obraz

obraz

piątek, 25 listopada 2011

Mgła...


Zanim zrelacjonuję wizytę w Stuttgarcie (czekam cały czas na zdjęcia), opiszę kolejny lot – Amritsar, Indie, który powinien być lotem turnaround – lot do Indii, wymiana pasażerów i z powrotem do Doha. Tak to powinno wyglądać. Jednak w moim przypadku było zupełnie inaczej.

W dzień wylotu, kilka godzin przed wyjściem dostałam wiadomość, że mój lot jest przyspieszony o pół godziny, ze względu na warunki pogodowe. Ok., nie ma problemu, pojadę na lotnisko szybciej. Przed wejściem pasażerów na pokład kapitan i pierwszy oficer zawsze robią małe zebranko i przekazują podstawowe informacje, np. ile będzie trwał lot, czy spodziewane są po drodze turbulencje, itp. Tym razem kapitan powiedział, że ze względu na gęste mgły w Indiach może się okazać, że zostaniemy przekserowani na inne lotnisko, ale to się okaże podczas lotu. Sam lot był dość pracowity. Klasa ekonomiczna pełniusieńka, do tego, jak na indyjski lot przystało, whisky lała się strumieniami i to w przeróżnych postaciach. Nigdy bym nie pomyślała, że można do obiadu pić whisky zmieszaną z piwem. No ale klient nasz pan, skoro tak sobie życzy, to tak mu trzeba zaserwować. Wylądowaliśmy na lotnisku w Amritsarze, więc wszyscy byliśmy zadowoleni, że żadnych zmian nie ma. Jak tylko otworzyliśmy drzwi samolotu, to zaniemówiłam. Mgła była tak gęsta, że patrząc przez przednie drzwi ledwo było widać ogon samolotu. Jak myśmy wylądowali, to ja nie mam pojęcia.

Pasażerowie wysiedli, ekipa sprzątająca wyczyściła samolot, catering dostarczył nam śniadanie na drogę powrotną. Zaczynamy boarding, znowu kabina pełna, na 132 miejsca mamy 141 pasażerów, w związku z czym 9 szczęśliwców zostaje przeniesionych do biznes klasy, która tym razem była pusta. 15 minut po planowym czasie odlotu odzywa się kapitan. Przeprasza pasażerów i mówi, że ze względu na warunki pogodowe musimy jeszcze trochę poczekać na zezwolenie kontroli lotu na start. Może to potrwać do godziny. I tyle też trwało. Po godzinie kolejny komunikat, że jeszcze nic nie wiadomo. Nic dziwnego, mgła wcale się nie zmniejszyła od naszego przylotu, a nawet zgęstniała. W końcu dostaliśmy decyzję – pasażerowie out! A załoga – czeka w samolocie. Dla nas lepiej, bo mogliśmy się rozsiąść w klasie biznesowej i odpocząć. A czas leciał… aż w końcu okazało się, że owszem, mgła do dwóch godzin powinna zniknąć, bo zaczął się już dzień, ale nasz czas pracy nie pozwala nam lecieć. Musieliśmy zrobić przymusowe 12 godzin odpoczynku.

W oczekiwaniu na autobus, który miał nas zabrać do hotelu ucięłam sobie pogawędkę z pierwszym oficerem. Zapytałam jakim cudem wylądowaliśmy przy takiej mgle. A on na to, że mieliśmy kupę szczęścia, bo kiedy lądowaliśmy, lotnisko było jeszcze widoczne. W momencie kiedy dotknęliśmy pasa startowego – ten zniknął we mgle w ciągu kilku minut. Samolot Air India lecący za nami już nie dał rady, został przekierowany na inne lotnisko. My za to po wylądowaniu musieliśmy czekać na specjalnie oznakowany samochód pilotowy, który nas „zaprowadzi” na miejsce parkingowe. Jadąc za nim we mgle zgubiliśmy go dwa razy. Takich rzeczy pasażerowie nie są świadomi, bo przecież zawsze po wylądowaniu samolot robi rundkę po lotnisku.

Dotarliśmy do hotelu po dwugodzinnej przeprawie przez biura imigracyjne. Strasznie długo to wszystko trwało, więc wszyscy byli podenerwowani. Ja też, bo miałam wrócić do Doha o 6 rano, a tymczasem lot powrotny zaplanowali na wieczór, czyli w Katarze będę po 23. Wszystkie plany na ten dzień poszły się gonić. Do tego pomyślałam, że jeśli przez to opóźnienie nastąpi taka sama sytuacja, jak z anulowanym lotem do Kuala Lumpur (a tym razem kolejne na liście były Malediwy), to nie daruję. Na szczęście lot powrotny odbył się planowo (o ile 17 godzinne opóźnienie można nazwać planowym). 




Pasażerowie po wejściu na pokład witali nas „Witam ponownie, miło znów panią widzieć”. Kiedy częstowałyśmy słodyczami, tak jak to robimy przed każdym startem, jeden z pasażerów powiedział „Rano dałyście nam słodycze, a potem kazali nam opuścić samolot!”. Ale i tak byłam zaskoczona, bo jak na pasażerów czekających na lot cały dzień – a domyślam się, że kiedy w ciągu dnia widzieli, że mgła zniknęła, zastanawiali się, dlaczego nie możemy lecieć teraz? – to byli bardzo mili podczas lotu. Tuż po starcie, kiedy tylko samolot oderwał się od ziemi, zaczęli klaskać! A to się tu naprawdę nie zdarza. To tylko w Europie, w tanich liniach lotniczych nie wiedzieć czemu po wylądowaniu wszyscy klaszczą. Słyszałam nawet komentarze, że po awaryjnym lądowaniu Boeinga, które miało miejsce jakiś czas temu na Okęciu przynajmniej ten jeden raz oklaski byłyby uzasadnione ;) Ale wracając do mojego lotu – los chyba starał się wynagrodzić tą całą wpadkę z mgłą, bo po drodze mogliśmy oglądać niesamowite zjawisko – wyładowania atmosferyczne w chmurach obok. Błyskawice skakały pomiędzy chmurami pionowo, poziomo i w poprzek. Wszystko miało miejsce w nocy, więc widok niesamowity.

Teraz szykuję się do lotu na Malediwy, ale zapał trochę opadł, bo sprawdziłam sobie pogodę. Co prawda jest ponad 30 stopni, ale za to z deszczem. No nic, trzeba jechać przywieźć chociaż trochę tego białego piasku w buteleczce.

2 komentarze:

  1. mogłabym czytać te notki codziennie :P

    tutaj pogoda dała się wam we znaki. najpierw mgła, przez którą musieliście mieć taki odpoczynek a potem rekompensata w postaci tych wyładowań.. :) fajno.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie tylko w tanich liniach lotniczych klaszcza po wyladowaniu

    OdpowiedzUsuń