzUsuń